Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Gdy Ludwik przestąpił próg izdebki, którą zamieszkiwały Marieta i jej matka chrzestna, stanął jak wryty, wpatrując się z bólem serca w obraz, jaki przedstawił się jej oczom.
Młoda dziewczyna leżała w ubraniu, prawie bez życia, na położonym na podłodze materacu. Jej śmiertelnie blada twarz drgała od czasu do czasu kurczowo, przymknięte oczy nabrzmiały od płaczu, w ręku trzymała kopertę z kawałkami podartego listu.
Pani Lacombe starała się podnieść jej głowę i wlać jej wody do ust. Na twarzy jej malował się widoczny smutek, a dostrzegłszy nieznajomego, stojącego nieruchomo na progu, mówiła do niego ostrym głosem.
— Poco pan tu przyszedł, nie zapukawszy. Nie znam pana, kto pan jesteś?
— O mój Boże! w jakim stanie ją znalazłem.
Nie odpowiadając na pytania pani Lacombe, przybliżył się do Mariety, ukląkł przed nią i zawołał boleśnie:
— Marieto! co się stało! odpowiedz mi na miłość Boską!
Pani Lacombe była z początku więcej zaskoczona, niż rozgniewana zjawieniem się Ludwika, wpatrując się w niego uważnie, rzekła ze złością.
— To pan jesteś Ludwik Richard?
— Tak jest, pani. Lecz proszę mi na Boga powiedzieć, co się z Marietą stało?
— Pan ją zamordowałeś.
— Ja? wielki Boże!
— Jeżeli nie żyje, to pan mnie będziesz musiał utrzymywać.
— Marieta... nie żyje... to niepodobna... Pani, ja pobiegnę po lekarza... ręce jej są zimne jak lód... Marieto! Marieto... Boże! mój Boże! ona mnie nie słyszy.
— W takim stanie znajduje się od dzisiejszej nocy, tylko twój list sprowadził to nieszczęście.
— Mój list?... jaki list?
— Tak, teraz się pan będzie wypierał, ona mi wszystko wyjawiła.
— Cóż mogła pani wyjawić?
— Że pan już widzieć jej nie chce, że ją pan opuścił dla innej. Takimi są mężczyźni!
— Przeciwnie, pisałem Mariecie, że...
— Pan kłamie! — zawołała chora, która popadła w coraz większy gniew. — Ja powiadam, ona pański list, tak silnie w ręku trzyma! Od czasu kiedy wpadła w omdlenie, nie mogę go, wyjąć z jej ręki. Ile się biedaczka napłakała, to sam Bóg tylko wie, wynoś się z pokoju, nicponiu. Źle postąpiłyśmy, żeśmy odrzuciły propozycje tego pana. A jednak powiedziałam jej: Jesteśmy cnotliwe, zobaczysz, że przyniesie to nam błogosławieństwo. Błogosławieństwo to długo nie kazało na siebie czekać, ona umiera, a ja zostanę na ulicy bez dachu i chleba, gdyż za czynsz, który jesteśmy dłużne, zabiorą nam wszystko. Na szczęście mam jeszcze cokolwiek węgli w zapasie, a te mnie wybawią od wszystkiego.
— To okropne — zawołał Ludwik ze łzami w oczach. — Lecz przysięgam pani, że jesteśmy ofiarą okropnej pomyłki. Marieto! Marieto! przyjdź do siebie! to ja, Ludwik.
— Pan ją chcesz na miejscu zabić — zawołała pani Lacombe, usiłując odepchnąć Ludwika od Mariety. — Widok pana przyprawił ją o śmierć.
— Dzięki ci Boże! — zawołał Ludwik, pochylając się nad Marietą — poruszyła się... podnosi głowę... otwiera oczy... Marieto... słuchaj... to ja, twój Ludwik.
Rzeczywiście dziewczę przychodziło powoli do siebie. Załzawione jej oczy błąkały kilka sekund i zatrzymały się na Ludwiku. W spojrzeniu jej malowało się zdziwienie i radość i szeptała słabym głosem:
— Ludwiku... to pan... a ja się już nie spodziewałam.
Lecz widocznie musiała jej przyjść na myśl okropna rzeczywistość, gdyż główka jej znów opadła na piersi matki chrzestnej, i rzekła z westchnieniem.
