Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom VI/Gniew/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
— Moje kochane dziecię — rzekła Zuzanna siadając napowrót przy łóżku Onezyma — teraz, kiedym ci już przypomniała, niektóre wypadki, potrzebne do zrozumienia tego, co ci mam dalej oznajmić, przystępuję do mego opowiadania.
— Moja kochana ciotko, czy to, co ci teraz pocichu powiedziano, nie jest jaką złą wiadomością?
— Nie, mój synu, powiem ci to później; lecz wracając do rzeczy, przypominasz sobie, że na pierwszy odblask pożaru i za pierwszem uderzeniem siekiery w drzwi naszego domu, Teresa, zdjęta przestrachem, przybiegła oznajmić nam, że oficyna pali się i że zbrojna banda uderzyła na nasze mieszkanie. Wiesz, jak to okropnie nas przeraziło?
— Tak jest... ah! co za noc... co za noc!
— Ale i ja także przypominam sobie z trwogą i uwielbieniem odwagę, jakiej dowiodłeś podczas tej okropnej nocy.
— Poco o tem wspominać!
— Poco? Ponieważ to napełnia serce moje dumą! Drogi i kochany mój synu, jeszcze teraz słyszę, jakeś do nas powiedział: „Nadchodzą, ucieczka jest niepodobieństwem, niestety! nie mogę odwrócić od was niebezpieczeństwa, bo go nie widzę, ale przynajmniej mogę was zasłonić mojem ciałem, i, uzbroiwszy się na prędce sztabą żelazną od jednej z okiennic, wybiegłeś drzwiami wtedy, kiedy je już miano wyłamać, i tu, biedne dziecię, sam jeden, broniłeś przez chwilę wejścia do naszego pokoju z odwagą i siłą nadprzyrodzoną.
— Proszę cię, moja kochana ciotko, dosyć już o tym przedmiocie.
— Dosyć! jakto, kiedy jedyną moją pociechą, gdy widzę cię rannym, jest wspomnienie twego męstwa i twego poświęcenia?... Nie, nie, lubię powtarzać, że waleczność najśmielszych nawet ludzi zagasłaby przy twojej waleczności. Przypartemu do drzwi, których przystępu broniłeś, owa sztaba żelazna stała się straszną bronią i chociaż twój krótki wzrok nie pozwalał ci dobrze wymierzać twych ciosów, każdy napastnik, co ci się dostał pod rękę, padał u stóp twoich.
— Ah! jakaż musiała być trwoga panny Sabiny podczas tej chwilowej walki, taki widok... dla niej... tak lękliwej... tysiąc razy gorszy był, niż sama śmierć.
— Mylisz się, moje dziecię.
— Co mówisz?
— Odwaga jej była niepojęta, tak jest, i teraz jeszcze pytam samej siebie, jakim to cudem, ona, co na najmniejszą drobnostkę zwykle drżała z przerażenia, mogła w tym wypadku wykazać tak wielką siłę charakteru.
— Panna Sabina?
— Powtarzam ci, że to jest nie do uwierzenia; podczas kiedyś tak walecznie bronił naszego schronienia, biedna, kochana dziewczyna (zdaje mi się, że ją widzę jeszcze), stała na środku, blada, ale odważna. Pierwsze jej słowa były: Dzięki ci, mój Boże! umrę sama, mego ojca niema tutaj!
— O! jakże to dobrze, jak pięknie z jej strony, w każdym razie objawia się jej wielkie i szlachetne serce.
— Poczem, spojrzawszy na ciebie wzrokiem śmiałym, prawie dumnym, rzekła do mnie z zapałem, pokazując na ciebie: „Czy wierzysz teraz, że on jest mężny? On się da zabić za nas, ale przynajmniej razem z nim zginiemy“. Tyle rezygnacji, tyle stałości w tak słabej dziewczynie zdumiewa mnie teraz. Być może, iż to serce lękliwe, które zwykle najmniejsza drobnostka przeraża, nabiera siły w chwilach wielkiego niebezpieczeństwa. Co przynajmniej jest rzeczą pewną, to, że Sabina okazała się heroiczną, nawet w chwili kiedy cię widziała upadającego. Gdy nareszcie, zwalczony liczbą przemagającą i ugodzony razem prawie śmiertelnym, upadłeś bez przytomności na progu jej pokoju, czterech rozbójników, których przywódca miał rękę na temblaku, człowiek wzrostu wysokiego, blady, z włosami rudemi, rzucił się do pokoju. „Onezym zginął w naszej obronie. Teraz na, nas kolej. Bądź zdrowa, Zuzanno“, zawołała Sabina, ściskając mnie w swoich objęciach, dodając: „Żegnam cię, ojcze kochany, żegnam“.
