<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Sillan I
Podtytuł Powieść
Pochodzenie cykl W kraju Srebrnego Lwa
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza „ORIENT“ R. D. Z. EAST
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Graf. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OJCIEC KORZENI

Następnego ranka ruszyliśmy dalej. Prom płynął szybko i swobodnie. Wrogie Haddedihnom plemiona cofnęły się na czas wiosny w głąb Dżezireh, ziemi leżącej między Eufratem a Tygrysem. Dotarliśmy więc do ujścia Adhemu bez żadnych przeszkód i zdarzeń.
Naprzeciw ujścia Adhemu wyżłobił Tygrys w brzegu długą, zwężającą się zatokę, obrośniętą gęsto krzewami. Umocniwszy tratwę przy brzegu, wyprowadziliśmy na brzeg konie i wynieśliśmy wszystek sprzęt podróżny. Przekonawszy się, że wpobliżu niema żywej duszy, dosiedliśmy koni i pogalopowaliśmy w głąb kraju, aby koniom dać nieco ruchu i powietrza. Po powrocie puściliśmy konie na łąkę i zaczęliśmy zbierać gałęzie na ognisko; było ich poddostatkiem. Zasiedliśmy do wieczerzy. Na jakiś kwadrans przed nadejściem wieczora — słońce już zaszło, a zmrok w tych okolicach trwa bardzo krótko, — ujrzeliśmy u brzegu przeciwległego tratwę, wyrzuconą przez fale Adhemu na grzbiet rzeki głównej. Na kelleku tym, mniejszym od naszego, ale sporządzonym tak samo, jak nasz, znajdowało się trzech mężczyzn. Dwóch wiosłowało, trzeci siedział bezczynnie. Czapki ze skóry jagnięcia wskazywały, że to Persowie.
— Popatrz, sihdi, — rzekł Halef — to szyici z Iranu. Zeszli z gór i sporządzili tratwę w Ta’uk albo w Tuss Khurmaly. Dokąd jadą?
— Z pewnością w kierunku ujścia rzeki; w przeciwnym razie, zamiast promu, użyliby koni.
— Masz rację; ale nie myślą dziś jechać dalej. Na Allaha, widzisz, skręcili w naszą stronę!
— Niestety. Uważają również, że ta zatoka nadaje się doskonale na przenocowanie.
— Czy pozwolimy tym ptaszkom uwić tu gniazda?
— Nie mamy powodu do sprzeciwiania się temu.
— Jestem innego zdania.
— Dlaczego? Czy kupiliśmy te grunta?
— Nie, ale przybyliśmy tu przed nimi, a przysłowie mówi, że ten, kto pierwszy przestępuje progi namiotu, pierwszy otrzymuje posiłek.
— Przysłowie to nie ma w tym wypadku zastosowania. Jesteśmy pod gołem niebem — mamy nawet obowiązek przyjąć ich z całą gościnnością.
— Nie ufam im, sihdi!
— Dlaczego?
— Bo jadą z Bilad el Adszam[1] tak niezwykłą drogą. Dlaczego nie wybrali drogi, po której jeżdżą karawany? Dlaczego ruszyli trudniejszą drogą, w której muszą się posługiwać i końmi i tratwą? Gdzie są zwierzęta, na których przybyli z gór? Zostawili je z pewnością na brzegu w górze rzeki, a kupią inne. Pochłania to dużo pieniędzy. Na stratę taką tylko wtedy można się zdecydować, gdy istnieją wyraźne podstawy. Jeżeli Pers przeprawia się do Dżezireh przez Adhem, nie ulega wątpliwości, że jakieś tajemne zamiary żywi, albo też dopuścił się w kraju przestępstwa, które go zmusza do wybrania tajemnej drogi ucieczki. Czy nie mam racji?
— Owszem. Ale to jeszcze nie powód, aby ich odtrącać, jeśli się do nas przyłączyć zechcą. Zresztą za chwilę ściemni się zupełnie i niewiadomo, czy nas zauważą.
Persowie znajdowali się na środku rzeki. Tempo, w jakiem płynęli, nie pozostawiało wątpliwości, że zechcą tu wylądować. Obozowisko nasze było osłonięte krzakami, więc nie mogli go zauważyć. Zatoka miała około dwustu kroków długości. Noc już zapadała, sądziłem więc, że przybysze nie zapuszczą się w głąb brzegu, gdzie się mieściło nasze schronisko. Lądowanie sprawiało im więcej kłopotu, niż nam, musieli bowiem płynąć prostopadle do brzegu rzeki. Nic więc dziwnego, że, gdy wypłynęli, na spokojną wodę, już mrok panował.
Nadsłuchiwaliśmy — cisza. Po jakimś kwadransie można się było upewnić, że przypuszczenia moje okazały się słuszne. Persowie wylądowali przy cyplu zatoki, nie przeczuwając, że jest ktoś wpobliżu.
Należało jednak ustalić w jakiej odległości od nas rozbili obóz.
— Sihdi, — rzekł Halef — ktoby się spodziewał, że już rozpocznie się dla nas życie puszczy. Pokażę ci, żem nie zapomniał o twych naukach.
— Mianowicie?
— Poczołgam się do nich.
— Ja mam więcej wprawy. Sam pójdę. Tobie zaś przypomnę słowa Hanneh: nie działaj zbyt pośpiesznie! Musisz się przedewszystkiem wprawić. Gdybyś zaczął ich teraz szukać, popełniłbyś głupstwo.
— Dlaczego głupstwo?
— Znasz wielkość tej zatoki. Ile czasu zabrałoby przeszukiwanie gęstwiny? Całą noc! Trzeba więc mniej więcej zorjentować się, gdzie są Persowie.
— Jakżeto możesz określić zgóry...
— Powiedzą nam sami.
— Powiedzą? Sami? Sihdi, ależ to wykluczone!
— Drogi Halefie, widzisz, że w sprawach, odnoszących się do „życia puszczy“, nie można się zdać na twój spryt. Czy Persowie są mahometanami?
— Tak, choć są tylko szyitami; według ich pojęcia jednak synowie Alego stoją wyżej od samego Mahometa.
— Zmówią więc teraz jako szyici dwie modlitwy; pierwej moghreb, modlitwę zmroku, potem zaś, gdy się zupełnie ściemni, — modlitwę aszija. Są przekonani, że niema tu oprócz nich nikogo. Stosownie do wymagań przepisów, będą się modlili głośno, więc ich usłyszymy.
— Masz rację, sihdi, nie pomyślałem o tem!
— Zapamiętaj więc sobie, że właśnie w „życiu puszczy“ trzeba o wszystkiem myśleć. — Słuchaj!
— Modlą się. Zaczęli moghreb.
— Zanim skończą, znajdę się za nimi! Ty pozostań tutaj i uważaj na konie!
Odszedłem. Krzaki tworzyły niezbyt szeroki żywopłot, ciągnący się nad brzegiem. Poruszając się po stronie zewnętrznej, szedłem znacznie prędzej, niż gdybym się przedzierał przez krzaki. Wkrótce stanąłem za plecami modlących się i usłyszałem ostatnie słowa modlitwy:
Chwała Allahowi! Chwała jego wielkości! Niema Boga prócz niego! Bóg jest bardzo wielki! Chwała i cześć mu!
Po chwili ktoś rzekł:
— Rozpalcie ognisko! Zmówimy asziję i spożyjemy wieczerzę.
Moghreb powinien być właściwie odmawiany w chwili, gdy słońce niknie za horyzontem. Persowie opóźnili się nieco, gdyż podczas zachodu słońca zajęci byli zbieraniem drzewa. O ile nie wolno rozpoczynać modlitwy przed określoną porą, o tyle przepisy religijne pozwalają na jej przesunięcie, skoro zajdą ważne powody.
