<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Siła serca
Podtytuł Błękitne romanetto
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Od tego dnia Marjan zmienił się, rozwinął, zmężniał. Stało się to z dnia na dzień — jak gdyby motyl wyleciał z poczwarki. Ledwo skrzydła poczuł u ramion, cały żył lotem. Codzień wczesnym rankiem jeździł na lotnisko i codzień Kasia słyszała jego słoneczną pieśń. Niski, dźwięczny, basowy ton budził ją; zrywała się i podbiegała do okna, z którego widać było park słoneczny, porankiem rozpromieniony, rośny i wonny, lecz pusty — nad nim czarny lub srebrem migający, kanciasty kształt płynącego na falach powietrznych aeroplanu. Pilot czasami zniżał swój lot z wielkim, metalicznym chrzęstem, niby zbroi, szybował nad parkiem, z każdym dniem pewniejszy siebie i śmielszy. A potem wracał do domu, kąpał się, ubierał i zasiadał do śniadania, szczęśliwy i zadowolony z siebie.
W dni deszczowe uczył się, kształcił się teoretycznie. Prenumerował kilkanaście czasopism specjalnych, mozolnie sklecał jakieś modele poszczególnych części składowych różnych aparatów. A gdy się zmęczył — siadał do fortepianu i grał lub też gimnastykował się na starych przyrządach gimnastycznych, które za domem jeszcze ojciec dla niego pobudować kazał. Ale i w tem miał swój styl i swe oryginalne upodobanie. Ulubionym jego przyrządem był giętki, stalowy, wysoko nad ziemią umieszczony rek amerykański. Kiedy stojąc pod nim i nacierając ręce pudrem, wysoki, smukły i cienki w pasie, z głową zadartą do góry mierzył wysokość skoku do lśniącego pręta, Kasia wiedziała, że po chwili zacznie bujać w powietrzu. I istotnie, ciało jego jak gdyby nie miało żadnej wagi, po kilku giętkich, wahadłowych ruchach nagle wylatywało w powietrze, kręcąc się dokoła drążka jak chorągiewka. W locie Marjan, skupiony i poważny, zmieniał chwyt, naraz stopami opierał się o drążek lub też, chwyciwszy się go jedną nogą i jedną ręką, puszczał się w lot, robiąc ulubioną sobie figurę, zwaną „orłem“. Gimnastykiem był świetnym, miał rzadką harmonję ruchów, pewność, spokój i dokładność.
Z jego graniem działo się też coś dziwnego. Miał utwory, których nigdy nie mógł wygrać, ale o tych teraz śmiało mówił, że nie trafiają mu do przekonania. I umiał też powiedzieć, dlaczego. Zaś inne zabarwiały się i zarysowywały pod jego palcami coraz jaśniej, wyraziściej i mądrzej. Odgadywał ich dusze i jego pozornie twarde, nieugięte palce wyciągały ją z kompozycji, bladoróżową, srebrzyście świecącą, jedwabną i drżącą w jego rękach. Nie męczył się, nie odgadywał, nie zdobywał. Życie, to jego życie, wszystko co z nim było w kontakcie, samo oddawało się mu, radośnie i bez zastrzeżeń.
A żył cicho i czysto, jak panienka. Rozumie się, że jego pokój był pod osobistym nadzorem Kasi, która sama ścierała w nim kurze, sama podlewała kwiatki i uważała, aby zawsze miał bukiet świeżych kwiatów na stole. On sam był pedantycznie porządny i lubiał czystość i schludny ład. Wszystko miał zawsze systematycznie poustawiane, urównane i pochowane i widać było, że ten porządek nie tylko sprawia mu przyjemność, ale jest dla niego niezbędnym warunkiem życia.
Zwolna wybijał się. Stał się znanym w mieście, potem w kraju. Pracował nieustannie i z dobremi wynikami: Zaczęto zapraszać go na konkursy, loty rekordowe „raidy“. Nie pragnął sławy, przeciwnie, prawie że jej unikał. Był pracownikiem, szczęśliwym, jeśli praca jego dawała jakie owoce, nie był karjerowiczem. Jednakże chciał się uczyć, chciał widzieć, jak drudzy pracują, co umieją. Więc był wraz siostrą w Paryżu, latał na hydroplanie w Ostendzie, w Sztokholmie podziwiał twardy upór lotników niemieckich, w Wenecji zachwycał się śmiałymi pilotami włoskimi: Latał nad starą Królową Adrjatyku, podziwiany przez d’Annunzia, który z właściwym sobie poetyckim entuzjazmem — uściskał go. Przeleciał Alpy i przeleciał Morze Śródziemne i wszędzie siostra widziała go okrążonym wielbicielami, zasypywanym gratulacjami i kwiatami. Zdobywał wciąż nowe odznaczenia i rekordy, ale gdy pewnego razu w Genui operator filmowy, który zdejmował jego lot i wylądowanie, namówił go do pozowania, Marjan, stanąwszy przed aparatem, nagle wybuchnął śmiechem i odwrócił się.