— Przywiązana i odważna do samego końca — rzekł Onezym, ocierając łzami zwilżone oczy.
— Ja czułam się mniej odważną od Sabiny. Widziałam jakeś upadł krwią zbroczony na progu; rzuciłam się tedy do stóp herszta tych rozbójników wołając: Łaski, łaski! Wyciągnął rękę, jakgdyby chciał nakazać swoim wspólnikom, ażeby się zatrzymali, i powiedział do mnie groźnym głosem: Gdzie jest kapitan Kamienne-serce.
— Kapitan Kamienne-serce? — zawołał Onezym, wpatrując się w Zuzannę z nadzwyczajnem zdumieniem — ów korsarz, o którego ucieczce czytaliśmy dopiero przed kilku dniami? Dlaczegóż go tutaj szukano? Zresztą, wszakże ci ludzie byli Anglikami, przypominam to sobie teraz.
— Zaczekaj, opowiem ci wszystko, co tylko wiem w tej mierze, mój synu. Mówiłam tedy, że ów człowiek z ręką na temblaku, który zdawał się być ich hersztem, pytał mnie, gdzie jest kapitan Kamienne-serce. Rzuciłam się na kolana przed rozbójnikiem wołając: „Panie, ten dom jest mieszkaniem pana Cloarek; niema go w domu. Oto jego córka, miej litość nad nią“.
„Jego córka — krzyknął bandyta z wybuchem dzikiego śmiechu — to jego córka! ah, tem lepiej. A ty, rzekł do mnie, ty jesteś jego żoną“?
— Nie, panie, jestem ochmistrzynią. Zbliżył się do panny Sabiny, której odwaga zdawała się wzrastać z niebezpieczeństwem. Sabina, złożywszy ręce na piersiach jak święta męczennica, z dumą spoglądała na przywódcę rozbójników.
„Gdzie twój ojciec? — zawołał.
„Daleko stąd, dzięki Bogu, odpowiedziała śmiało biedna dziewczyna.
„Twój ojciec wczoraj tu przybył; niedawno jeszcze znajdował się w tym domu. Gdzie jest? wołał ów nędznik, grożąc jej pięścią. Sabina nic nie odpowiedziała. Poczem mówił dalej z okropnym uśmiechem.
„Nie schwyciwszy twego ojca, ale uprowadziwszy cię z sobą, dostanę go w moje ręce. Napiszesz do niego z Anglji, dokąd cię zabieram. Powiesz mu, gdzie jesteś, a narazi się na wszystko, ażeby cię oswobodzić. Tam czekam na niego i tam go złapię. Dalej, ruszaj ze mną“.
„Mam iść z tobą? krzyknęła Sabina, chyba mnie zabijesz!
„Nie będziesz zabitą, nie, pójdziesz dobrowolnie lub gwałtem; wybieraj“.
— Nigdy, zawołała biedna panienka.
Wtedy odwrócił się do swoich towarzyszy, przemówił do nich kilka słów i ci rozbójnicy rzucili się na Sabinę. Chciałam ją bronić, ale mnie odepchnięto, i mimo jej łez, mimo krzyku, została związaną.
— Ależ to okropne, jakiż był powód tej zawziętej nienawiści przeciw panu Cloarek?