Ukryty za krzakami, ujrzałem na brzegu rzeki blask ognia. Po chwili rozległy się dźwięki modlitwy nocnej. Korzystając z tego, padłem na ziemię i poczołgałem się wśród zarośli. Trzask łamanych gałęzi zagłuszyły trzy donośne głosy modlących się. Zatrzymałem się w miejscu, w którem ostatni cień padał na ziemię.
Ujrzałem przy brzegu tratwę. Była zupełnie pusta. Persowie, którzy usiedli teraz na ziemi, nie mieli żadnych pakunków. Dwaj z nich należeli bezwątpienia do ludzi przeciętnych i nie zwrócili mojej uwagi; natomiast trzeci wydał mi się nieprzeciętnym. Pod względem ubioru różnił się od towarzyszów jedynie tem, że miał na biodrach chustę z kaszmiru, gdy natomiast tamci dwaj przepasani byli zwykłemi pasami z kermanu. Ale było w nim coś, co go z pierwszego rzutu oka wyróżniało.
Poorana zmarszczkami twarz o niskiem czole, długim, ostrym, cienkim nosie, którego nozdrza poruszały się co chwila, o szerokich mięsistych wargach, o potężnie rozwiniętych szczękach, małych przenikliwych, nieco zaczerwienionych i niespokojnych oczach, miała wyraz chytrości i okrucieństwa. Wrażenie to potęgowała jeszcze gęsta, ciemna broda, której koniec podobny był do poczernionego sopla lodu. Rysy tej twarzy mówiły o zwierzęcych instynktach. Jeżeli jest prawdą, że otwarte, jasne spojrzenie męskie stanowi dowód odwagi, to nie ulegało wątpliwości, że mam przed sobą tchórza. — Niebezpieczny człowiek: bezwzględny i tchórzliwy — pomyślałem; a gdym spojrzał jeszcze na długie, kościste ręce, podobne do szponów, których palce wskazujące wyrastały ponad palce środkowe, nabrałem pewności, że sąd mój o tym człowieku był słuszny. Twarz, głos, chód, postawa, nawet zachowanie niezawsze są miarodajne przy osądzaniu człowieka. Zato ręce nie zawodzą nigdy. Twierdzę to na podstawie długoletniego doświadczenia i starannej metody porównawczej, która mi zawsze była pomocna. Ręka człowieka jest dokładnem odbiciem jego duszy. Ręka nie potrafi ukryć żadnej jego myśli, żadnego uczucia. Jest narzędziem ducha, a każde narzędzie pozwala na sformułowanie sądu o tym, który je stworzył.
Wszyscy trzej byli uzbrojeni w długie wschodnie karabiny, noże i rewolwery.
Posilali się właśnie. Skromna wieczerza składała się z prasowanego twarogu, dugh, i kleistego chleba. Jedli w głębokiem milczeniu. W pewnej chwili ów interesujący nieznajomy wyciągnął z kieszeni jakiś pergamin, przeczytał w blasku ogniska, schował go znowu do kieszeni i rzekł:
— Jeżeli przybędziemy na czas, zarobicie po sto tumanów[2]. Obliczyłem to podczas jazdy. Będziecie mieli dosyć?
Małe oczka obrzuciły obydwóch niesamowitem przenikliwem spojrzeniem. Po chwili milczenia jeden z nich obrzucił tego, który mówił przed chwilą, takiem samem spojrzeniem i rzekł:
— Na Husseina, którego te sunnickie psy zamordowały pod Kufa, bylibyśmy zupełnie zadowoleni, gdyby zaofiarowana suma nie była zbyt mała. Odkąd zostałeś Peder-i-Baharat, Ojcem Korzeni, zarabiamy dziesięć razy więcej, niż przedtem. Powiedziałeś nam jednak, że inni zarabiają tysiąc razy więcej.
— Czy tylko to powiedziałem?
— Nie, nawet przedstawiłeś nam dokładne wyliczenia.
— Tak, a co raz wyliczę, to zgadza się zwykle ze stanem faktycznym. Powiadasz, Aftabie, że zostałem Peder-i-Baharat. To prawda, otrzymałem ten tytuł, ale nie jestem nim. Właściwie wolno wam nazywać mnie jedynie Sill-i-Safaran, Cieniem Szafranu. Mimo że nie jestem nikim więcej, możecie przy mnie gromadzić bogactwa, choć dawniej zarabialiście zaledwie tyle, ile wam potrzeba było na zaspokojenie głodu. Wpadłem przecież sam na pomysł używania osfuru obok szafranu. Przyniosło nam to już do dziś dużo tysięcy tumanów i przyniesie nam jeszcze więcej. Dlaczego udało mi się zdobyć tylko szafran, choć należą mi się wszystkie baharat? Czy powinienem to znosić? Czy powinniście na to pozwolić wy, moi podwładni, którzy również otrzymujecie więcej, gdy więcej zarabiam? Czy wiecie dla kogo pracujemy i narażamy życie? Któż to jak pasorzyt tuczy się naszą pracą i żyje jak Gible-i-Alem[3]?
— Wiemy, kogo masz na myśli, — odparł ten, którego nazywano Aftabem.
— Widziałeś go kiedy?
— Nie.
— Dlaczegóż codziennie narażacie dla niego życie? Czyż pochodzi z felek ul eflahk[4], że się nie raczy nam ukazać? Czy nie jestem ciągle z wami? Czy nie dzielę wszystkich niebezpieczeństw ze swymi podwładnymi? Kogóż więc powinniście bardziej kochać i szanować, mnie, czy jego? Jego powinniście darzyć większem zaufaniem? Zapewniam was, że zarabialibyście więcej tysiączek, niż teraz zarabiacie setek, gdybym zamiast niego był waszym Emir-i-Sillan, Księciem Cieni.
— Nieraz nam to już mówiłeś. Wierzymy ci.
— Mówiłem to również wielu innym, i oni również mi wierzą. Czas już nadszedł. Szemszihr[5] wisi nad jego głową. Mówiłem z kilkoma innymi pederahnami[6]; jestem pewien, że się nie cofną w decydującej chwili. Wiemy, że pod sukniami nosi stale sirę[7], ale moja guluhle[8] przebije go z pewnością.
Nastąpiła przerwa. Peder-i-Baharat patrzył przed siebie ponuro; towarzysze jego wbili w ziemię spojrzenia. Nieraz już zdarzało mi się podkradać do ludzi, ale rzadko kiedy udało mi się podsłuchać tak tajemniczą i dziwną rozmowę.
Peder-i-Baharat — Ojciec Korzeni, Sill-i-Safaran — Cień Szafranu, Emir-i-Sillan — Książę Cieni! Nie ulega wątpliwości, że imiona te mają jakieś określone znaczenie. Ale jakie? Książę Cieni? Kimże są te cienie? Bezwątpienia ludźmi! Wynikało to z końcówki an, której używa się zwykle w odniesieniu do ludzi, gdy we wszystkich innych wypadkach stosuje się końcówkę ha. Cóżto za ludzie, dlaczego zowią ich sillan — cienie. Czy miano Książę Cieni oznacza jakąś godność, jakiś stopień? Jeżeli tak, to Cienie Szafranu i Ojciec Korzeni oznaczają również stopnie. Zdaje się, że chodzi tu o przełożonych i podwładnych. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jest to tajemny związek, czy korporacja, która się lęka dziennego światła.
Władza nad rzeką, nad którą się obecnie znajdowałem, należała kiedyś do Babilończyków i Asyryjczyków; kres ich panowaniu położyli Mederowie i Persowie. Gdyby z grobu wyszedł stary dzielny Hammurabi wraz Kyaxaresem, walecznym Tukulti-Adarem I i Achemenidą Cyrusem i prowadzili tajemną rozmowę, byłaby dla mnie z pewnością bardziej zrozumiała od tej, którą przed chwilą toczono w mojej obecności. Nie koniec jednak na tem — po dłuższej pauzie przywódca zaczął mówić dalej:
— O czem myślicie? Czy o tem, com powiedział?
