Siła serca/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siła serca |
Podtytuł | Błękitne romanetto |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W parę dni po tej rozmowie zapukał do jej pokoju.
— Chodź, przejdziemy się trochę.
Zdziwiła się.
— Na taką słotę?
Było chmurne, posępne popołudnie, senne, nieprzyjemne. Deszcz padał od rana.
— Zmokniemy! — dodała.
— Nie.
— Przecież tam leje!
— Zdaje ci się tylko. Deszcz już nie pada. Jest chmurno trochę, ale przyjemnie. Zresztą — gdyby znowu deszcz zaczął padać, wrócimy do domu.
Ubrała się i wyszła.
Czekał na nią przed furtką w sportowem ubraniu, w kurtce, z kijem w ręce i z fajką w zębach.
— Dokąd chcesz iść?
— A, tak sobie, przed siebie, gościńcem...
— Minęli kilka elegantszych will i w krótkim czasie znaleźli się prawie za miastem. Stały tu już tylko stare, zgrzybiałe dworki podmiejskie, koślawe, z dachami porosłemi gdzieniegdzie szmaragdowym mchem, a tu i owdzie nawet blado zielonemi kępami sztywno rosnącej trawy. Okalały je stare, źle utrzymane sady, ogrodzone parkanami z poczerniałych od starości, zbutwiałych desek, za któremi gniewnie ujadały psy. Na parkanach widniały napół zamazane, nieortograficzne napisy lub dziecinne, prymitywne, kredą robione podobizny czy karykatury, przedstawiające śmieszne głowy z paru włosami, sterczącemi na wierzchołku głowy. Schodki, wiodące do domów, czarne i wygięte, powygryzane były przez wiek, okiennice naderwane, ze ścian obdrapanych miejscami zupełnie odpadał tynk. Nie była to nędza lecz zaniedbanie, pochodzące stąd, iż ludzie, którzy tu mieszkali, wiedzieli dobrze, że wynajęte im domki, właściciele trzymają tylko ze względu na spekulację gruntową, każdej chwili gotowi sprzedać je jako parcelę pod nowe wille a może nawet i kamienice. Gospodarz o dom nie dbał, więc mieszkańcy domu nie dbali o ogrody, które zarastały niekoszoną trawą, głuchą pokrzywą i chwastami.
Z powodu niedawnego deszczu, wilgoci w powietrzu i błota prawie nikogo nie było widać na gościńcu. Ludzie siedzieli przeważnie po domach, a tylko kury za przewodem przedsiębiorczych kogutów, brodziły w mokrej trawie, narzekając jak stare baby. Człowiek, jeśli gdzie się pokazał, albo stał we drzwiach, ziewając, albo też, nie patrząc na nikogo, na sztywno wyprostowanych nogach, jak na szczudłach, starał się przebrnąć przez szerokie kałuże.
Na rozdrożu, gdzie właśnie zbiegło się parę starych i krzywych chałup dokoła jednej, mieszczącej w sobie też i sklepik, reklamowany nieortograficznie i krzywo malowanym szyldem, na małym placyku, jaki się wśród domów utworzył, odgrywała się żywa i tragiczna scena. Oto, szarpnąwszy drzwiami sklepiku, że aż dzwonek żałośnie zajęczał, wypadł na drogę chłopak może trzynastoletni i płacząc głośno, i biegając to tu to tam, zdawał się szukać miejsca, gdzieby się mógł schronić. Za nim, znowu, zapowiedziany żałosnym płaczem czy też tragikomicznym szlochem dzwonka w drzwiach, z rzemieniem od spodni w rękach, wybiegł stary jakiś jegomość, prawdopodobnie ojciec, suchy, zawiędły, o minie poczciwej ale teraz zaciętej i rozsrożonej. Ten znów wymachiwał rzemieniem i wołał:
— Chodź mi tu zaraz, ty łajdaku jeden, ja ci pokażę, ja cię nauczę!