— Posłuchaj jeszcze, zaledwie związano Sabinę, gdy wtem usłyszeliśmy zdala wystrzały z ręcznej broni, nadzwyczajny hałas i przeraźliwe krzyki. Dwóch ludzi przybiega z podwórza i przemawiają w kilku słowach do swego przywódcy, który śpiesznie wybiega za nimi z pokoju, gdzie pozostali tylko ludzie, którzy trzymali związaną Sabinę. Wtedy dopiero zdołałam przybliżyć się do ciebie, moje biedne dziecię. Podniosłam cię. — I drżąc jeszcze na to wspomnienie, Zuzanna pochyliła się nad łóżkiem swego siostrzeńca, ażeby go uściskać w swoich objęciach. — Biedny, ukochany synu mój, z początku myślałam, żeś już nieżywy; dlatego, zapominając o Sabinie, zapominając o wszystkiem, płakałam nad tobą, zwątpiwszy zupełnie o twojem życiu, gdy niespodzianie... — I wzruszona nadzwyczajnie, Zuzanna zatrzymała się chwilkę.
— O, mów dalej, mów.
— Ah! nigdy, nigdy nie zapomnę tego widoku. W głębi salonu dwóch nędzników chciało gwałtem uprowadzić Sabinę, pomimo jej okropnego krzyku. Dwaj inni, przerażeni zgiełkiem wzrastającym na dziedzińcu rzucili się ku drzwiom, lecz obaj jednocześnie prawie zranieni upadają na posadzkę. Jeden z uprowadzających Sabinę doznał tego samego losu.
— Ale któż ich zranił?
— Któż? — odpowiedziała Zuzanna z drżeniem i zniżając głos — człowiek przybrany w dziwne szaty, na głowie miał kapelusz z szerokiemi skrzydłami, ubrany był w czarny kaftan i szerokie białe spodnie. Z siekierą w ręku wpadł on do salonu, otoczony kilku majtkami.
— O, mój Boże! — zawołał Onezym, usiłując zebrać wspomnienia — ale zdaje mi się, że panna Sabina w przystępie swoich cierpień mówiła czasami o człowieku w tym dziwnym stroju, i który jej zdaniem, miał być mordercą jej matki.
— Niestety, niestety — rzekła Zuzanna z płaczem — wspomnienie to utkwiło zbyt silnie w jej pamięci.
— Ale któż to był ów człowiek, który w takiem ubraniu przybył na ratunek panny Sabiny?
— Człowiek ten — odpowiedziała Zuzanna ze smutkiem był to korsarz, kapitan Kamienne-serce: człowiek ten, był to pan Cloarek.
— On! — zawołał Onezym, zrywając się z pościeli mimo słabości swojej. — Cóż to za tajemnica! to o był, pan Cloarek?
— Tak jest, przybył z toporem w ręku, odzież miał zakrwawioną, a twarz jego... o! nigdy, nigdy nie widziałam twarzy tak okropnej, tak przerażającej. Wchodzi. I Sabina, nie widząc z początku jego rysów, wydaje okropny krzyk, powtarzając: czarny człowiek... czarny człowiek... Pan Cloarek biegnie do swej córki, ona ucieka przed nim, wołając: Ojcze... ty zabiłeś moją matkę!.. i pada pozbawiona przytomności.
— Tak... tak... te słowa... „ojcze, ty zabiłeś moją matkę“ słyszałem je, jakby w oddaleniu, czując się bliskim skonania. Ah! to rzecz okropna. Jakie przerażające odkrycie! ileż to łez, ile rozpaczy na przyszłość! On, ojciec tak tkliwy, ona, córka tak przywiązana, pomiędzy nimi nieprzebyta otchłań. O, mój Boże! ma słuszność wielkiego potrzeba męstwa, ażeby znieść podobne odkrycie, więc od tego czasu, cóż się dzieje z panną Sabiną?
— Powiadam ci, że nieszczęśliwa walczyła przez dwa dni pomiędzy życiem a śmiercią.
— A pan Cloarek?
— Niestety! nic o nim nie wiemy; powiadają tylko, że kiedy jego córka wyrzucała mu śmierć swej matki, wydał przeraźliwy krzyk i jak szalony zniknął z domu; od tego czasu nie widziano go wcale.
— O! ileż to nieszczęść, mój Boże! ile nieszczęść! Ale jakim sposobem pan Cloarek mógł być uwiadomiony o tym napadzie, albo skąd pochodziła nienawiść tych Anglików?
— Już to, jak powiadają, napadli oni w ten sposób dwa czy trzy razy nasze brzegi, niosąc spustoszenie i trwogę na kilka odosobnionych wioseczek i uciekając potem na swoje okręty, zawsze w nadziei, że pochwycą pana Cloarek, który pod nazwiskiem kapitana Kamienne-serce wiele złego wyrządził Anglji.