— Tak — odrzekł Aftab. — Gotowi jesteśmy podtrzymywać cię, gdyż zerbahs[9] nie wygra bitwy bez sahibmenseba[10], którego musi słuchać. Niechaj więc ten, kto rozkazuje i do kogo należy nasze życie, nie będzie niewidzialnem stworzeniem. Rozmawialiśmy już o tem z innymi sillanami — są tego samego zdania. Powiedz tylko, co powinniśmy czynić! Przyrzekamy, że będziemy posłuszni.
— Mogę więc na was liczyć?
— Tak. Mówiłeś, że miecz wisi już nad głową Emira-i-Sillan. Znasz czas i miejsce?
— Owszem.
— Czy wolno nam dowiedzieć się o tem?
— Wyjawię wam tę tajemnicę, gdyż wiem, że umiecie milczeć. Wiadomo wam chyba, że każdego duszembe-i-mewahjib[11] wszyscy pederahnowie zbierają się w ruinach mejme-i-Yehud[12], aby wysłuchać jego rozkazów i zdać raport ze swych czynności. Tej nocy, o ile mnie...
Przerwał, gdyż od strony, w której znajdował się Halef, padł strzał. Przeraziłem się niemało, był to bowiem oczywisty dowód niebezpieczeństwa. Trzeba było śpieszyć z pomocą Halefowi. Zdawałem sobie sprawę, że nie będę mógł się oddalić bez hałasu. W ciężkiej sytuacji dopomogło mi przerażenie Persów; usłyszawszy strzał, zerwali się z ziemi, pochwycili strzelby i pobiegli ku krzakom, aby się w nich ukryć przed nieprzyjacielem. Odgłos łamanych gałęzi dozwolił mi opuścić niepostrzeżenie placówkę. Pod osłoną krzaków puściłem się w kierunku naszego obozu. Dotarłszy tam, ujrzałem Halefa z podniesioną strzelbą; na mój widok skierował bieg lufy ku mnie.
— Ostrożnie, Halefie! — rzekłem półgłosem. — To ja. Czyś to ty strzelał?
— Tak.
— Dlaczego? Do kogo?
— Do lwa, sihdi. Podkradł się, aby rozszarpać twego Assila ben Rih.
— Bredzisz!
— Wcale nie! Widziałem go wyraźnie.
— Naprawdę?
— Tak. To prawdziwy lew, najprawdziwszy ojciec grubej głowy.
Kto wie, może się nie myli; perskie lwy zapuszczają się aż do Dżezireh. Wyciągnąłem z kieszeni zapałki, aby zapalić wiązkę chróstu, którą przygotowaliśmy na wszelki wypadek. Ogień odbierze lwu ochotę do ewentualnego powrotu. Fakt, że mogę skierować na nas uwagę Persów, nie interesował mnie w tej chwili.
Gdy wysoki płomień oświetlił obozowisko, zapytałem Halefa, w którem miejscu ujrzał „ojca grubej głowy“. Wskazując palcem, odparł:
— Podkradł się stamtąd. Zatrzymał się na mój widok. Był to wielki potężny abu er rad[13]. Posłałem mu kulkę — znikł mi z oczu. Jestem przekonany, że nie spudłowałem. Uciekł z przerażenia i lęku, gdyż tam, gdzie stoi Hadżi Halef Omar, nawet najmocniejszy lew nie da rady.
Nabiwszy niedźwiedziówkę, ruszyłem wolno i ostrożnie w kierunku wskazanym przez Halefa. Uszedłszy jakieś czternaście kroków, przekonałem się, że się nie mylił. Trafił istotnie — — ale w co! Przywołałem go. Ruszył w moją stronę, krzycząc po drodze:
— No i cóż, sihdi? Spostrzegłeś coś?
— Zwierzyna leży tutaj.
— A więc trafiłem?
— Tak.
— Zabity?
— Na śmierć.
Hamdulillah! A więc położyłem gedd el isman, dziadka straszliwych kłów, straszliwego dusiciela naszych trzód. Sława memu imieniu!
— Nie triumfuj przedwcześnie. To nie on, lecz ona.
— Lwica?
— Nie. Nie zabiłeś abu er rada; strzał twój położył trupem omm es ssanne, matkę fetoru. Była głodna, przyszła żebrać o kawałek mięsa. A tyś nie miał litości i poczęstowałeś ją kulą.
Podszedł do mnie, spojrzał na zwłoki zwierzęcia.
— Hiena! — zawołał zawstydzony. — Niech Allah zapomni o tym dniu. Jakże to zwierzę śmiało udawać lwa? Niechaj Mohammed, prorok nad prorokami, pochwyci duszę tej hieny i ukarze kłamczynię przebywaniem w najsmrodliwszym kącie piekła!
— To nie hiena winna, lecz twoje oko. W nocy wszystko wydaje się większe.
Hasreta! Biada, biada! A więc głosy chwały we wszystkich namiotach i obozach zamilkną...
— Nie. Nie zamilkną, lecz będą sławić imię wielkiego bohatera, który na widok hieny, zamienionej w lwa, nie uciekł.
— Kpisz ze mnie, sihdi? To jeszcze bardziej powiększa mój smutek. Chciałem zostać bohaterem, a zmieniłem się w siodło, po którem jeździ twe szyderstwo. Synowie moi będą biadać nade mną, córki wyleją morze łez; wnuki moje będą potrząsać głowami, a potomkowie mych prawnuków zasłonią przede mną oblicza. Zastrzeliłbym się z rozpaczy, gdyby to nie było samobójstwem! Przestań ze mnie żartować i pomyśl o tem, że i ty mógłbyś zastrzelić lwa, który poto tylko przeobraził się w matkę smrodu, aby wywołać twój gniew.
— Nie sądzę, gdyż pamiętam o tem, — co, zdaje się, nie było ci dotychczas wiadome — że w ciemnościach nocy każdy kształt urasta. Jeżeli tego na przyszłość nie będziesz brał pod uwagę, oczy twoje gotowe przyzwyczaić się do traktowania jaszczurki jako krokodyla.
— Dlaczego rzucasz mi na głowę krokodyla? Czy omyłka mego oka obraziła cię tak mocno, że nie możesz mi przebaczyć?
— O obrazie nie może być mowy. Ale popełniłeś błąd, boś przerwał bardzo interesującą i ciekawą rozmowę Persów.
W’allah! Ubolewam bardzo nad tem. A więc udało ci się podkraść do nich niepostrzeżenie?
— Tak.
— Cóżto za ludzie? Czem się trudzą? Skąd przybyli, czego chcą, o czem mówili?
— Gdybyś nie przerwał rozmowy tym niefortunnym strzałem, odpowiedziałbym na wszystkie pytania. Pomijam już okoliczność, żeś zwrócił na nas ich uwagę. Naskutek twej porywczości jednak, przed którą cię Hanneh wyraźnie ostrzegła, straciłem możność zbadania tajemnicy, która w naszej podróży przez Persję przydałaby się bardzo.
— Powiedz, sihdi, co to za tajemnica?
— Nie mogę ci tego, niestety, powiedzieć, bom się nie dowiedział. Wróćmy jednak do ogniska. Trzeba dorzucić gałęzi, inaczej zgaśnie.
— Może lepiej zgasić ogień, aby Persowie nas nie znaleźli?
— Skoro już wiedzą, że ktoś tu jest, niech się przekonają, że to ludzie, których nie mają powodu się obawiać.
— Czy będą wobec nas uprzejmi?
— Radziłbym im dla ich własnego dobra.
— Sądzisz, że tu do nas przybędą?
— Bezwątpienia. Z początku będą niezwykle ostrożni i zechcą nas obserwować z ukrycia; skoro jednak zobaczą, że jest nas tylko dwóch, bezwzględnie się pokażą. Wtedy ustalimy linję postępowania. No, a teraz pomówmy o czemś obojętnem, gdyż nie jest wykluczone, że są już niedaleko. Jeśli ich zauważę, dam ci znać zapomocą złożenia rąk.
— Skoro będziemy rozmawiać, nie dosłyszysz odgłosu ich kroków.