Dzwonek jęknął po raz trzeci i we drzwiach zjawiła się opasła jejmość w niebieskim szlafroku, z twarzą poważną i z nagiemi po łokcie, nerwowemi rękami, skrzyżowanemi na piersiach. Jejmość nie krzyczała, ale rozkazującym głosem wołała na męża:
— Łapaj tego łajdaka! Żadnego zmiłowania! Żebyś mi go tu w tej chwili przyprowadził.
Mimo, iż stała spokojnie, pełną swą figurą zatarasowując drzwi do sklepiku, musiała być mocno podrażniona, bo dzwonek we drzwiach jęczał i płakał wciąż a czasem krzyczał, jak dzwon alarmowy.
Wrzawa ta wywołała kilku sąsiadów na ulicę. Widząc w opałach chłopaka, zacni ci mężowie czemprędzej pośpieszyli z pomocą ojcu. Któryś z nich złapał skazańca za kołnierz, gdy on — aby się wyzwolić, zrzucił bluzę, — za uszy, i dostawił go karzącej dłoni.
Ojciec wygodnie wziął chłopca między nogi, ścisnął go w żebrach kolanami i zaczął mu reputację obrabiać rzemieniem. Chłopak oczywiście kwiczał, ojciec wykrzykiwał jakieś nauki moralne, matka wygłaszała akt oskarżenia a sąsiedzi dolewali oliwy do ognia.
Dramat był na wielką skalę.
Na tę chwilę nadszedł Zaruta z siostrą. Na widok egzekucji roześmiał się, ale potem śmiało podszedł do rozsrożonego ojca i chwycił go za rękę.
— Dość będzie! Cóż pan znowu tak katuje chłopca?
Jegomość podniósł głowę i widać było, że ma zamiar kłócić się, ale ujrzawszy Zarutę, zmitygował się.
— Łajdak, proszę pana, — uczyć się nie chce! Tróję z sześciu przedmiotów przyniósł. Duszę z niego dziś wytłukę!
A któryś z czcigodnych widzów zaznaczył:
— Niech go pan nie broni, panie inżynierze: To drab ostatniego rzędu. Ho ten nam sadła za skórę zalał! Rodzice rzadko go karzą! Tyle dla nas sprawiedliwości, co wtedy, kiedy go za złe świadectwo wytłuką raz na pół roku! Jeszcze mu wsypcie, panie Józefie, jeszcze!
— Pięciu mu jeszcze braknie! — wołała jejmość! — Sama rachowałam! Józefie, syp!
Jegomość gwizdnął rzemieniem, ale Zaruta złapał go za rękę i wyrwał mu chłopca z pomiędzy nóg.
— Dajże pan spokój! Wstydziłby się pan — własnego syna tak katować!
— A co ja z nim pocznę! — krzyczał kramarz rozżalony. — Do szkoły go posyłam, na człowieka chcę wychować — nie uczy się smarkacz! Wszystkie kury ludziom z procy wytłukł, szyby powybijał, rady sobie z nim dać nie mogę!
Zbrodniarz, miły blondynek o łobuzerskiej ale poczciwej, okrągłej twarzy z wielkiemi, niebieskiemi, teraz czerwonemi od płaczu oczami, miażdżył brudnemi rękami łzy, obficie cieknące mu po policzkach. Niezawodnie był winien i niewątpliwie dużo z odebranych cięgów sobie nie robił, ale usta jego wykrzywione były grymasem bólu, świadczącym, iż cała ta scena była tylko rozdziałem jakiejś przykrej a długiej historji.
Zarutę, który nigdy nie zapomniał przykrych nieporozumień, jakie bez swojej winy miewał z ojcem, tknął widok tej brudnej, dziecinnej a przecie takim bólem zmęczonej twarzy. Wziął chłopca za małą, mokrą rękę i spytał go:
— Ty się naprawdę nie chcesz uczyć?
