Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXIII.

Zrana, nazajutrz po owym dniu, w którym pan de Maillefort został pierwszy raz przedstawiony pannie de Beaumesnil, komendant Bernard siedział wyciągnięty z twarzą cierpiącą, ale pełną rezygnacji, w fotelu, który mu ofiarował Oliwier.
Stary marynarz ze smutkiem spoglądał w czasie pięknego letniego poranku na swoje wyschłe rabaty, które zarosły chwastem; od miesiąca bowiem dwie dawne rany weterana otworzyły się i przykuły go do krzesła, z którego nie mógł się ruszyć i pójść do swego ulubionego ogródka.
Gospodyni siedziała przy komendancie i zajęta była szyciem. Lecz musiała już zapewne od jakiegoś czasu niemało zwyczajnych swoich bluźnierstw powtórzyć przeciw Buonapartemu; gdyż teraz rzekła do weterana niechętnym tonem:
— Tak, mój panie, nasurowo, nasurowo, on je pożerał nasurowo.
Doznawszy chwilowej ulgi w swoich boleściach, weteran nie mógł się powstrzymać od lekkiego uśmiechu, słysząc opowiadanie swojej gospodyni; powiedział zatem.
— Co? mamo Barbancon! co on jadł nasurowo ten wilk korsykański?
— Mięso, panie! Tak, w wilję bitwy, on zawsze jadł surowe mięso! A wiesz pan dlaczego?
— Nie — odpowiedział weteran, obracając się z trudnością w fotelu — nie mogę się nawet domyślić dlaczego.
— Ażeby się uczynić jeszcze okrutniejszym, ażeby mieć odwagę poświęcenia swoich żołnierzy nieprzyjacielowi, a mianowicie też swojej młodej gwardji — dodała nieubłagana pani Barbancon z westchnieniem — wszystko to w zamiarze oddania ich na łup armat, jak sam mówił, powiększenia zaciągu wojskowego, i wyludnienia Francji, w której nie chciał widzieć ani jednego francuza. Taki to był jego plan.
Usłyszawszy ten potok obelg, wyrzuconych jednym tchem, komendant Bernard parsknął głośnym śmiechem i rzekł do swej gospodyni:
— Mamo Barbancon, pozwól tylko jedyne uczynić sobie zapytanie: jeżelić Buonaparte nie chciał mieć we Francji ani jednego francuza, nad kimże, u djabła, byłby panował?
— O! mój Boże! — odpowiedziała gospodyni, niecierpliwie wzruszając ramionami, tak jakgdyby jej uczyniono zapytanie: — dlaczego w południe jest widno — a któżby to nad negrami panował!
Wyskok ten tak był dziwny, tak niespodziewany, że komendant naprzód zastanowił się chwilkę, potem wybuchnął powtórnym śmiechem.
— Jakto, nad negrami! — zawołał — nad jakimi negrami?
— Ej, nad negrami w Ameryce, mój panie, z którymi się znał doskonale, tak dalece, że kiedy się znajdował na swojej skale, oni wykopali kanał podziemny, który zaczynał się w Change d‘Asile, przechodził pod wyspą św. Heleny i kończył się w stolicy kraju innych negrów, będących z pierwszymi w porozumieniu; bo Bonaparte chciał na ich czele powrócić do kraju, ażeby potem ze swoim szkaradnym Roustanem złupić całą Francję.
— Mamo Barbancon — zawołał komendant ze zdziwieniem — tak daleko jeszcześ ani razu nie zaszła.
— Niema się tu wcale z czego śmiać, mój panie, czy pan chcesz niezbitego dowodu, że ten potwór ustawicznie zajęty był myślą zastąpieniem Francuzów negrami?
— Słucham, mamo Barbancon — rzekł weteran ocierając łzy, które nadzwyczajny śmiech z oczu jego wycisnął. — Słucham, jakiż to będzie ten dowód?
— Oto, mój panie, nie powtarzanoż tego zawsze: Wasz Buonaparte obchodzi się z Francuzami jak z negrami.
— Brawo, mamo Barbancon!
— Nie jestże to więc dowodem, że zamiast Francuzów pragnął mieć w swoich szponach wszystkich negrów!