— Ty nie usłyszysz, bo nie masz wprawy; mnie rozmowa nie przeszkadza.
Usiedliśmy przy ognisku. Byłem odwrócony tyłem do krzaków, Halef ulokował się naprzeciw. Po niedługim czasie dałem umówiony znak, ponieważ byłem pewien, że ktoś stoi za mną w krzakach. Nie zauważyłem nic i nic nie usłyszałem. Kierował mną ten bliżej nieokreślony szósty zmysł, który u westmana z biegiem czasu rozwija się niesłychanie. Człowiek przeczuwa raczej w tych wypadkach, niż odczuwa. Miałem wrażenie, że ze stojącego za mną Persa emanuje jakiś prąd, podobny do niewidzialnych nici, łączących przedmiot pachnący z organami powonienia. Rozmawialiśmy tak beztrosko i swobodnie, jakgdybyśmy nie mieli pojęcia, że ktoś może nas podsłuchiwać. Skierowałem rozmowę na tematy, z których trudnoby było wysnuć jakiekolwiek wnioski co do naszych zamiarów. Pers słuchał więc przez chwilę rozmowy, która go nic a nic nie obchodziła. Zniecierpliwił się wreszcie, wyszedł z zarośli, stanął przed nami i zapytał takim tonem, jakgdyby był panem i władcą:
— Coście za jedni? Czego tu chcecie?
Przypuszczając, że nas tem pytaniem zbije z tropu, pogładził z zadowoleniem kozią bródkę i spojrzał na nas wzrokiem pełnym oczekiwania. Nie otrzymawszy odpowiedzi, ciągnął dalej:
— Dlaczego nie odpowiadacie? Czyście ślepi i głusi? Czy mnie nie widzicie i nie słyszycie?
Na te słowa odparłem:
— Istotnie jesteśmy ślepi i głusi, ale tylko wobec ludzi, którzy dają powód, aby na nich nie zwracać uwagi.
— Masz mnie na myśli?
— Tak. Nie zachowujesz się jak człowiek, godny szacunku.
Na to odparł szyderczo:
Affuhsa! — jaka szkoda! A więc jestem człowiekiem, który dla was nie istnieje?
— Który istnieć nie powinien, — poprawiłem — jeśli bowiem zniżam się do rozmowy z tobą, daję ci dowód, żem zauważył twoją obecność.
— Zauważyłeś moją obecność! Co za uprzejmość i łaskawość. Jakże ci jestem wdzięczny, żeś raczył mnie łaskawie zauważyć. Dotychczas uważałem się za człowieka, którego każdy nietylko widzi, ale i uprzejmie traktuje.
— Byłeś w wielkim błędzie; ten bowiem, kto żąda uprzejmości, musi być sam uprzejmy.
Allah! Czy to wyrzut?
— Nie. Obojętne mi to, jakim jesteś. Ponieważ jednak mówiłeś o uprzejmości, zwróciłem ci uwagę, że nie możesz się nią pochwalić.
Roześmiał się i zapytał:
— Uważasz, że powinienem był przywitać się z wami?
Czyniąc przeczący ruch ręką, odparłem:
— Mówiąc o przywitaniu, dajesz dowód, że najprostsza zasada przyzwoitości jest ci nieznana.
Skrzyżował ręce na piersi, skłonił się głęboko wschodnim zwyczajem i rzekł ironicznie.
— Ponieważ wyglądasz na wielkiego pana, chcę nadrobić to, co zaniedbałem, i wołam: Assalam ’aleîkum!
Skinąłem głową, udając, że nie wyczuwam szyderczego tonu.
Ciągnął dalej:
— Mam wrażenie, że ci to nie wystarczy. Proszę więc o łaskawe pozwolenie, aby mi wolno było usiąść. Ahwal-i-szerif? — Jak szacowne zdrowie?
Odrzekłem tonem nauczyciela, który łaskawie udziela pochwały uczniowi:
— No, teraz rzecz poszła jako tako. Jeśli będziesz miał szczęście stykać się częściej z uprzejmymi ludźmi, nauczysz się obejścia w towarzystwie ludzi przeciętnych. O tem, abyś godnie się zachował wobec osób wyżej od ciebie stojących, wątpię. Bądź zadowolony, żem cię napomniał. Człowiek, zdający sobie sprawę ze swych błędów, robi pierwszy krok w kierunku poprawy. Mam wrażenie, że w dziedzinie form towarzyskich niejednego jeszcze będziesz się musiał nauczyć.
— Uważasz, że możesz mi świecić przykładem?
— Tak.
Maszallah Jakiś cud sprowadził mnie tu z Persji, abym przy twej pomocy uzupełnił braki wychowania. Korzystam ze sposobności i siadam obok ciebie.
Zgiął kolana, by usiąść obok nas na wschodnią modłę. Wzbroniłem mu tego:
— Wstrzymaj się! Byłoby to nowe naruszenie zasad uprzejmości. Czy prosiłem, byś usiadł?
— Nie. Mam jednak nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciw temu, w przeciwnym bowiem razie dałbyś dowód nieuprzejmości.
— Racja. Ale niema zwyczaju zapraszania ludzi nieznanych. Przybyliśmy tu pierwsi, masz więc obowiązek powiedzieć nam, kim jesteś i czem się trudnisz. Gdy to uczynisz, zdecyduję, czy obecność twoja jest pożądana.
— Pewnie piastujesz bardzo wysoką godność i przywykłeś do rozkazywania. Proszę cię, okaż mi tę łaskę i pozwól, aby mnie owiał oddech twych ust. Słyszałeś kiedy o imieniu Kassim mirza?
— Nie.
— A więc nie znasz stosunków, które panują w naszym kraju. Jestem szahzahdą Kassim mirzą; jadę do Bagdadu jako mu temed el mulk, zaufany króla.
Szahzahda oznacza syna, potomka albo krewnego perskiego szacha. Nie ulegało wątpliwości, że przybysz kłamie; nie był ani krewnym, ani wysłannikiem szacha.
— Chyba masz liczną eskortę? — rzekłem. — Gdzie są twoi wojownicy?
— Jestem sam wojownikiem i obywam się bez ochrony. Podróżuję pod baldachimem tajemniczości, powierzono mi bowiem szereg ważnych spraw, o których nikt nie powinien wiedzieć. Dlatego jadę samotrzeć, a wybrałem drogę, na której nie grozi mi niebezpieczeństwo, że ktośkolwiek pozna we mnie szahzahdę.
Allah akbar! W takim razie dusza moja powinna się była pochylić przed tobą w pełnej szacunku wdzięczności!
— A więc przekonałeś się, że mam rację? Nie chcę jednak, abyś się płaszczył przed mojem wysokiem pochodzeniem.
— Ani mi to w głowie. Obojętne mi to, czyś synem króla, czy żebraka. O wdzięczności mówiłem nie dlatego, żeś wysoko urodzony, lecz dlatego, żeś wobec mnie szczery i otwarty.
— Szczery i otwarty?
— Tak. Jesteś przecież księciem i posłem władcy Persji. Mgła tajemnicy osnuwa twoją podróż. A jednak przede mną się nie kryjesz. Wyjawiłeś mi swoją godność, albo dlatego, że jesteś ojcem gadatliwości, albo też dlatego, żem ci się spodobał i musiałeś otworzyć przede mną swe serce. Jako człowiek obarczony ważnemi tajemnicami jesteś bezwątpienia dyskretny. Sądzę więc, żem ci się bardzo spodobał, i wdzięczny ci jestem za to.
Zauważył, że popełnił gruby błąd. Ukrywając zmieszanie, rzekł protekcjonalnym tonem:
— Tak. Spodobałeś mi się z pierwszego rzutu oka i tylko dlatego dowiedziałeś się o tem, co dla wszystkich pozostać musi tajemnicą. Mam nadzieję, że ocenisz zaszczyt, jaki ci sprawić powinna sama moja obecność. Siądę więc przy was!