Chłopakowi zadrżały wargi.
— Ja... ja... ja się uczę! — odpowiedział łamanym głosem.
— Więc czemuż dostałeś tróję aż z sześciu przedmiotów?
Malec podniósł trochę ramiona, opuścił je, odwrócił głowę, spojrzał na pola, kurzące się po słocie — i niewstrzymane łzy polały się po twarzy. A Zaruta, pamiętny własnych dziecinnych niepowodzeń, zrozumiał, ile w tych łzach i w tem rozpaczliwem w pola spojrzeniu było tragedji, ile klęsk śmiesznych, ale okropnych, cierpień malusieńkich, lecz przebolesnych, upadków dziecinnych a budzących w duszy myśli samobójcze. Więc objął chłopca wpół, przygarnął go i przycisnął do siebie i rzekł do ojca:
— Mój panie! Ja sobie od pana tego chłopca na jaką godzinkę wypożyczę. Zaruta jestem...
— Ja wiem, panie inżynierze, ktoby nie wiedział...
— Dziękuję panu! — Zaruta podał jegomościowi rękę. — Ale ja pana proszę, niech mi pan przyrzeknie, że go więcej bić nie będzie. On się będzie uczył. Tylko niech go pan nie bije.
Stary rozrzewnił się.
— A czy ja chcę, panie inżynierze? Przecie to jest mój syn, moje dziecko! Niczego mu nie żałuję, na człowieka go chcę wychować — a łajdak uczyć się nie chce! A to pan inżynier wie — co dziś człowiek bez nauki?
— Więc ja sobie go biorę, a jakby się zasiedział, niech pan się nie niepokoi, ja go odprowadzę...
— Już jak go pan inżynier bierze, to jakby Aniołowi-Stróżowi oddać, wiadoma rzecz! Może przecie, jak na wielkiego człowieka popatrzy, do serca sobie weźmie... Dzieciaki wszystkie warjują za panem... My też, tylko że człowiek czasu nie ma, w robocie jest...
— Do widzenia panom! — ukłonił się im Zaruta i wraz z siostrą zawrócił ku domowi, trzymając za rączkę chłopaka.
— Jak ci na imię?
— Janek.
— Janek. Bardzo dobrze. Pokażę ci aeroplan.
Chłopak aż się otarł o niego.
— A jeść ci się chce?
— E, jeść to nie!
— A bułkę z marmoladą zjesz?
— Z marmoladą? Z marmoladą to może zjem.
Po gwałtownych przejściach burzliwego popołudnia chłopak uczuł naraz apetyt.
— Z morelową marmoladą, wiesz? — mówił lotnik. — Ja morelową marmoladę bardzo lubię.
— A może wolisz porzeczkową? — odezwała się Kasia.
— Tego ja tak dobrze nie wiem — wymawiał się chłopak. — Można trochę z morelową, a trochę z porzeczkową... O ile by państwo mieli — dodał grzecznie.
— Mnie się zdaje, że się znajdzie — odpowiedziała Kasia.
Pomysł brata ujął ją, rozbawił i bardzo się jej spodobał. Ocalili chłopaka, wyzwolili go z opresji, a teraz rozerwą go trochę, nagrodzą mu te bolesne chwile. Marmolada? Nietylko marmolada jest! I nie dla jednego Janka starczy!
Zjedli dobry podwieczorek, a potem pilot wziął chłopca do swego pokoju. Pokazał mu tam małe modele aeroplanów, tłomaczył mu wszystko, wykładał. Kiedy wieczorem Kasia przyszła poprosić „chłopców“ na kolację, zastała ich w jak najlepszem porozumieniu. Marjan zupełnie poważnie uzasadniał coś chłopcu, który słuchał z oczami iskrzącemi, wlepionemi weń jak w tęczę i z zaczerwienionemi uszami.
Po kolacji pilot odprowadził do domu swego nowego przyjaciela.