— Ach matko kochana, on już ostatni raz przyszedł, wszystko się skończyło.
— Wszak panu mówiłam, że zabijesz ją swym widokiem — rzekła pani Lacombe z rozpaczą. — Idźże pan już raz sobie. Dlaczego jestem tak słabą i chorą, że nie mogę wyrzucić tego zabójcę! Chce mi ją zabić, abym nie miała kawałka chleba!
— Marieto! — zawołał Ludwik błagalnym głosem — słuchaj, ja nie przyszedłem, aby się z tobą pożegnać, lecz przeciwnie, aby cię zapewnić, że cię więcej, niż dawniej kocham!
— Wielki Boże! — zawołało dziewczę, szybko siadając jakby dotknięta prądem elektrycznym — co on mówi?
— Mówię Marieto, że jesteśmy ofiarą pomyłki; ani na chwilę nie przestałem ciebie kochać, nie, nigdy, podczas mojej nieobecności miałem tylko jedno życzenie, jednę myśl: ciebie zobaczyć i z tobą wszystko omówić; tak jak, ci to w liście moim napisałem.
— W liście? — zawołało dziewczę. O Boże! on nie pamięta nawet, co pisał. Patrz, Ludwiku, tu jest twój list.
To mówiąc podała młodzieńcowi kawałki podartego listu, na których widoczne były jeszcze ślady łez.
Podczas, gdy Ludwik składał w całość kawałki listu, pani Lacombe mówiła z goryczą:
— Zobaczysz, że teraz wszystkiego się będzie wypierać, a ty mu uwierzysz.
— Słuchaj Marieto, com pisał w liście — zawołał Ludwik:.
„W dniu, w którym otrzymasz ten list, będę także u ciebie. Krótkie moje oddalenie, podczas którego wiele cierpiałem, przekonało mnie, że żyć bez ciebie nie mogę. Dzięki Najwyższemu, dzień naszego połączenia jest bliski. Jutro jest szóstego maja. Zaraz po powrocie powiem ojcu o mojem postanowieniu i nie wątpię, że udzieli swego zezwolenia.
„Żegnaj mi, moja ukochana Marieto. Kocham cię, jak szaleniec, albo, jak mędrzec, bo mądrością jest znaleźć takie kochające serce jak twoje.
Twój na zawsze
„P. S. Piszę tak mało, bo prawie razem z listem będę w Paryżu, a przytem nieprzyjemnie mi jest, że kto inny czyta to, co ci piszę. Twój do śmierci“.
Marieta w takiem osłupieniu słuchała tego, że nie była zdolną słowa wydobyć.
— To Marieto pisałem do ciebie. Skąd jednakże pochodzi, że właśnie z powodu mego listu popadłaś w taką rozpacz? Czytaj, pani — rzekł Ludwik, podając pani Lacombe kawałki papieru.
— Nie umiem czytać — odparła — proszę mi jednakże wytłumaczyć, dlaczego Mariecie zupełnie przeciwne rzeczy czytano.
— Marieto — zawołał Ludwik — kto ten list czytał?
— Pisarz publiczny — odrzekło dziewczę.
— Publiczny pisarz — zawołał Ludwik, domyślając się podstępu. — O! miej litość i wyraź się dokładniej.
— To rzecz bardzo prosta; poszukałam publicznego pisarza na placu Niewinnych, aby mu podyktować list. Napisał go, a że przez nieostrożność wylał nań atrament, musiał go poraz drugi napisać. Przyszedłszy do domu znalazłam list pański. Augustyna wyjechała, dlatego musiałam się powtórnie udać do tego starego poważnego pisarza, aby mi przeczytał, co mi pan napisał. Według niego donosił mi pan, że mnie już więcej widywać nie może, boby to się jego szczęściu sprzeciwiało.
Dalej nie mogło biedne dziewczę mówić, wybuchając głośnym płaczem.
Teraz Ludwik zrozumiał, iż przypadek zawiódł Marietę do jego ojca, zrozumiał podstęp z wylaniem atramentu, aby móc napisać drugi list o treści dogodnej jego planom, aby go nie odesłać do Dreux tylko do Paryża. Poznał wreszcie, że i do niego taki sam list zaimprowizował, kiedy Marieta przyszła drugi raz do ojca Richarda.