— Nie mam nic przeciwko temu. Czy wolno wiedzieć, gdzieś zostawił towarzyszów?
— Zostali nieopodal; zjawią się za chwilę. Na odgłos strzału pośpieszyliśmy wam na pomoc, zważywszy, że strzela człowiek zazwyczaj w niebezpieczeństwie.
Klasnął w dłonie — zjawili się towarzysze. Zwrócił się do nich następującemi słowy:
— Ci obcy ludzie prosili mnie, szahzahdy, abym uprzyjemnił im wieczór naszem towarzystwem. Nie chciałem ich martwić odmową. Siadajcie!
Usłuchali. Wymienienie swej godności było nieostrożnością, gdyż musiałbym nabrać podejrzenia nawet wtedy, gdybym przedtem o niczem nie wiedział. Zakomunikował im, za kogo się podał, ponieważ chciał zapobiec, aby go nie nazwali prawdziwem imieniem.
Mój mały Halef milczał dotychczas jak zaklęty. Zauważyłem jednak jego wściekłość. Byłem przekonany, że za chwilę użyje sobie. Nie czekałem długo. Wrzekomy Kassim mirza ciągnął dalej:
— Usłyszawszy, kim jesteśmy, zechcecie zapewne powiedzieć nam swoje imiona?
Nie dopuszczając mnie do słowa, Halef rzekł szybko:
— Przypuszczam, że jako syn najsławniejszego władcy znasz wszystkie królestwa i kraje świata?
— Oczywiście, że znam, — odparł wrzekomy mirza.
Ustrali[14] znasz również?
— Znam.
— A Yengi dunya[15]?
— Znam.
— Więc dowiedz się, że jestem szachem Ustrali. Ten zaś dostojny władca, który siedzi obok mnie, to wielki sułtan z Yengi dunya.
Wypowiedział te słowa ze śmiertelnie poważną miną.
Pers otworzył szeroko oczy. Widać było, że nie zdaje sobie sprawy, czy Halef żartuje, czy też mówi serjo. Mój mały zaś przyjaciel ciągnął dalej:
— I my jedziemy do Bagdadu z tajemnemi wieściami. Są tak ważne, że nie możemy się z nich zwierzyć ani przed żadnym posłem, ani nawet przed szahzahdą. Zeszliśmy więc na krótki czas z naszych złotych tronów i pojechaliśmy rah-i-ahenem[16] przez wielkie morze, aby własnoręcznie oddać tajemne listy.
— Rah-i-ahenem? — zapytał Pers, nie orjentując się, że Halef kpi z niego. — Na morzu?
— Dlaczego nie? Władza nasza jest tak wielka, że nie myślimy, czy coś istnieje, czy nie istnieje. Potrzebne od czasu do czasu gahrha[17] naładowaliśmy na kahleske-i-bukhahr[18] i zabraliśmy ze sobą. Gdyśmy mieli ochotę zatrzymać się lub wysiąść, momentalnie ustawiano dworzec.
— Na wodach morza...?
— Tak.
Pers zwrócił się do mnie i rzekł ze współczuciem:
— Wybacz, że się tobie dziwię!
— Dlaczegóż to? — zapytałem.
— Nie podróżuje się przecież z człowiekiem, w którego głowie mieszka obłęd.
— Obłęd? Skąd ci to przyszło na myśl?
— Kto twierdzi, że przebył koleją przez wód powierzchnię i zabrał ze sobą dworzec, ten bezwątpienia rozum postradał.
— Mylisz się. Mózg tego człowieka sprawniej działa niż twój.
— Niech Allah zlituje się nad wami! Obydwaj straciliście zmysły.
Powiódł błędnem spojrzeniem po mnie i Halefie. Po chwili jednak na co innego wzrok skierował. Konie nasze, objadając krzaki, zbliżyły się do obrębu światła. Ujrzawszy je zdaleka, Pers, bezwątpienia wielki znawca koni, podbiegł, aby się im przyjrzeć zbliska.
— Co widzę? — zawołał. — Dwaj warjaci mają tak wspaniałe konie! Chodźcie-no, przyjrzyjcie się tym wierzchowcom! Nawet w stajni szah-in-szaha niema zwierząt szlachetniejszych!
Słowa te wypowiedział do towarzyszów. Zbliżyli się i lustrowali konie ze wszystkich stron, szepcąc między sobą. Udaliśmy, że nie zwracamy uwagi na dziwne spojrzenia, rzucane w naszą stronę. Po chwili wrócili i siedli obok nas.
— Te konie są waszą własnością? — zapytał jegomość z bródką.
— Tak — odparł Halef. — Czy sądzisz, że władcy jeżdżą na cudzych szkapach?
— Skądeście je wzięli?
— Ujeździliśmy je sami. Stajnie nasze roją się od rasowych zwierząt.
— Widzę przy brzegu tratwę. Czy to wasza?
— Tak.
— A więc nie przybyliście tu konno!
— Owszem.
— Skoro się używa tratwy, nie można jechać konno!
— Zdaje ci się tylko. Władcy Ustrali i Yengi dunya postępują inaczej. Zaprzęgliśmy konie do tratwy, dosiedliśmy wierzchowców i ruszyliśmy wzdłuż rzeki.
— Jesteś naprawdę obłąkany!
— Nie bądźcie śmieszni! Jakże mógłbym rządzić krajem Ustrali, gdybym był warjatem?
— Obłęd twój polega właśnie na tem, że wyobrażasz sobie, jakobyś był szachem Ustrali.
— W takim razie jesteś takim samym warjatem, jak ja.
— Dlaczego?
— Bo wyobrażasz sobie, że jesteś szahzahdą i nazywasz się Kassim mirza.
— Ależ to prawda!
Halef zwrócił się w moją stronę i, potrząsając głową, rzekł:
— Sihdi, ten człowiek uważa nas za warjatów, a sam musi być szaleńcem, inaczej bowiem zorjentowałby się już dawno, dlaczego udajemy królów. Jeżeli to prawda, że jest szahzahdą, my jesteśmy co najmniej władcami dwóch kontynentów.
Pers dopiero teraz pojął, że bawiliśmy się jego kosztem. Obrzucając Halefa wściekłem spojrzeniem, zapytał:
— A więc miałeś zamiar zakpić sobie ze mnie?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
„Ojciec Korzeni“ wyciągnął rękę w kierunku pasa. Po chwili cofnął ją jednak i rzekł, zachowując spokój:
— Właściwie powinienem cię poskromić. Ale widocznie nie wiesz, z kim mówisz. Znasz różnicę między Kassimem mirzą a mirzą Kassimem?
— Znam.
— Nie nazywam się mirza Kassim, lecz Kassim mirza. Masz więc księcia przed sobą.
— Nie nazywasz się ani mirza Kassim, ani Kassim mirza; nie stoi przede mną ani książę, ani człowiek, który ma prawo używać tytułu mirza.
Allah, jaka obelga! Czy mam ci odpowiedzieć wyostrzoną klingą?
Wyciągnął nóż z za pasa. Halef rzekł spokojnie:
— Zostaw to bawidełko za pasem. Jeżeli mnie dotkniesz, trupem legniesz.
— Na Allaha — mówisz poważnie?
— Tak. Czy nie widzisz, co mój towarzysz trzyma w ręce? Zanim zdążysz podnieść nóż, kula utkwi w twej głowie!
Samo się przez się rozumie, że gdy tylko Pers wyciągnął nóż, ja uzbroiłem się w rewolwer. Wrzekomy mirza włożył nóż do pochwy i rzekł z wielką pewnością siebie:
— No, niewiadomo jeszcze, kto kogoby ubiegł. Jestem jednak gotów przebaczyć ci, jeżeli mnie przeprosisz.
Halef roześmiał się na całe gardło:
— Słyszałeś, sihdi, ja mam przepraszać, ja, Hadżi Halef Omar! Czy istnieje na świecie człowiek, któryby miał odwagę wypowiedzieć bezkarnie pod moim adresem tego rodzaju żądanie?