— Odwiedzaj mnie, Janku — mówił, kiedy stanęli przed kramem. — Jak mnie niema, to mnie niema, a jak jestem, to przychodź, kiedy chcesz... Teraz deszcz, ale jak będzie pogoda, to cię kiedy wezmę w powietrze...
— O mój złoty panie! — aż jęknął z radości chłopak i objął pilota wpół swemi chudemi rączętami.
Ale Janek znów miał przyjaciela Lolka, przed którym chciał się pochwalić znajomością z lotnikiem. Lolek zaś pucułowaty, trochę krzywonogi, smagły chłopaczek z wielkiemi, szafirowemi oczami, przyprowadził Jurka, swego starszego brata, piętnastoletniego, smukłego chłopaka o ptasiej, oliwkowej twarzy, ostrej i napastliwej — i tak powoli chłopcy zaczęli się zbierać dokoła Zaruty. Zaś on cieszył się z tego i chętnie ich u siebie widział. Gimnastykował się razem z nimi, uczył ich różnych sztuk, chodził z nimi na wycieczki, traktował ich jak braci, a wreszcie zorganizował z nich swój własny, harcerski „Patrol Śmigi Warczącej“.
— Powiadam wam, że w gromadzie człowiekowi łatwiej, niż samemu. Jest was czternaście, to znaczy, że każdy z was jest teraz czternastu razy silniejszy, czternaście razy więcej wie i czternaście razy więcej ma.
Tak im tłomaczył.
Ale mały Lolo nie wierzył.
— Czternastu nas jest w tym ogrodzie — zgadzał się — ale jak się rozejdziemy, to znów każdy będzie sam i co wtedy? Wtedy każdy z nas będzie znów czternaście razy słabszy.
— A ja ci zaraz pokażę, że się mylisz! — dowodził malcowi pilot. — Czy który z was odważyłby się późnym wieczorem przejść sam koło cmentarza?
Niedaleki cmentarz, stary i nieużywany już do chowania zmarłych, choć piękny i cudownie położony, nie cieszył się dobrą sławą. Z powodu oddalenia od miasta nie pilnowany, stał się gniazdem opryszków, którzy napadali niejednokrotnie na zapóźnionych przechodniów i obrabowywali ich, a często poniewierali ich i bili. Domyślano się, że to są ludzie miejscowi, bojąc się jednakże zemsty, nie denuncjowano ich.
— Koło cmentarza? — zastanowił się Lolo. — Jabym nie chciał.
— Ani ja! — rzekł Jurek.
— A ja wam coś poradzę. Wy tu przecie wszystkich znacie. Teraz jeszcze wakacje, macie czas, a i noce jasne. Nie trzeba, żebyście chodzili na cmentarz, ale niech siedmiu z was dyżuruje jednej nocy, siedmiu drugich drugiej nocy. Pochowajcie się po ogrodach, w krzakach, na drzewo który może wleźć i uważajcie, kto najpóźniej wraca do domu i z której strony. Tych wszystkich sobie ponotujcie, wypytajcie się rodziców dobrze, co za jedni, a potem dajcie mi znać.
Z informacjami, uzyskanemi od chłopców, Zaruta udał się, dokąd należało, a wkrótce potem cała szajka rabusiów znalazła się pod kluczem.
— Widzicie, czegoście dokonali! — wykazywał im. — Oczyściliście okolicę od opryszków. Zastanówcie się teraz nad tem, coby zrobić nowego, bo zawsze coś trzeba robić.
Tu znów poddał pomysł Lolo:
— U nas i w kilku domach koło nas, wciąż coś kradnie jaja, a nikt nie wie, kto. Za każdą kurą trzeba dreptać, a jak tylko zniesie jaje, to się musi brać. Mama mówi, że to kuna, Milcia, że tchórz albo liszka, ale nikt nie wie...