— Łaski, mamo Barbancon — zawołał biedny komendant, wijąc się ze śmiechu w swojem krześle — co nadto, to nadto, to już nareszcie i boli.
Wtem dwa razy zadzwoniono tak silnie, że odgłos dzwonka rozległ się po całym domu; gospodyni zerwała się z miejsca i, zostawiając komendanta pośród jego śmiechu, wybiegła spiesznie, powiedziawszy:
— A to co? ten dzwoni jakby jaki książę!
Pani Barbancon zamknęła drzwi do pokoju weterana, i poszła otworzyć przybywającemu gościowi.
Był to gruby mężczyzna około pięćdziesięciu lat, w mundurze podporucznika gwardji narodowej, mundur ten rozchodził się z tyłu nadzwyczajnie, z przodu zaś szczelnie był opięty na ogromnym brzuchu, na którym kołysały się ciężkie dewizy. Na głowie miał potężną bermycę, która prawie zupełnie zasłaniała jego oczy, a w rysach i całej postawie, malowała się jakaś uroczystość, duma i wielkie zadowolenie z siebie samego.
Na widok takiego gościa, pani Barbancon zmarszczyła brwi i niezastraszona bynajmniej porucznikowską godnością tego rycerza, rzekła do niego gniewnie i głosem niezbyt pochlebnego zdziwienia:
— Jakto, pan znowu tutaj?
— Byłoby to dziwnem, gdyby właściciel (ten wyraz „właściciel“ wymówiony został z nieopisaną powagą i znaczeniem) nie mógł przyjść do swojego domu, kiedy...
— Pan tu nie jesteś w swoim domu, kiedyś go wynajął komendantowi.
— Mamy dziś siedemnastego, a mój odźwierny odniósł mi napowrót mój kwit drukowany, gdyż komornego, po które go posłałem, nie odebrał; zatem...
— Wiemy o tem dobrze, wszakże od dwóch dni już pan trzy razy nas nachodzisz. Może pan myślisz, że stracisz swoje komorne; zapłaci się, zapłaci wszystko, jak tylko będzie można, i na tem koniec.
— Jak tylko będzie można! Właściciel domu nie poprzestaje na takiej małpiej monecie.
— Pan sam jesteś małpą, rozumiesz pan, właścicielu! Zawsze to jedno słowo tylko masz pan w ustach, zapewne dlatego, żeś przez dwadzieścia lat mieszał pieprz do gorzałki, cykorję do kawy, piasek do faryny i dlatego, żeś woskowe świece maczał w gorącej wodzie, ażeby je oczyścić z brudu; przecież chociaż temi wszystkiemi figlami powystawiałeś sobie domy w Paryżu, to jeszcze nie musisz być tak dumnym, mój panie.
— Byłem kupcem korzennym, zbogaciłem się w moim handlu, i chlubię się z tego!
— Wcale niema z czego; a ponieważ pan jesteś bogaty, jakże możesz być tak bezwstydnym, ażebyś dla jednej raty komornego, jedynej, którąśmy się od trzech lat opóźnili, nachodził i niepokoił tak zacnego człowieka, jakim jest komendant?
— Wszystko to mało mnie obchodzi; pieniądze, albo zapozwę do sądu! To szczególne, nie płacą komornego, a chcą jeszcze trzymać ogrody, tacy ludzie!
— Słuchaj no pan, nie doprowadzaj mnie do ostateczności, albo... pamiętaj o sobie! Któż to potrzebuje ogrodów! poczciwy człowiek, który okryty jest ranami, którego jedyną lichą rozrywką jest ten ogródek. Słuchajno, panie, gdybyś ty, zamiast siedzieć w swoim sklepie i oszukiwać kupujących, poszedł był z drugimi na wojnę, i gdybyś podobnie jak komendant przelewał swoją krew we wszystkich czterech częściach świata, czybyś był stawiał domy w Paryżu? co? O! widzielibyśmy to, otóż, jaka to sprawiedliwość.
— A więc po raz pierwszy, po raz drugi... dziś taką samą odpowiedź odbiorę jak wczoraj: niema pieniędzy?
— Trzy, sto, tysiąc razy powiadam: niema; od czasu, jak się rany jego otworzyły, komendant nie sypia inaczej, tylko kiedy zażyje opium; a towar ten jest drogi jak złoto, zatem wszystkie nasze pieniądze i sto pięćdziesiąt franków komornego poszło na aptekę i doktora.