— Bezkarnie? — roześmiał się Pers. — Kimże jesteś, że w ten sposób do mnie przemawiasz?
— Kim jestem? Dowiesz się i zdębiejesz! Jam Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah.
— Imię to jest tak długie, jak żmija, którą się depcze nogami. To wszystko?
— Udajesz dostojnego Persa, a nie wiesz nawet, że Hadżi Halef Omar jest najwyższym szeikiem sławnych Haddedihnów.
— Tak? Bądź sobie Haddedihnem i szeikiem tego plemienia — nic mi do tego! Kimże jest twój kamrat?
— Jest tysiąckroć sławniejszy ode mnie. To niezwyciężony emir Hadżi Kara ben Nemzi effendi, przed którym drżą ze strachu wszyscy wrogowie.
— Drżą ze strachu? — zapytał Peder-i-Baharat, obrzucając mnie podejrzliwem spojrzeniem. — Nazywasz go ben Nemzi?
— Tak.
— A więc pochodzi z kraju, zwanego Alman?
— Tak.
— I jest izewi[19]?
— Tak.
Na te słowa szyit zerwał się z ziemi, splunął przede mną i zawołał:
Bi Khatir-i-Khuda! — Na miłość Boską! Cośmy uczynili?! Siedzieliśmy obok śmierdzącego ścierwa, obok niewiernego, który wierzy w kobietę Miryem, a kłamcę Iza uważa za Boga! Niechaj Allah was przeklnie! Zbrukaliśmy się i musimy...
Nie dokończył. Nie ruszałem się z miejsca, wiedząc, że Halef wystąpi w mojem imieniu. Nie powściągałem go tym razem. Skoczył na równe nogi, sięgnął ręką do pasa po bat i ryknął straszliwie:
— Milcz, bezwstydniku! Tę obelgę możesz łatwo przypłacić życiem! Wystarczy, aby mój effendi pomacał cię ręką, a padniesz trupem. Ale nie warto, by tak dostojny effendi się wysilał. Jeżeli powiesz choć jeszcze jedno obelżywe słowo, ja się z tobą porachuję!
Ojciec Korzeni cofnął się o krok, obrzucił przeciwnika lekceważącym wzrokiem, roześmiał się na całe gardło i odparł:
— Co takiego? Chcesz mnie zmusić do milczenia? Ten twój effendi ma mnie powalić na ziemię? Nie przestraszę się takich chłystków! A twoje groźby, karle, mogą mnie tylko rozśmieszyć, gdyż...
I tym razem nie dopowiedział zdania, lecz z bardziej dosadnego powodu, niż przedtem. Halef, czuły na każdą obelgę, w szczególną pasję wpadał, skoro drwił kto z jego małego wzrostu. Wtedy to kara następowała błyskawicznie. I tym razem, skoro tylko padło słowo karzeł, Halef uderzył Persa w twarz batem ze skóry krokodylej z taką siłą, że uderzony cofnął się, krzycząc wniebogłosy i ledwie się trzymając na nogach. Ukrywszy twarz w dłoniach, zachwiał się na wszystkie strony. Obydwaj jego kamraci porwali się z miejsc z wyciągniętemi nożami. Halef stanął naprzeciw nich z wysoko podniesionym batem. Oczy mu świeciły niesamowitym blaskiem. Zerwałem się również i stanąłem wpogotowiu. Mierzyliśmy się przez chwilę spojrzeniem, nie mówiąc ani słowa. Wreszcie przywódca wrogów odjął ręce od twarzy. Od uderzenia biczem powstała pod nabiegłemi krwią oczami sina pręga. Podniósł ramiona, zacisnął pięści i, straciwszy panowanie nad sobą, rzucił się na Halefa. Ów, odskoczywszy wbok, zdzielił go jeszcze raz batem przez wargę i zaczął walić trzonem w kark z taką siłą, że wrzekomy mirza osunął się na ziemię. Halef rzucił się na niego i skrzyżował mu ręce pod karkiem. Wszystko to odbyło się tak szybko, że obydwaj podwładni Persa nie mieli czasu pośpieszyć swemu panu z pomocą. Opamiętali się dopiero teraz i chcieli dopaść Halefa ztyłu. Jednego z nich powaliłem wypróbowanym ciosem myśliwskim, drugiego chwyciłem za gardło z taką siłą, że omal się nie udławił. Wyciągnąłem mu z za pasa nóż i rewolwer, wrzuciłem tę broń do wody, a wreszcie i jego powaliłem na ziemię.
Halef zawołał:
— Sihdi, chodź tutaj! Tyś już skończył ze swoimi ptaszkami, ale mój ananas sprawia mi kłopot.
— Przynieś z tratwy rzemienie, zwiążemy ich! — odrzekłem.
Zostałem przy szyicie. Halef zaś oddalił się, aby spełnić moje polecenie. Po kilku minutach wszyscy trzej mieli skrępowane ręce i nogi.
— Co teraz? — zapytał Halef. — Czy związanie ich było konieczne?
— Tak.
— A może lepiej na innem miejscu rozbić obóz?
— Ani mi się śni! Przecież zwyciężyliśmy. Poza tem musimy się wyspać; nie myślę tracić dla tych ludzi nawet pięciu minut. Zobaczymy, co mają przy sobie!
— Chcesz zabrać łupy? To niepodobne do ciebie, sihdi!
— Nie, nie mam tego zamiaru, ale może w ten sposób dowiemy się, kim właściwie jest wrzekomy szahzahda.
Chodziło mi jeszcze o coś, ale nie powiedziałem tego na głos ze względu na Ojca Korzeni, który nie utracił przytomności. Znaleźliśmy przy nim tylko pieniądze i rachunek, o którym już była mowa; nie dawał jednak podstawy do żadnych wniosków. Wrzekomy mirza miał na palcach dużo pierścieni. Jeden z nich był złoty; na ośmiokątnem polu widniały litery arabskie. Z początku nie zwróciłem nań specjalnej uwagi; przy obydwóch kamratach nie znaleźliśmy również nic szczególnego; mieli tylko na palcach takie same pierścienie, jak przywódca, z tą jednak różnicą, że odlane były ze srebra. Pozdejmowałem je i przysunąłem do ognia, aby odczytać napisy. Ujrzałem dwie litery: i lâm. Obydwie były połączone dwiema kreskami, co daje razem słowo sill — cień.
Byłem teraz pewien, że znalazłem to, czego szukałem. Te pierścienie są bezwątpienia znakami porozumiewawczemi, dowodami przynależności do tajnego stowarzyszenia. Muszę mieć wszystkie trzy; Pers nie powinien się jednak domyślić, że mam zamiar je zatrzymać. Kryjomo podniosłem z ziemi trzy kamyczki, położyłem je na otwartą dłoń i rzekłem głośno do Halefa:
— Dwa dziwne pierścienie. Chciałbym zobaczyć, czy trzeci jest do nich podobny!
Po chwili zawładnąłem złotym pierścieniem, ściągając go siłą z palca opierającego się tej operacji Peder-i-Baharata. Spojrzałem na pierścień przelotnie, jakgdybym nie miał zamiaru odczytania tego samego słowa, które było wypisane na innych pierścieniach, i rzekłem do Halefa:
— Drogi Halefie, to czarodziejskie pierścienie. Pochodzą bezwątpienia z czasów Harun al Raszida. U nas, chrześcijan, kuglarstwo jest wzbronione. Zasłużę się więc swej religji, jeżeli wrzucę te chawahtim el chatija, pierścienie grzechu, do wody.
Pers zawołał ze złością:
— Te pierścienie należą do nas, nie do ciebie! Nie jesteście przecież rozbójnikami! Oddajcie je!
— Moim obowiązkiem jest ustrzec was od kuglarstwa, które prowadzi dusze do zguby. Niech te pierścienie spoczną na dnie wody, gdzie nie dosięgnie ich ręka ludzka. Uwaga! Raz — — dwa — — trzy!