— Doskonale! Idźcie, chłopcy, na zasiadkę i wybadajcie, co to takiego, a potem mi powiedzcie.
Za parę dni przyszli.
Wybadali.
To były dwie chytre sroki. Tyle szkód narobiły!
Wciąż wałęsali się po ogrodzie i dokoła domu, czarni od słońca, zaaferowani chłopcy. Wchodzili przez furtkę, przez płot, nawet przez okna. Kiedy Zaruty nie było w domu, czekali na niego, gimnastykując się na reku lub na kółkach. Tak się przyjęło, że Kasia w swojej porze wszystkim dawała podwieczorek, który oni w dobroci swych serc brali jak rzecz należną sobie, nie dziękując. Ponieważ szklanki i filiżanki zbyt często bili, sprawiła czternaście grubych, białych fajansowych garnuszków, w których podawała im mleko lub herbatę i to były „garnuszki chłopców“. „Patrol Śmigi Warczącej“ prawie zupełnie się nią nie zajmował, ale zawsze miał ją na oku. Cokolwiekby się stało, wiedziała, że nie jest sama. Niechby się na werandzie pokazał jakiś podejrzany podróżny — już w pobliżu pojawiał się skaut. Zaruta tak przywykł do tych swoich chłopaków, że jadąc na lotnisko, zawsze któregoś z nich ze sobą brał. A wtedy co jakiś czas odzywał się w domu telefon i młody głos szczegółowo Kasi raportował, co się dzieje, co zrobiono, co jeszcze ma się zrobić i kiedy prawdopodobnie pilot wróci do domu.
To znowu Zaruta siadał w altanie i otoczony swymi młodymi przyjaciółmi, zwierzał im się. Bo to, co im mówił, to w gruncie rzeczy były istotnie zwierzenia, najpiękniejsze i najczystsze marzenia młodej i ognistej jego duszy. Opowiadał im, jak to lotnicy zdobyli i zdobywają powietrze i niebo i na czem to polega. Opisywał, jak każde nowe doświadczenie grozi śmiercią i że koledzy lotnika dobrze o tem wiedzą, że zatem, kiedy pilot swe nowe doświadczenie rozpoczyna, jestto tak, jak gdyby wstępował na stos ofiarny w obecności ludzi, wiedzących, iż ten zuchwały człowiek chce prztyczka dać w nos śmierci. Tłomaczył im, co to jest zwycięstwo i chęć wywalczenia go sobie, i że są na świecie właśnie tacy ludzie, prawdziwi żołnierze, kochający do tego stopnia życie i ludzi, iż każdej chwili gotowi są umrzeć. Opowiadał o łodziach podwodnych i ich bohaterskich załogach, opowiadał o uczonych i lekarzach, eksperymentujących z radjum i tracących wskutek tego ręce, cal po calu, a przecie niezwyciężonych. Wykazywał, jakim potężnym motorem jest miłość ludzkości i dobrego i jak koniecznie należy łączyć się w czynnej chęci walki ze złem.
— Zrozumiejcież, chłopcy, — mówił do nich — że ludzie źli są zawsze energiczniejsi od dobrych, ponieważ chcą zdobywać i używać. Człowiek dobry poprzestaje na swojej pracy i pełnieniu swych obowiązków, a te — wciąż nowe — odkrywa na każdym kroku. Ludzie źli łączą się, ludzie dobrzy chodzą luzem — i to jest nieszczęściem świata. Cnoty i sprawiedliwości bronią tylko błędni rycerze — i to źle! Dlatego kilku łotrów może opanować cały kraj. Bo widzicie, złe jest czynne, zaś cnota jest bierna! A właśnie ona ma obowiązek i święte prawo wojować wszędzie i ze wszystkimi. Straszne, okropne jest lenistwo cnoty, która nie chce być bojową i przez to naraża ludzi na niewypowiedziane cierpienia! A tak łatwo byłoby, wziąwszy się za ręce, raz na zawsze zniszczyć wszystkie ciemne siły!