— Mało mnie obchodzą wasze powody; pięknieby, widzę, wychodzili właściciele, gdyby zawsze zważali na pisk swoich lokatorów; to właśnie tutaj tak się dzieje, jak w moim domu przy ulicy Monceau, z którego tu przyszedłem; tam także mam doskonałą lokatorkę! jest to nauczycielka muzyki, i tak goła, że również nie może opłacić komornego, bo, jak powiada, przez dwa miesiące chorowała i nie mogła dawać lekcyj! Wszystko to tylko wybiegi. Kiedy kto chory niech sobie idzie do szpitala, tam nie trzeba płacić komornego.
— Do szpitala! Wielki Boże! komendant Bernard do szpitala! — powtórzyła gospodyni, nie posiadając się z gniewu. — Gdybym nawet miała zostać gałganiarką, gdybym w nocy musiała zarabiać, a we dnie go pielęgnować, komendant nie pójdzie do szpitala... rozumiesz mnie waćpan? Ale pan, o! pan możesz się do niego dostać, jeżeli się natychmiast stąd nie oddalisz, powtarzam, natychmiast, bo pan Oliwier nadejdzie wkrótce i za mojem wstawieniem się więcej ci na tłustym grzbiecie wyliczy kułaków, aniżeli jest włosów w twojej bermycy.
— Słyszał to kto, ażeby właściciela w jego własnym domu podobnie traktowano? Ale dosyć już tego, o godzinie czwartej powrócę; jeżeli nie znajdę gotowych stu pięćdziesięciu franków na stole, w takim razie położę areszt na wszystkich sprzętach.
— A ja, ja wezmę mój pogrzebacz i nim waćpana przyjmę, jeżeli tu powrócisz, oto jest moja polityka!
I nie zważając, że pan Bouffard stał jeszcze przed progiem, gospodyni zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, i wróciła do komendanta. Chęć jego do śmiechu już ominęła, ale zawsze jeszcze był w dobrym humorze; dlatego też, zobaczywszy swą gospodynię, której lica płonęły jeszcze ogniem i która mrucząc coś do siebie, gwałtownie trzasnęła drzwiami, powiedział do niej:
— Cóż tam, mamo Barbancon, czy twój gniew przeciw Buonapartemu jeszcze nie ostygł. Z jakimże szatanem miałaś tam jeszcze do czynienia?
— Z kim miałam do czynienia? Z osobą, która tyleż warta, co pana cesarz. Gdyby sprząc obu, doskonała byłaby z nich para, wierzaj mi pan.
— Któż to ma iść w parę z cesarzem, mamo Barbancon?
— A któżby! ów...
Lecz gospodyni przerwała dalszą rozmowę. Biedny, poczciwy człowiek, pomyślała, śmiertelniebym zasmuciła jego duszę gdybym mu powiedziała, że komorne jeszcze nie zapłacone, że wszystko poszło na jego chorobę, że nawet moje sześćdziesiąt franków... Poczekam, dopóki pan Oliwier nie przyjdzie, może on przyniesie pomyślną wiadomość.
— Co tam pani mruczysz pod nosem, zamiast mi odpowiedzieć, mamo Barbancon? — rzekł stary marynarz — może to jaka nowa historja o tym czerwonym człowieku, którą mi zawsze obiecujesz?
— Ah, dobrze! otóż na szczęście przychodzi pan Oliwier — zawołała gospodyni, usłyszawszy powtórny, ale tym razem cichszy brzęk dzwonka. — Pan Oliwier — dodała — nie zadzwoni tak gwałtownie, jak ten niegodziwiec właściciel!
Pozostawiwszy powtórnie swego pana samego, pobiegła do drzwi; był to rzeczywiście siostrzeniec komendanta, który powracał do domu.
— I cóż, panie Oliwierze? — zapytała gospodyni z obawą.
— Jesteśmy ocaleni — odpowiedział młody człowiek.
ocierając zroszone potem czoło — poczciwy mularz niemało miał pracy w zebraniu pieniędzy, które mi był winien, gdyż nie uwiadomiłem go poprzednio, że ich tak prędko będę potrzebować, koniec końcem, oto są te dwieście franków — powiedział Oliwier, oddając gospodyni paczkę pieniędzy.