— Pan Cloarek miałby być korsarzem? dlaczegożby obierał sobie zawód tak trudny i niebezpieczny, poco taka tajemnica wobec jego córki?
— I ja tego nie wiem, mój przyjacielu; od tego strasznego wieczoru nie pokazał się jeszcze, jakem ci już mówiła; majtkowie statku jego, z którymi tu przybył i na których czele był Segoffin, zabrali do niewoli Anglików, którzy nie zginęli w bitwie. Przyszedłszy nieco do siebie po pierwszym przestrachu, zajmowałam się wyłącznie Sabiną i tobą, gdy tymczasem Segoffin ze swoimi majtkami gasił ogień i starał się usunąć przynajmniej najwidoczniejsze ślady tego okropnego spustoszenia.
— I Segoffin także nie miał żadnych wiadomości od pana Cloarek?
— Nie wiem o tem; ale w tej chwili dano mi znać, że Segoffin, który wczoraj rano wyjechał, teraz powrócił, i właśnie rozmawia z panną Sabiną. Być może więc, że przywiózł jakie wiadomości od jej ojca.
— Daj to Boże! Ale jeżeli pan Cloarek przeżyje swą rozpacz, jakież to będzie niewyczerpane źródło łez i boleści dla niego i jego córki, w odkryciu tej nieszczęsnej tajemnicy!
— Cóż ja ci mam na to powiedzieć, moje biedne dziecię, z jakiejkolwiek strony zapatruję się na przyszłość, zawsze zdaje mi się ona być ponurą i złowrogą.
— Ah! miałaś słuszność, moja ciotko, odwagi, odwagi nam trzeba! O! tak, większej potrzeba odwagi, ażeby widzieć cierpienie tych, których kochamy, aniżeli gdybyśmy sami cierpieli.
W tej chwili weszła do pokoju kobieta, doglądająca Onezyma w jego słabości, mówiąc do Zuzanny:
— Pan Segoffin pragnie pomówić z panią Robertową, jak również z panem Onezymem, jeżeli tylko chory będzie mógł przyjąć u siebie.
— O! mogę, mogę — odpowiedział skwapliwie młodzieniec, podnosząc się na posłaniu.
Wkrótce potem stary sługa wszedł do pokoju Onezyma.
Nie była to już owa wybladła i wysoka postać z poważną a szyderską twarzą, która poprzednio wywoływała niecierpliwość lub drwinki Zuzanny; rysy tego samego człowieka przedstawiały głęboki smutek i boleść; jego maleńkie oko, zwykle tak złośliwe, było zaczerwienione od świeżych łez; podobnież widać było poniżej szerokiego czarnego plastra, jakieś wilgotne ślady; gdyż jeżeli oko, które utracił w bitwie zasłaniając swego pana, zamknięte było dla światła, nie było przecież zamkniętem dla łez tkliwego współczucia.
Pani Robertowa nie przyjęła już swego starego współtowarzysza jak dawniej, ze złośliwością na ustach i szyderstwem w spojrzeniu, lecz wyszła na jego spotkanie ze smutną i przychylną skwapliwością.
— I cóż! mój biedny Segoffin — rzekła do niego — jakie przynosisz nam wiadomości, złe czy dobre?
— Doprawdy, sam nie wiem, kochana Zuzanno — odpowiedział jej stary przyjaciel z westchnieniem — zależeć to będzie od tego listu.
I wydobył z kieszeni dosyć wielką opieczętowaną paczkę.
— Cóż to jest? — zapytała Zuzanna.
— List od pana Iwona.
— Dzięki Bogu! więc on żyje — zawołał Onezym.
— A zdrowie jego? — dodała Zuzanna.
— Cóż chcesz? z daleka od swej córki i po tylu wypadkach, zdaje się, że to ciało bez duszy — odpowiedział Segoffin. Zresztą, ostatnia jego nadzieja jest w tym liście, a list ten jest do pana Onezyma.
— Do mnie?
— Powiem tylko panu, co z nim masz zrobić; ale przedewszystkiem, powiedz pan, czy jesteś w stanie podnieść się z łóżka?