Kolejno rzuciłem w wodę wszystkie trzy kamyki. Pers słyszał, jak padały na fale, i był przekonany, że to pierścienie. Kiedy zniknął ostatni kamyk, rzekł szyderczo:
— Nie wyobrażaj sobie, żeś się zasłużył przez tę kradzież. Pierścieni takich jest więcej, niż przypuszczasz, — wkrótce zdobędziemy takie same. Ale z wami się policzymy; przysięgam ci to na Alego, największego pośród kalifów!
Niepostrzeżenie włożyłem pierścienie do kieszeni, nie zadawając sobie nawet fatygi odpowiedzenia Persowi. Halef, który jako dawny zwolennik Sunny niezbyt wysoko cenił Alego, natomiast odrzekł:
— Nie wspominaj o tym kalifie! Był łysy, jak kolano, broda jego wyglądała, jak biały kłębek bawełny, brzuch mu zwisał aż do kolan, gdyż był jednym z największych obżartuchów na ziemi. A jeżeli wy, szyici, twierdzicie, że święta jego władza wyrosła z miłości i wierności do Fatimeh, córki proroka. to sunnici są lepiej poinformowani i wiedzą, że ta Fatimeh Khanum żyłaby znacznie dłużej, gdyby jej osiem innych kobiet i dwadzieścia niewolnic nie zagryzło na śmierć.
— Niechaj Allah przeklnie twój zły język! Skoro wpadniesz w moje ręce, wykraję ci go z ust!
Tymczasem obydwaj podwładni odzyskali przytomność. Trzeba było pomyśleć o tem, by nam jeńcy nie uciekli podczas naszego snu. Przywiązaliśmy ich więc pojedyńczo do trzech krzaków. Potem odebraliśmy im broń i ułożyliśmy się do spoczynku obok koni. Gdym wyrecytował przed swym wierzchowcem wybraną surę, Halef zapytał:
— Sihdi, spostrzegłem, że ukryłeś coś w kieszeni. Co to było?
— To trzy pierścienie. Nie wrzuciłem ich do wody.
— Nie? Przecież słyszałem, jak spadały!
— Były to kamienie.
— Na Allaha, poco ta zamiana? Pocoś mnie wyprowadził w pole?
— Nie chodziło mi o ciebie, tylko o Persa. On i jego kamraci należą do tajnej korporacji. Pierścienie są prawdopodobnie godłem tajnego związku. Kto wie, jak wielka to korporacja, — może obejmuje całą Persję, która jest przecież celem naszej podróży. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Domyślam się, sihdi. Fakt, że znamy godło tego związku, może nam przynieść wielkie korzyści.
— Niedość, że znamy godło, ale mamy je w rękach. Może będziemy zmuszani udawać sillanów.
Sillanów? Któż to taki?
— Członkowie związku tak się zowią. Każdy z nich nosi miano sill. Słowo sill, cień, wskazuje na tajemną działalność, która jest na pewno bezprawna, ponieważ lęka się dziennego światła. Zwyczajni członkowie mają srebrne pierścienie, przełożeni zaś złote. Jeżeli się nie mylę, prezes tego tajnego związku zwie się Emir-i-Sillan.
— Sihdi, mam myśl: czy nie chodzi tu o sektę babi?
— Być może. Nie uważam wprawdzie, że sekta babi i sillan są równoznaczne, ale być może, iż członkowie drugiej należą do pierwszej. Czy wiesz dokładnie, czem są wyznawcy sekty babi i czego chcą?
— Nie, dokładnie nie wiem. Słyszałem tylko, że są wrogami szacha. Szach prześladuje ich podobno bezlitośnie. Nie wiem, dlaczego. Czy możesz mi to powiedzieć, sihdi?
— Posłuchaj. Założycielem sekty był młody Ali Mohammed z Sziras, zwany Bab, wejście, ponieważ nauczał, że tylko przez niego dotrzeć można do Boga. Wyznawcy jego wierzą, że Bab stoi wyżej od Mohammeda. Wierzą również, że na świecie niema zła, ani dobra, że grzech nie istnieje, a modlitwa nie jest konieczna. Zabraniają kobietom używać zasłon; chcą również, aby mężczyzna miał tylko jedną żonę. To wszystko sprzeciwia się nauce Sunny i Szyi. Narazili się szachowi, ponieważ pragną mieć dziewiętnastu kapłanów, stojących ponad władcą.
— Szach nie zgodzi się na to nigdy.
— Racja. Nassr-ed-din zastosował wobec nich szerokie represje. A gdy kilku wyznawców sekty babi dokonało zamachu na życie szacha, rozpoczęły się okrutne prześladowania. Wszyscy, których pomawiano o sprzyjanie tej sekcie, zginęli śmiercią męczeńską. Innych zmuszono do wyrzeczenia się wiary, lub kazano im opuścić granice kraju. Mimo to liczba podziemnych wyznawców dochodzi do kilku tysięcy. Tworzą jednolity, zwarty związek, chronią się wzajemnie i pomagają sobie, nie cofając się przed żadnemi ofiarami. A gdy chodzi o sprawę wiary, są gotowi na popełnienie każdej zbrodni. Ludzie, którzy twierdzą, że grzech nie istnieje, nie wiedzą także, co to zbrodnia.
— Mam wrażenie, że takim właśnie jest Pers, którego poczęstowałem batem.
— Ja również. Będziemy mieli z nim wiele kłopotu, jeżeli go kiedyś w życiu spotkamy.
— Sądzisz więc, że niepotrzebnie go uderzyłem?
— Nie pora teraz na te rozważania. Stało się i nie odstanie! Proszę cię jednak, abyś na przyszłość nie używał bata bez mego pozwolenia.
— Sihdi, cóż sobie pomyślą ci, których zechcę poczęstować swym kurbaczem, jeżeli przed uderzeniem będę cię pytał o zgodę? Straciłbym szacunek, którym cały świat otacza sławnego Hadżi Halefa Omara.
— Więc nie pytaj głośno. Wystarczy jedno spojrzenie, na które również odpowiem spojrzeniem.
— Czy jednak zrozumiesz pytanie mych oczu?
— Nie obawiaj się, zrozumiem.
— Zgoda, sihdi. Czy masz zamiar zatrzymać wszystkie pierścienie?
— Nie. Jeden wręczę tobie, ale będziesz go mógł włożyć dopiero wtedy, gdy się rozstaniemy z Persami.
— Zgoda. Dzięki Allahowi, żeś przybył, aby mnie zabrać. Życie moje było w ostatnich czasach podobne do gniazda, napełnionego jajami.
— Oryginalne porównanie!
— Wcale nie! Dni mego życia podobne były do siebie, jak jaja, ułożone w gnieździe. Tęskniłem za czynem; trudno mi było o okazję do wyładowania swej energji. A jeżeli okazja się trafiała, nie pozwalano mi z niej korzystać.
Wallah! Musisz prosić o pozwolenie?
— Nie muszę, ale pokój w namiocie jest równie cenny i pożyteczny, jak pokój wśród ludów. Ty chyba pytasz także twej Emmeh, gdy jakaś przygoda domaga się waszej rozłąki?
— W mojej ojczyźnie nie istnieją przygody w twojem rozumieniu.
— W takim razie należy się litować nad mieszkańcami waszych oaz! Teraz rozumiem, dlaczego tak chętnie podróżujesz po obcych krajach. Ja również lubię te wyprawy; ledwieśmy ruszyli, a już mamy trzech jeńców szyitów i zdobyliśmy trzy tajemne pierścienie. Ponadto trafiła mi się okazja do dwóch uderzeń batem. Obudziła się we mnie męska siła; w sercu mem rośnie waleczność; śnię o zwycięstwach, które razem odnosić będziemy.
— Życzę ci tego z całej duszy, drogi Halefie. A ponieważ sny, które ci tyle radości sprawiają, mogą się zjawić tylko przed zamkniętemi oczami, najlepiej będzie, jeśli zażyjesz spoczynku. Dobrej nocy!