— Ah! jakiż to ciężar spadł mi z serca, panie Oliwierze.
— Czy właściciel był tu znowu?
— Dopiero co wyszedł, niegodziwiec jakiś. Alem mu też przynajmniej nagadała.
— Moja kochana pani Barbancon, kiedy kto co winien, musi zapłacić. Ale powiedzże mi pani, mój biedny wuj nie domyślił się niczego?
— Nic a nic, to kochane panisko o niczem nie wie.
— Ah! tem lepiej — dodał Oliwier.
— O! co za wyborna myśl! — dodała mściwa gospodyni, odliczając pieniądze, które jej doręczył synowiec komendanta — wyborna myśl!
— Jakaż to myśl, pani Barbancon?
— Ten niegodziwiec ma przyjść o godzinie czwartej, otóż nałożę w kuchni dobry ogień i włożę sto pięćdziesiąt franków do pieca; skoro tylko Bouffard przyjdzie, powiem mu, ażeby zaczekał chwilkę; potem wyjdę do kuchni, wydobędę obcęgami najgorętsze talary, ustawię na stole jedne, na drugich i powiem mu: Oto są pieniądze, weź je pan... hę? panie Oliwierze, myśl prześliczna. Prawo tego nie zabrania.
— Do djabła! mamo Barbancon — powiedział Oliwier z uśmiechem. — Pani jesteś, jak uważam, bardzo zawziętą na kramarzy, którzy się zbogacili. Ale wiesz pani, lepiej będzie, jeżeli oszczędzisz swoich węgli i wyliczysz panu Bouffard poprostu jego sto pięćdziesiąt franków.
— Panie Oliwierze, pan jest zanadto dobry. Pozwól mi pan przypiec trochę palce tego złoczyńcy.
— Bah! on nietyle jest zły, ile głupi.
— Bo jest jednym i drugim zarazem, panie Oliwierze.
— Ale jakże się ma dzisiaj mój wuj? Odszedłem bardzo wcześnie, spał jeszcze wtedy, a nie chciałem go też budzić.
— Jest daleko zdrowszy, bo znowu mieliśmy sprzeczkę z powodu tego potwora, a potem powrót pana nierównie skuteczniej na niego działa jak wszystkie lekarstwa w świecie; o, zacny człowiek! Jak tylko pomyślę, że, gdyby nie pańskie dwieście franków, ten łotr Bouffard byłby za trzy albo cztery dni położył areszt na całej naszej chudobie, a Bóg wie, co to wszystko warte, bo już przed trzema laty, całe pół tuzina srebra stołowego i kubek komendanta poszły na jego długą chorobę.
— Moja dobra pani Barbancon, nie mów tego wcale; doprawdy szaleństwo mnie porywa, gdy pomyślę o końcu mojego urlopu, kiedy mnie tu już nie będzie; to co się dzisiej przytrafiło, to jeszcze może się powtórzyć, a wtedy, ale nie, nie chcę myśleć o tem, to okropne!
Wtem usłyszano dzwonek w pokoju starego marynarza. Na ten odgłos gospodyni rzekła do młodego żołnierza, którego rysy przybrały wyraz bolesny.
— Słuchaj pan, komendant dzwoni. Na miłość boską, panie Oliwierze, nie bądź pan tak smutny, bo mógłby się domyślić.
— Nie bój się pani niczego. Ale, ale — dodał Oliwier — Gerald pewnie tu wkrótce przyjdzie, niechajże go pani zaraz wpuści.
— Dobrze, dobrze, panie Oliwierze, idź pan tylko do wuja, ja tymczasem przygotuję śniadanie. Ale doprawdy — rzekła gospodyni z westchnieniem — będzie pan musiał poprzestać na...
— Poczciwa, zacna kobieto — odpowiedział młody podoficer przerywając jej — alboż to ja jestem wymagający? Wszakże wiem dobrze, że pani dla mnie od ust sobie odejmuje.
— Ej, co też to pan mówi! Słuchaj pan, komendant znowu dzwoni, śpiesz się pan, śpiesz.
Jakoż Oliwier natychmiast poszedł do swego wuja.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.