To znów opowiadał im o ludziach dziwnych i świecie dalekim.
— Są, uważacie chłopcy, kraje niegościnne i złe, prawie dzikie. I otóż do tych krajów, do tej pustki dzikiej, niektórzy ludzie się rwą. Zdobywcy! Wiedzą oni dobrze, że w tych pierwszych bojach, mimo odniesionych zwycięstw, zginąć muszą, ale idą, jak fala. Kości białe, obgryzione przez wilki lub szakale, pozostaną po nich w pustyni. Przez oczodoły czaszek wiatr będzie gwizdał. A zaś oni wierzą w to, że te ich kości rozsypujące się i te ich czaszki pożółkłe, to są drogowskazy i kamienie kilometrowe dla tych, którzy po nich znów tą drogą pójdą. I ci nowi zdobywcy istotnie zjawiają się, liczą te drogowskazy żałobne, i nie mówiąc nie, idą dalej — póki nie padną. A tak powoli człowiek trupem swym coraz silniej chwyta się tej dzikiej ziemi, coraz więcej znajduje w niej placówek, trudności już pokonanych, dróg poznanych — i zwycięża! I kraj, dawniej wrogi, zmienia się w wielki zielony ogród, w którym — jako wspomnienie dawnych walk i ofiar — powstają tylko nazwy, utrwalające bohaterskie zgony lub nazwiska skromnych, ale niezłomnych pionierów. Pustynia ucieka przed człowiekiem, poddaje się mu, zaczyna uznawać jego prawa.
Takiemi opowiadaniami drażnił Zaruta i podniecał młode, zapalczywe dusze, a kiedy widział, że kipieć w nich zaczyna, brał gitarę i przy jej głębokich, niskich akordach, dźwięcznym barytonem intonował swą ulubioną balladę:
Motor grzmi, siadam w siodło. Hej, śmiga warczy,
Przestrzeń wabi — i śmieje się do mnie wesoło.
Kierownicę weź w dłonie, leć ku słonecznej tarczy,
Nad miastami, polami, zatoczym piękne koło.
A tu przychodził refren, długi, niezdarny, ale szczery, refren, który chłopcy uwielbiali i z zapałem śpiewali go na cztery głosy:
A zważ, jaki twój los!
Gdyś pierwsze stawiał kroki,
Rozbiłeś sobie nieraz nos,
Niejeden zniosłeś guz!
W przestrzeni dziś głębokiej
Lecisz nad Wielki Wóz,
Skrzydła masz rozpostarte,
Na słońcu trzymasz wartę,
Wśród orłów jesteś tuż!
Chór milkł, ścichały akordy gitary i młody, zuchwały głos recytował:
Dokąd lot? Cóż wam powiem! W jasne błękity,
Tam, gdzie modre przedemną rozciąga się błonie,
Gdzie mlecznej drogi szlak się znaczy, srebrem bity,
Gdzie słucki, złotolity pas zórz kraśnych płonie.
Zaś chłopcy podchwytywali:
— A zważ, jaki twój los!
Gdyś pierwsze stawiał kroki,
Rozbiłeś nieraz sobie nos —
Śpiewali swój długi refren ciesząc się silniejszemi wyrażeniami i podnieceni głębokiemi akordami gitary, poczem pilot znowu zabierał głos:
Czyha Śmierć — może strąci. Runę, jak kamień,
Na skał zręby lub szkliste, ciemne głębie morza,
Lecz Ty, Boże walczących, szept mój strwożony zamień
W hasło, które odważnym otwiera przestworza.
Na to kwartetem dźwięcznym odpowiadali chłopcy:
— A zważ, jaki twój los!
Rzewnie śpiewał pilot:
Lecę z wichrem — samotny! Któż jest w pustkowiu?
Dymi motor. Lądować w przepastne lecę głębie.
Lecę z włosem płonącym, lecz ciężki jak z ołowiu.