— I czemuż się roześmiałeś? — pytała go siostra, gdy wracali do hotelu.
— Za głupio mi było — odpowiedział, uśmiechając się na samo wspomnienie.
Ale po paru latach tych jazd triumfalnych Zaruta, choć jeszcze był bardzo młodym człowiekiem, zaczął odmawiać.
— Pocóż mi to wszystko? — bronił się, kiedy mu siostra łagodnie wymawiała pewną ociężałość. — Odznaczenia? Żetony? Znałem pewnego leśniczego, który miał ogromną, czerwoną, aksamitną poduszkę, zupełnie pokrytą powpinanemi do niej żetonami, medalami i odznaczeniami za celność strzałów. Jest to także sztuka, zaś przedewszystkiem — była to jego sztuka. A temu mądremu człowiekowi tak się to przejadło, że tę poduszkę trzymał — w najciemniejszym kącie pod łóżkiem.
— Przesadzasz, kochanie!
— Nie przesadzam. Zrozumiej, że całkiem co innego jest, jeśli ja latam dla siebie, a zupełnie co innego — popis. Owóż ja nie jestem akrobatą. Pracować muszę — nie popisywać się. Umiem coś niecoś, widziałem dużo — trzeba coś zrobić.
Zaś kiedy wrócili do rodzinnego miasta, Kasia z radosnem zdumieniem spostrzegła, iż brat jej jest poprostu kochany. Znano nietylko jego samego, znano wszystko, co do niego należało. W sklepie, choćby był największy tłum, usuwano się jej i robiono jej delikatnie miejsce, tak delikatnie, że aż się czasem dziwiła, skąd w ludziach bierze się tyle poczciwej i zacnej subtelności. Nikt jej nigdy nie powiedział: — Pani, jako siostrze naszego ukochanego lotnika, należy sie pierwszeństwo! — przeciwnie, ludzie szorstko ale z uśmiechem mówili: — Niechno pani bierze, już ja zaczekam! — a ona wiedziała, że to jest podziękowanie za piękny lot, za odwagę, iż ten blask sławy, jaki z dalekiego świata jej dzielny brat przywiózł w darze rodzinnemu miastu. Znano jego samochód i odwracano się za nim na ulicy. Nikt nigdy nie był natrętny, ale przecież poczta, przychodząca do białej willi przy parku, stawała się codzień obfitsza. Przychodziły kartki i listy, pełne gorących życzeń, słów uznania, czasem wierszyków, przychodziły też epistoły uroczyste, odwołujące się do decyzji lotnika w zawiłych lub przykrych sytuacjach — a były to jawne dowody miłości i zaufania.
Młody pilot promieniał szczęściem. Widział, że jest kochany i odwdzięczał się za to z głębi duszy. Żadnej prośbie nie odmawiał, wszędzie i zawsze pomagał, najbiedniejszym człowiekiem się zajął. Jemu też niczego nie umiano odmówić i nie odmawiano, nie tylko dla sławy, która nakazywała szacunek, ale z powodu jego przedziwnej, wiecznie dziecięcej dobroci i naiwnej szczerości. Przytem wiedziano, że nigdy nie prosi o nic dla siebie.
To były jedyne punkty, w których stykał się z ludźmi. Zresztą — nie unikał ich, ale trzymał się na osobności. Nie bywał na żadnych przyjęciach ani na balach, a cały czas wolny od pracy i zajęć niezmiennie spędzał w domu. Szczęśliwym dla tych jego upodobań zbiegiem okoliczności Kasia, która w młodym wieku wiele widziała świata i pięknych uroczystości i obyła się z niemi, nad zgiełkliwe salony przenosiła też swój cichy, jasny pokój panieński; jej jednakże zdawało się, że tego rodzaju odosobniony tryb życia nie licuje ani z wielkiem imieniem ani z wielkiem wzięciem lotnika.