— Jestem — zawołał młodzieniec, starając się podźwignąć — jestem.
— Ja zaś mówię, Onezymie, że nie jesteś w stanie — wtrąciła Zuzanna — byłaby to największa nieroztropność.
— Pozwól, moja kochana Zuzanno — rzekł Segoffin — równie jak ty, jestem nieprzyjacielem wszelkiej nieroztropności, lecz (mogę ci się przyznać teraz) ponieważ od dwunastu lat mogłem i tu i owdzie widzieć rany rozmaitego rodzaju, nabyłem przeto w tej mierze pewnego doświadczenia.
— Niestety! tak jest, i to nawet własnym kosztem, mój biedny stary przyjacielu — odpowiedziała Zuzanna przypominając z jaką cierpliwą uległością ten zacny człowiek znosił tak długo szyderstwa, któremi go ciągle prześladowała z powodu jego mniemanej niezręczności, pozbawiającej go to oka, to palców.
— Otóż, moja Zuzanno — dodał — nie lękaj się niczego, zobaczę puls twego siostrzeńca, i zbadam należycie stan jego, jak to zwykle czynił nasz starszy chirurg; jeżeli znajdę, że nasz odważny młodzieniec będzie się mógł podnieść i zejść, chociaż tylko na godzinę do salonu panny Sabiny, to... Ale, nie, nie!... chwilkę jeszcze — zawołał Segoffin, przytrzymując silną ręką Onezyma, który usłyszawszy imię Sabiny, już chciał wychodzić z łóżka. — Pozwól, mój panie, jeszcze niezałatwiłem moich obowiązków lekarskich; bądź pan łaskaw zachować się spokojnie, bo jeżeli nie, zabiorę list, i zamknę pana tutaj na dwa spusty.
Onezym westchnął tylko i milczał, poddając się z największą niecierpliwością badaniu Segoffina, który przy świetle lampy przyniesionej do łóżka przez Zuzannę, przekonał się, że młodzieniec mógł rzeczywiście, bez żadnego niebezpieczeństwa przynajmniej godzinę posiedzieć.
— Ale, Segoffinie — rzekła pani Robertowa ciągle jeszcze niespokojna — ręczysz mi wszakże, iż niema niebezpieczeństwa?
— Najmniejszego, spuść się na mnie.
— Czyżby nie można odroczyć tej rozmowy?
— Dlaczego? — odpowiedział stary sługa głosem bardzo wzruszonym. — Ah! bo widzisz... nie daleko stąd... jest ktoś... co liczy każdą godzinę... każdą minutę.
— Co mówisz? — zawołała Zuzanna — czyby to był pan Cloarek?
— Mówiłem ci — odrzekł Segoffin, nie odpowiadając na to pytanie — mówiłem ci, że niedaleko stąd jest ktoś, co oczekuje życia lub śmierci.
— Wielki Boże! powtórzył także Onezym — życia lub śmierci!
— Albo raczej nadziei lub rozpaczy — odpowiedział Segoffin uroczystym głosem — a nadzieja ta lub rozpacz zależeć będą od przeczytania tego listu, dlatego to, Zuzanno, żądam od twego siostrzeńca, ażeby zebrał wszystkie swoje siły i zszedł do salonu, gdyż jeżeli mam wszystko powiedzieć — dodał Segoffin głosem coraz więcej wzruszonym — nim godzina czasu upłynie, los pana Iwona... będzie rozstrzygnięty.
— Po przeczytaniu tego listu? — zapytała Zuzanna ze zdziwieniem i niespokojnością.
— Tak jest — odpowiedział Segoffin z drżeniem — a list ten ma przeczytać pannie Sabinie pan Onezym w mojej i twojej obecności, Zuzanno, ponieważ pan Iwon polecił mi udzielić wam niektórych objaśnień. A więc, pójdźmy, panie Onezymie, uspokój się pan, bądź odważny. Panna już jest zawiadomiona, co się stało, odstać się nic może... co ma być, to będzie. Ty Zuzanno, idź do panny i poczekaj na nas, pomogę twemu siostrzeńcowi ubrać się.
W dziesięć minut potem, Onezym, który był nadzwyczaj osłabiony, opierając się na ramieniu Segoffina, wszedł do salonu, gdzie go oczekiwała Sabina.