Panie! Lotnik — swe serce ja ci daję gołębie.
Nieśmiało zaczynali chłopcy, jakby w złem przeczuciu:
— A zważ, jaki twój los!
Zaś kiedy refren się kończył, rozpoczynał poważne „envoy“:
O, Panno Marjo! Świętemi oczyma
Spojrzyj na duszę, lecącą z obłoków,
Niech od upadku pilota cud wstrzyma,
Bądź mu, jak matka, podczas pierwszych kroków.
Pięknie płynęło życie czynne, jasne, ruchliwe.
Zaruta cały „patrol“ miał na swe usługi, bawił się i pracował z chłopcami, ubóstwiany przez nich i kochany, jak brat. Biała willa stała się niezmiernie popularną wśród młodzieży, a kiedy wiosną w szafirze wieczoru zapłonęła na werandzie różowa, ogniście żyłkowana lampa, z poza żywopłotu parku nieraz odzywały się mandoliny i młodociany tenor wyciągał z emfazą:
A pilot znowu wzlatywał w błękity, jak gołąb, kozły w powietrzu wywracał, krążył jak jastrząb, spadał jak liść, a motor jego grzmiał i śpiewał równo, potężnie...
I zdawało się nieraz, że to już nie człowiek w aparacie leci, lecz że to istota jakaś jest nadobłoczna, zrodzona ze słońca i błękitu, opatrzona skrzydłami i mocnem, wymownem sercem.
Tylko jedna Kasia wiedziała, że to serce czyste, ogniste i niezłomne, jak brylant, ma swą rysę, ma swą skazę słabości. Dla niej jedynej każdy wzlot jej brata był długą, tajoną torturą. Stojąc na werandzie i wzrokiem skupionym ścigając aeroplan brata, czuła, jak serce jej bije równo z jego sercem. Zgoła już nie potrzebowała brata pytać, jak się czuł podczas lotu, albowiem jej własne serce najlepiej ją o tem powiadomiało. Czasem obojętnie przyglądała się tej jeździe wśród chmur, a serduszko jej biło równo, spokojnie, leniwo. Czasem znowu, gdy aeroplan jakby zachwycony i upojony lotem, rozpływał się w złocie i szkarłacie, z chmury na chmurę przelatując lub kryjąc się w perłowych obłoczkach, ginęła z trwogi. Była to trwoga niezmiernie dziwna, ponieważ rodziła się z uczucia zawrotnej rozkoszy, zupełnego unicestwienia się, uniesienia, w którem wszystko ginęło. Podobne wrażenie mogła dać tylko muzyka w swoim najwyższym duchowym stroju — ale naraz, jak ostry ból, szarpnięciem strasznem, niepokój przywracał zmysły. I było wówczas Kasi, jak nieszczęśliwemu człowiekowi, który, usnąwszy twardo, nagle zbudzony, jednem wspomnieniem, jedną myślą znowu ogarnia cały ogrom swego cierpienia i swych klęsk. To wstrząśnienie nagłe, bezlitosne, bezwzględne, osłabiało ją, nieledwie podcinało jej nogi, wyciskało łzy z oczu.
Wiedząc, kto na niego patrzy, Zaruta zwykle starał się latać tak, aby go z werandy jego domu można było widzieć. Często zdarzało się, że Janek, który żył z pilotem w najserdeczniejszych stosunkach, zamiast jechać na aerodrom, ewolucjom jego przyglądał się z werandy willi. Kasia, przyzwyczajona do niego i wiedząc, jak bardzo chłopak jej brata kocha, nie podając mu przyczyny, nie taiła jednak przed nim swych niepokojów, które ukryć zresztą byłoby jej zbyt trudno.