Na to odkrycie ból i wstyd ścisnęły serce Ludwika, bolał nad tem, iż ojciec jego dopuścił się takiego brudnego czynu, aby dopiąć swego celu, wstydził się jego chciwości, że, będąc miljonerem, chciał zmusić go do tak niecnego związku, aby tylko ten majątek jeszcze powiększyć. Nie śmiał się przyznać, jakie więzy łączą go z pisarzem; pragnąc jednak podać jakiś prawdopodobny powód tego podstępu, rzekł do Mariety:
— Pisarz sobie zapewne żartował, moja Marieto, pomimo pozornej serdeczności.
— Toby było niegodne — odrzekło dziewczę, składając ręce. — Taka fałszywość ze strony tego starca? Takim się dobrodusznym wydawał, gdy wyrażał swoje współczucie nad istotami, które nie potrafią ani pisać, ani czytać.
— Pomimo tego cię oszukał, moja Marieto!
— A list, który ja dyktowałam, aby go odesłał do Dreux.
— Pewnie zaszedł do Dreux, kiedy mnie już tam nie było — odpowiedział Ludwik, zamilczając że go już dzień przedtem odebrał w Paryżu. — Lecz cóż nam na tem może zależeć — dodał Ludwik, chcąc zakończyć rozmowę. Wszak już jesteś uspokojona, kochana Marieto.
— Chwileczkę — rzekła pani Lacombe, która zdawała się namyślać nad tą sprawą — chwileczkę cierpliwości. Uspokoili i pogodziliście się, lecz ja się na to nie zgadzam.
— Jakto, pani?
— Co matka chce przez to powiedzieć?
— To chcę przez to powiedzieć, że o waszem połączeniu nic wiedzieć nie chcę...
— Pani, proszę mnie posłuchać — zawołał Ludwik.
— Tu nie ma żadnej pani! Pan jesteś synem publicznego pisarza, więc nie masz ani jednego sous, Marieta także nie, a więc podwójna bieda, która przez małżeństwo potroi się. Ja już jestem Mariecie ciężarem. A teraz chce wyjść za mąż, aby się mnie pozbyć. Prędzej czy później powiecie mi: Sami nie mamy z czego żyć, wynoś się, stara. Kiedy będę na ulicy, przyaresztują mnie i poszlą do szpitala. To jest wasz plan.
— O mój Boże! matko! jak możesz coś podobnego przypuszczać?
— Niechaj się pani uspokoi. Odkryłem dzisiaj tajemnicę, o której dotąd nie wiedziałem. Ojciec mój z powodów, które muszę szanować, ukrywał dotąd przede mną, że jest bogaty i to bardzo bogaty.
Na tę niespodziewaną wiadomość Marieta wpatrywała się w Ludwika raczej zdziwiona, niż uradowana, mówiąc do pani Lacombe:
— Kochana matka nie potrzebuje już teraz być w takiej obawie o przyszłość, co mnie ciągle martwiło.
— Ha, ha — śmiała się chora sarkastycznie — ona mu wierzy!
— Ależ, kochana matko...
— Czy nie widzisz, że on umyślnie wymyślił tę bajkę, abym wam nie przeszkadzała.
— Przysięgam pani!
— Ja zaś panu powiadam, że to wszystko kłamstwa — zawołała pani Lacombe. — gdyby pan rzeczywiście był bogatym, nie starałby się o Marietę. Syn bogacza nie żeniłby się z biedną robotnicą, która ani czytać, ani pisać nie umie.
Marieta nie podzielała zdania swej matki chrzestnej, ale myśląc o nagłem szczęściu, spoglądała smutnie i z obawą na swego ukochanego.
Ludwik zrozumiał znaczenie tego spojrzenia i rzekł:
— Myli się pani, syn bogacza dotrzyma przyrzeczenia, które dał jako biedny pisarz, gdyż szczęście całego jego życia od tego zawisło.
— To są próżne słowa — odparła chora uszczypliwie. — Niech pan będzie bogaty lub biedny, Mariety pan nie dostanie, chyba, że przedtem zabezpieczy mój los. Ja nie żądam wiele, sześćset franków rocznie mi wystarczą, ale te muszą być przed ślubem złożone u rzetelnego notarjusza.
— Matko chrzestna — zawołała Marieta, nie mogąc powstrzymać łez — jak możesz nie wierzyć słowom Ludwika.