Pewnego razu siedzieli wieczorem na werandzie. Było to z początkiem lata. Dzień już zgasł, ale przygasający długiemi, powolnemi akordami szafirowy zmierzch nie wpuszczał na świat czarnej nocy, przesycony ostatniemi odblaskami łun słonecznych, wycofujących się w nieznane dale. Bladem światłem w coraz to ciemniejącym błękicie świeciła zwisająca ze stropu werandy lampa, przysłoniona kloszem różowym w ognistoczerwonawe żyłki; dokoła lampy latały ćmy, które, siadając czasem na kloszu, rysowały się na nim ozdobnemi, czarnemi sylwetkami. Z niedalekiego stawu w parku dolatywało ciche kunkanie żab a gdzieś tam młodzież śpiewała na cztery głosy pieśń o powolnym, poważnym rytmie i surowej, głębokiej harmonji, przypominającej hymn kościelny.
Zasłuchany w tę niewinną muzykę wieczoru i zapatrzony w ćmy, latające dokoła lampy — bo pilot oczu nie odrywał od wszystkiego, co umiało latać, — Marjan kołysał się lekko na bujaku, pykając z krótkiej, angielskiej fajeczki. Kasia, oparta o balustradę werandy i jakby upojona łagodną słodyczą wieczoru, patrzyła przed siebie w cichy park. Bujak skrzypiał zcicha niby nowe trzewiki, wielkie szklanne kule na grządkach kwiatowych, podchwytając stłumione światło lampy, żarzyły się blado, jak łyse, widmowe lecz dobroduszne głowy, wychylające się z dobrym uśmiechem z ciemności, pasma silnych aromatów wznosiły się z kwiatów prawie widoczne, niby dymki z kadzielnic. W ten święty, zbożny a tak skromny cud wieczorny wejrzał naraz ciekawie żółty księżyc i, wysunąwszy się z za czarnych szpalerów, stanął nakszałt latarni u końca aleji, pyzaty i trywialny swą pełnią; w tej chwili jednak, zauważywszy to jego narzucające się i niedyskretne wystąpienie, chmurka jakaś blada przybiegła i rzuciwszy muślinową zasłonę na jego szeroką tarczę, zasnuła go tajemnicą i roztęsknionem marzeniem.
— Jaki cudny wieczór! — odezwała się Kasia.
— Przecudny — mruknął brat półgłosem.
— Nie chciałbyś pójść do parku?
— Pójść? — zabrzmiał z odcieniem niemiłego zdziwienia głos Marjana.
Uśmiechnęła się do siebie. Marjan nie lubiał chodzić. Wszystko raczej — tylko nie chodzić:
— Jaki też z ciebie niewypowiedziany próżniak!
— O!
— Paru kroków zrobić ci się niechce!
Dało się słyszeć gwałtowne pykanie fajeczki.
— To nie lenistwo — burknął obrażony pilot, — to wstręt do chodzenia.
— Doprawdy — pojąć tego nie mogę!
— Fu! Co za prymitywna historja! Naprzód jedna noga się rusza — pomyśl, w ciele ludzkiem odbywa się z tego powodu cała komedja! Z powodu tego nieznacznego ruchu jednej nogi! Przypatrz się tylko dzieciom, uczącym się chodzić! Potem druga noga — o mój Boże, ile jest w tym ruchu do rozwiązania formuł matematycznych, co się na to wszystko składa, a rezultat? Krok na piędziesiąt centymetrów: Pomyśl: ten kolosalny wysiłek i ten śmieszny rezultat! Aż wstyd człowiekowi! W dzisiejszych czasach — takie barbarzyństwo!
— Mów, co chcesz, a przecie ja mam słuszność. Jeśli nie można nazwać cię próżniakiem w całem znaczeniu tego słowa — bo sprawiedliwość każdy ci odda, pracujesz — to w każdym razie jesteś niezmiernie wygodny!
— I wonder! — zdumiał się biedny pilot. — Wstaję przeważnie o czwartej rano, pracuję jak pilot, jak monter i jak żak często prawie do północy, oprócz tego nigdy nie zaniedbuję gimnastyki — a ty zarzucasz mi, że jestem wygodny! Nie rozumiem!
— Robisz to, co lubisz, co może nie jest łatwe, wymaga nawet dużego wysiłku, ale — odpowiada twoim skłonnościom i upodobaniom. Przyznasz, że to każdy potrafi. Któż nie wytęży wszystkich sił, aby być szczęśliwym?
— Jest to prawo człowieka! Dumny jestem z tego, że robię, co mi się podoba.
— Zapewne. Jednakże nie zdaje mi się, aby na tem kończyły się twoje obowiązki wobec samego siebie.