Pewnego dnia stali tak znowu razem, oparci o balustradę werandy i zapatrzeni w niebo, gdzie złotą swą pieśń śpiewał aeroplan Marjana. Było to późnem, pogodnem popołudniem, zdobnem we wszystkie gorące barwy i blaski, jakie może dać zwolna gasnące słońce. Niebo było, jak skrzydło podzwrotnikowego motyla, jak szal kaukaski, jak strój chińskiego aktora — wyiskrzone, mieniące się, barwne i niezgłębione. W ten blask przecudny, w tę otchłań szczęśliwości wśrubowywał się wolno spiralną linją aeroplan Marjana, coraz wyżej i wyżej, coraz cichszy, coraz mniejszy i jaśniejszy, coraz bardziej oderwany od świata i nadziemski. Już już zdawało się, że zechce wrócić, a tymczasem on, jakby zapomniał o ziemi, wspinał się wciąż wyżej, niepowstrzymany.
— A gdyby tak człowiek leciał wciąż w błękit i nie wracał! — odezwała się do Janka młoda panna, z wzrokiem utkwionym w małego srebrnego motyla nad chmurami.
Skaut — jak zwykle, kierując się wobec niej własną, szczególniejszą etykietą — mruknął coś niedźwiedziowato umłującym głosem.
A w tej chwili aeroplan poderwał się znów wyżej.
— I pójść — i nie wrócić — mówiła znów panna. — Pójść naprzód do ostatniego tchu...
Aeroplan znów skoczył. Błyszczał już, jak punkcik malutki.
Skaut złem okiem spojrzał na pannę.
— Powinien wracać! — mruknął.
— A tam są przecież tajemnice — marzyła panienka. — Tajemnice kryształowe, tajemnice czyste, a nieopowiedziane...
Aparat prawie że zniknął w błękitnej otchłani. Czasem tylko srebrzyście zamigotał.
— Co pani robi! — chrypiąc zwrócił się do niej Janek z wyrzutem. — Jak można tak myśleć! Tajemnice! Tam jest śmierć — tajemnica!
Kasia zaniepokojonym wzrokiem spojrzała w niebo.
— Nie widzę go! — wykrzyknęła. — Gdzie on jest! O, Boże, tak wysoko... Gdyby spadł... Nie, nie, nie mogę... Pomyśleć nie mogę...
Szloch nią wstrząsnął. Osunęła się na krzesełko.
A tuż odezwał się jakby pomruk skauta, zapatrzonego w niebo, a potem głuchy jęk:
— Jeeezuus!
Zerwała się.
— Nie może być! Marjan! Marjan! Uważaj!
Jak kamień leciał w dół.
Wolała, jakby ją mógł słyszeć.
Czy usłyszał?
Aeroplan ześlizgnął się po jakiejś fali powietrznej, siadł na niej, a potem, planując, skierował się prosto ku aerodromowi.
— Coś się mu stało! — mówił chłopak zbielałemi wargami. — Teraz już nic, ale tam musiało mu się coś stać. A ja pani mówię, jak on lata, to trzeba uważać. Pani jest siostra, między wami są węzły... Jeśli go przez panią szatan kusi?... Ja się zaraz dowiem...
I już stał przy telefonie.
— Hallo... Lotnisko... Pokój pana Zaruty... Jurek? Hallo! Jurek? To ty? Co słychać? Nic? A, czekaj, ja rozumiem, nie wypada ci mówić. Więc okłam, ja zapytam, jeśli „tak“ powiedz „nie“... Bez wypadku... To dobrze... Nie chory? Nie?
— Pani brat zasłabł! — rzucił jej szeptem. — Co mówisz?
— Czy zażył krople? Niech go pan spyta!
— Czy zażył krople jakie, Jurek? Nie? — Zażył, proszę pani. — Czuwaj!
Zaniepokoiła się bardzo, lecz było to tylko znowu zwykłe, choć tak rzadkie omdlenie.
Od tego czasu jednakże, kiedy latał, modliła się.
Nie za niego — ale aby myśli złe i podstępne odpędzić od siebie.