— Miej do każdego zaufanie! — zawołała nieszczęśliwa kobieta. — Mnie to słowo „przedtem“ bardzo dobrze jest znane, a „potem“ ma się kalekę na karku i oddaje się ją czemprędzej do przytułku. Marieta by mnie nigdy nie opuściła, jestem dla niej ciężarem, to prawda, lecz to dobra dziewczyna, przywiązana do mnie, prócz tego okropnie się mnie boi. Ale po ślubie wyrzucicie mnie za drzwi, gdzie się mam wtenczas udać? Co się ze mną wtenczas stanie? Przecież ja nie z mojej winy jestem kaleką. Nie, nie, nic z tego nie będzie, jeżeli nie złoży u pewnego notarjusza dla mnie sześciuset franków renty. To jest moje postanowienie.
Podczas kiedy pani Lacombe oddawała się takim gorzkim zarzutom, Ludwik z Marietą zmieniali ze sobą smutne i pełne spojrzenia.
Marieta zdawała się mówić:
— Słuchaj, panie Ludwiku, to nieszczęście, które ją przez całe życie prześladowało, tak jej usposobienie rozgoryczyło.
— Biedne dziecko — zdawał się odpowiadać młodzieniec. — Co ty musiałaś cierpieć. Takie poświęcenie, takie przywiązanie i tak fałszywie ocenione.
— Nieszczęście trzeba oskarżać, nie ją, Ludwiku. Ona tak bardzo cierpiała — odpowiadało rzewne spojrzenie dziewczęcia.
— Pani — rozpoczął Ludwik dalszą rozmowę — może pani być przekonaną, że jej przyszłe życie tak ułożę, jak na to zasługujesz. Nigdy nie zapomnę, że pani Marietę do siebie przytuliła, żeś była jej drugą matką i czy pani się zgodzi przy nas mieszkać, czy też będzie sama żyć chciała, zawsze obdarzać ją będziemy równą troskliwością.
— Dziękuję panu — rzekła Marieta z wdzięcznością — dziękuję panu, że pan podziela uczucia, które mam dla mojej nieszczęśliwej matki.
To mówiąc, Marieta chciała uścisnąć chorą, ta jednakże odepchnęła ją, mówiąc z sarkastycznym śmiechem:
— Nie widzisz, że on się kosztem naszej nędzy bawi. On się z tobą ożeni! Mnie pensję roczną wyznaczy! Jeżeli rzeczywiście jest bogatym, to cię tylko chce ugłaskać, a mam ci powiedzieć, co się z tobą stanie? Pewnego dnia dowiesz się, że ożenił się z inną, dlatego też nakazuję mu, aby się więcej u nas nie pokazywał.
— Chyba, że przybędę z ojcem, który panią formalnie o rękę Mariety dla mnie prosić będzie.
— Tak, tak — odrzekła chora, odwracając się do ściany — na ten tydzień, w którym się to stanie, przypadnie cztery czwartki.
— To już jutro stanie się — odparł Ludwik, a zwracając się do dziewczyny rzekł: — do widzenia, Marieto, jutro przybędę z ojcem.
— Mój Boże! to ja nie śnię — mówiło dziewczę, ściskając czule ręce Ludwika. — po tylu cierpieniach ma nareszcie nastąpić szczęście. Szczęście na zawsze.
— Czy wnet skończycie? — zawołała chora kłótliwie. — Głowa mi pęka od waszego szczęścia. Zostawcie mnie w spokoju, a ty, Marieto, nie ruszaj mi się z miejsca. Poznaję, iż chciałabyś tego kłamcę odprowadzić, a ja ci zakazuję.
Ludwik i Marieta zamienili z sobą ostatnie spojrzenia, a młodzieniec dodał:
— Do jutra, Marieto, moje drogie kochanie, moja żono.
— Czy on jeszcze nie poszedł? — krzyczała chora, wpadając w coraz to większą pasję.
W kilka chwil potem śpieszył Ludwik do budki pisarskiej swego ojca na placu Niewinnych. Zastał ją jednak już zamkniętą, a pytając się o pana Richarda, dowiedział się, że tenże dnia tego wcale tam nie był.
Zdziwiony tem Ludwik pobiegł na ulicę de Grenelle.