— Czyżbym ja nie spełniał swoich obowiązków?
W głosie jego czuć było zaniepokojenie.
Kasia usiadła naprzeciw niego i łagodnie a mądrze spojrzała mu w oczy swemi złotemi, spokojnemi oczami. Nie odrywał od niej wzroku.
— Mów śmiało, dziecinko, może ty masz słuszność! Znam twój rozum, znam twoje dobre serce, twój zacny sposób myślenia... Tyle ci zawdzięczam... Nie wahaj się, mów poprostu, jak myślisz...
Właśnie teraz zawahała się. Przez chwilę zastanawiała się nad tem, co ma powiedzieć.
— Tak sobie myślę, widzisz, że my, szczęśliwi — o, bo ja jestem zupełnie szczęśliwa! — zbyt daleko trzymamy się od ludzi, zbyt na uboczu, być może żyjemy...
— Jakże to — na uboczu? Trudno, żebyś my mieszkali na rynku!
— Zaraz — na rynku!
— No, nie, zrozumiej, mnie spokój potrzebny jest nie tylko do pracy, ale to już taka właściwość mego usposobienia.. Lubię ciszę... Nie lubię zbyt dużo ludzi koło siebie... Bo mi przeszkadzają! — tłomaczył się z odcieniem skargi w głosie — Mam ciebie — i ledwo dla ciebie czasu mi starczy, a przecież wiesz, jak ja cię kocham... Wyrzucam sobie to nieraz!... Być może, że zamało tobą się zajmuje...
— Ach, kiedy tu wcale o mnie nie idzie! — broniła się. — Wierz mi, mnie jest zupełnie dobrze, ja nie mam żadnych życzeń, czuję się zupełnie szczęśliwa...
— Ja też! — gorąco potwierdził brat. — Cóż tu możemy zmienić? A dalej — czemuż nie wolno nam być szczęśliwymi? Co mam robić? Nie rozumiem cię!
Żałowała, że się wdała w tę rozmowę.
Cóż to strzeliło jej do głowy?
Myślała przez chwilę.
— Tak jest, masz słuszność! — rzekła wreszcie, podnosząc głowę. — Jesteśmy szczęśliwi i mamy prawo do szczęścia, jak wszyscy. Zdobyliśmy je. Więc cóż — mamy je chować dla siebie, jak skąpcy? Czemuż się niem nie podzielić z drugimi? Czy sądzisz, że szczęścia jest zadużo na świecie? Że wszyscy je znają, że wszyscy widzieli jego złoty kwiat?
Pilot zmarszczył brwi, wstał i przeszedł się kilka razy po werandzie. A potem stanął przed siostrą i spytał:
— Kasieńko? A cóż ja mam robić?
Wzruszyła ramionami.
— Pozwól! — mówił dalej. — Przyznaję ci w duchu słuszność, ale — szczerze ci mówię — nie rozumiem cię! Gdzieś w głębi duszy czuję, że nie wszystko jest tak, jakby powinno być, ale konkretnie nie wiem, co mam zrobić! Powiedz-że mi!
Zmięszała się. Pytanie było postawione tak szczerze i poprostu, jak się tego nie spodziewała.
I w gruncie rzeczy nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bo to, co jej przyszło na myśl, było właściwie niewytłomaczone a raczej — nie do powiedzenia. Oto, stojąc oparta o balustradę werandy i pełna podziwu dla uroczego wieczoru, pomyślała, jak jest szczęśliwą i jak nieszczęśliwą być — by mogła, gdyby się to skończyło. Z przerażeniem przypomniała sobie, że przecie ten jej ukochany brat jest mężczyzną, młodym, pięknym i sławnym, który prędzej czy później będzie musiał oderwać się od niej, aby pójść w życie i świat ze swoją żoną... Na myśl o tem uczuła niezmierną pustkę dokoła siebie i wówczas zrozumiała dolę — może nie swoją — ale tej osamotnionej, która gdzieś w świecie, nikomu nieznana a tak pełna stęsknionej miłości czeka i, może być, napróżno czekać będzie całe życie... Lata mijać będą przed jej oczyma, listowiem szeleszczącym dni minionych zasypując ją, jak jesień zasypuje swem złotem białe posągi rozkosznych nimf... I napróżno serce oddane dzwonić będzie w piersi miłością i napróżno oczy wyczekiwać będą... Czyż to być może? Śmierć bez życia?
A nagle pojęła, że przecież nie jej ta śmierć okrutna grozi, bo ona zna tego swojego najdroższego brata, który jej nigdy, nigdy nie opuści! Niechby żyła tylko jego szczęściem, tylko odblaskiem jego szczęścia — ma czem żyć. Ale stanął jej w tej chwili na oczach ktoś nieznany, ktoby tego brata nie miał, a ktoby mógł być opuszczony i umierający z tęsknoty tak, jakby umierała ona, gdyby, ze swem kochającem sercem, nie miała nikogo na świecie. W dalekiej, księżycem rozświetlonej dali, widziała postać jakąś, w bólu tęsknoty ramiona wyciągającą ku gwiazdom, samotną i błagającą wyzwolenia z tego lochu czarnego, jakim musi być świat dla dusz, nie słyszących nigdy oddźwięku swych najgorętszych modlitw.
— Więc co mam zrobić, Kasieńko? Naucz — że mnie! — prosił brat, stojąc przed nią.
Ocknęła się z zadumy.
— Niedawno temu, kiedy zasiedziałeś się na lotnisku — mówiła, — wyszłam wieczorem do parku. Było prawie jak dziś, wieczór ciepły, błękitny... Tu, na werandzie, Marta zastawiała właśnie do stołu... Kiedy, schodząc po schodkach, zwróciłam się do niej z jakiemś poleceniem, widziałam, jak mile na białym obrusie błyszczy srebro, to nasze stare szkło i serwis po matce. Lampa świeciła w powietrzu, jak dojrzewający pączek różany... Ponieważ pytałam się o ciebie przez telefon i powiedziano mi, że przyjdziesz dopiero za godzinę, wyszłam i obeszłam cały park... Z aleji widziałam nasz dom... Kochany, biały, widny był prawie jak na dłoni. We wgłębieniu werandy czerwono świeciła ta lampa. Usiadłam na ławeczce, z dumą patrząc na dworek, który może nie jest tak piękny, jak inne, ale który ja kocham, ponieważ to jest mój dom. Kiedym się jednak w to światło czerwone wpatrzyła, miałam wrażenie, że ono świeci cudnie, jak klejnot, jak rubin przejrzysty...
— A czegóż ty chcesz?
— Ażeby ono było, jak serce żywe, wiszące u stropu. Aby wiedziano, że tu nie bogacze mieszkają, lecz ludzie...
Żachnął się Marjan.
— Jakże to? Jak ty to rozumiesz.
Na swe zasługi nie powoływał się, bo o nich zapomniała, wogóle nie ważył ich sobie, ona zaś nie o wszystkiem wiedziała.
— Mój drogi! — tłomaczyła się. — Niedawno temu zauważyłam, jak któryś z sąsiadów naszych rozbijał się za końmi. Nikt mu ich nie chciał pożyczyć — a do miasta daleko. Wreszcie, kiedy stojąc przed furtką, czekałam na ciebie, spostrzegłam tego biedaka. Szczęśliwy był. — Po dwuch godzinach biegania udało mu się wreszcie dostać konie! — oznajmił mi przechodząc koło naszego domu. — A cóż się stało? zapytałam. — Żona moja dostała krwotoku. — Czemuż pan do nas nie przyszedł! — mówię mu. — Samochód wolny, byłabym panu w tej chwili dała! — Ej, gdzieżbym ja państwo niepokoił! Pan Zaruta wielki człowiek, nie śmiałem!
— I ty mi to mówisz?
Te jej słowa wzburzyły go.
— To niedorzeczność! Ludzie wiedzą, znają mnie... Wiem, że mnie znają... Mają do mnie zaufanie...
— Nie gniewaj się, ale tu niema się czemu dziwić. Jesteś osobistością znaną, otacza cię powszechny szacunek, a przytem... nie żyjemy, jak drudzy żyją... Tamci mają swe żony, dzieci, swoje szczęście i swoje troski... A my żyjemy we dwoje w cichym, wygodnym domu, szczęśliwi... Im może się nawet zdaje, że zamknięci jesteśmy w tem swojem szczęściu, że ono troski ich przez próg nasz nie przepuści... Więc omijają ten nasz dom aż nadto szczęśliwy, szczęśliwy czasami nie po ludzku...
Brat stanął przed nią, dłonią potarł swą jasną, krótką strzyżoną czuprynę i rzekł:
— No, skoro oni nie chcą do nas przyjść, to my ich poszukać musimy! Nic łatwiejszego, to się zrobi! Dziękuję ci, żeś mi na to zwróciła uwagę. Istotnie — masz słuszność.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.