— Czy już, o sihdi? Tak chętnie pogwarzyłbym jeszcze z tobą. Moja Hanneh...
— ...jest najlepszą z kobiet i chce, byś o niej śnił. Więc śpij!
— A Kara ben Halef...
— ...jest najlepszym z synów. Może ci się przyśni. Więc śpij!
— Dobrze, dobrze! Stałeś się tyranem. Twoja Emmeh...
— ...chce, abym się dokumentnie wyspał. A więc dobranoc!
— Wprawdzie się z tobą nie zgadzam, ale będę ci posłuszny. Mam ci jeszcze dużo do powiedzenia, skoro jednak nie chcesz mnie słuchać, kończę życzeniem dobrej nocy!
Odwrócił się, a już po chwili poznać było po miarowym oddechu, że spoczywa w objęciach dobrotliwego bożka, którego Persowie zamiast Morfeuszem nazywają Nohmem.
Wkrótce znalazłem się w tych samych objęciach. Gdym się ocknął, było już jasno. Zbudziłem Halefa, napoiliśmy konie i podeszliśmy do jeńców. Energiczne ich wysiłki wydostania się z więzów spełzły na niczem. Ojciec Korzeni wyglądał okropnie! Obydwie pręgi i oczy nabrzmiały krwią. Widać było, że znosi wielkie bóle. Wyznaję szczerze, że wzbudził we mnie litość, która później, gdym go bliżej poznał, okazała się wręcz nieodpowiedniem uczuciem.
Po chwili ryknął ochrypłym głosem:
— Psie, odwiąż mnie! Czas nam w drogę!
Nie odpowiedziałem na tę obelgę. Wyręczył mnie Halef:
— Jeżeli będziesz w ten sposób rozmawiać z effendim, zgnijecie w pętach!
— Nie zrobiliśmy wam nic złego!
— Allah obdarzył cię złą pamięcią.
— Drażniliście mnie, więc wam odpowiedziałem pięknem za nadobne. Dlaczego podaliście się za władców Ustrali i Yengi dunya?
— Była to zasłużona odpowiedź na twego Kassima mirzę.
— Udowodnij, że się nazywam inaczej!
— Nie ośmieszaj się!
— Spotkamy się jeszcze. Wtedy nie będziesz się śmiał ze mnie!
— Grozisz nam? Dobrze! W takim razie nie odwiążemy was.
Usiadł obok mnie i zajął się pochłanianiem śniadania. Pers zmiękł. Oświadczył, że wszystko, co się stało, puści w niepamięć i prosi, abyśmy go uwolnili, ponieważ musi ruszyć w dalszą drogę. Pozostawiłem Halefowi rozstrzygnięcie sprawy.
— Ponieważ nas okłamałeś i znieważyłeś, — oświadczył — pokazaliśmy ci, ie jesteśmy ludźmi, którzy nie puszczają obelg płazem. Ściągniemy z was więzy pod warunkiem, że odwołasz obelgi.
— Odwołuję.
— I prosisz o przebaczenie?
— Proszę o nie.
— Doskonale! Puścimy cię wolno. Ale kiedy i jak, to zależy od sławnego emira Hadżi Kara ben Nemzi.
— Jeżeli istotnie jesteś szeikiem, jak mówiłeś, decyzja do ciebie należy.
— Effendi jest potężniejszym szeikiem ode mnie. Ma setki koni i tysiące wielbłądów; harem jego roi się od pięknych kobiet, które mu gotują pillaw i smażą baraninę. Zwróć się więc do niego!
Tego już było Persowi za wiele. Nie odezwał się ani słowem. Zjadłszy prędko śniadanie, zabrałem się do broni palnej jeńców. Po wystrzelaniu wszystkich nabojów, wrzuciłem również worki z amunicją do wody.
— Biada! — krzyknął Peder-i-Baharat. — Dlaczego niszczycie nam proch?
Milczałem. Powinien był zrozumieć, że niszczę proch z ostrożności, aby pozbawić jego i towarzyszów możności strzelania do nas.
Unieszkodliwiwszy broń palną, zaprowadziliśmy nasze konie na tratwę. Zostałem przy wierzchowcach, Halefowi zaś poleciłem oswobodzić jeńca imieniem Aftab. Był to ten, którego nóż i rewolwer wrzuciłem do wody. Mały Halef podszedł doń i rzekł:
— Słyszałeś, zwolnię cię z więzów. Właściwie nie wart jesteś tego, będę jednak litościwy i daruję ci wolność. Możesz potem oswobodzić swych wspaniałych towarzyszów, nieprędzej jednak, aż się oddalimy. Inaczej poczęstuję cię kulką. Zrozumiałeś?
— Tak — skinął zapytany.
— A jeżeli twój pan, czy władca, będzie narzekać, że go boli gęba, posyp mu obydwie drogi karawany, które wyryłem na jego obliczu, solą i pieprzem. To spotęguje rozkosz i wzmocni samopoczucie.
Peder-i-Baharat, który słyszał te słowa, wyczekał, aż Halef znajdzie się na promie, i krzyknął ponuro:
— Idźcie na dno piekieł, parszywi zwolennicy sztuk czarodziejskich, zbóje i złodzieje pierścieni! Strzeżcie się wtórnego spotkania z nami. Dzień, w którym oko moje ujrzy was po raz drugi, będzie ostatnim dniem waszego życia. Kula moja otworzy wam bramę, za którą wije się tylko jedna droga, prowadząca do piekła, gdzie za uderzenie batem odpokutować będziecie musieli wieczystą męczarnią!
Nie odpowiedziałem na tę obelgę, Halef natomiast pofolgował sobie:
— Ostrzegasz nas przed spotkaniem, a ja cieszę się zawczasu, ponieważ zmierzyłem tęskny step twej twarzy i uważam, że jest tam miejsce na większą ilość wielbłądzich ścieżek. Jeżeli Allah sprowadzi cię kiedyś przed moje oczy, postaram się przypomnieć ci rozkosze ostatniej nocy nowemi razami. Do tego czasu myśl o nas czasem jako o swych najwierniejszych przyjaciołach, którzy zawsze wspominać będą chętnie jaśnie wielmożnego szahzahdę Kassima mirzę!
Ja tymczasem odwiązałem tratwę. Oddaliliśmy się od brzegu, płynąc z biegiem Tygrysu. Do końca zatoki towarzyszyły nam przekleństwa Persów. — Dziś wściekłość ich nie jest niebezpieczna, ale na przyszłość będziemy musieli się wystrzegać powtórnego spotkania, — pomyślałem. Gdym się z tem zdaniem podzielił z Halefem, mały mój przyjaciel zapytał:
— A więc przewidujesz powtórne spotkanie z nimi?
— I to nawet stanowczo. Przecież i oni jadą do Bagdadu.
— Przybędą tam później od nas.
— O, nie! Tratwa ich mniejsza od naszej; mają również sześć rąk do wiosłowania, a więc o dwie więcej, niż my. Należy się liczyć z tem, że nas jeszcze dzisiaj przegonią.
— Bezwątpienia nie jest to dla nas korzystne. Mogą przybyć do Bagdadu przed nami i tam nas oczekiwać. Skoro zaczną nas ścigać, możemy łatwo wpaść im w łapy.
— Widzisz więc, jak wielka ostrożność jest wskazana. Musimy mieć się na baczności jednak już w drodze do Bagdadu, jestem bowiem przekonany, że będą nas śledzić już dzisiaj. A chodzi nietylko o nas, lecz i o nasze konie.
— Sądzisz, że mają na nie apetyt?
— Przecież widziałeś i słyszałeś, jak się niemi wrzekomy Kassim mirza zachwycał. Pragnienie zemsty będzie ich pchało do zajęcia się nami, chciwość skieruje ich uwagę na konie. Jeżeli uda się im zemścić i zawładnąć tak wartościowemi rumakami, wygrają podwójnie. Plan ten jest łatwiejszy do zrealizowania po drodze, niż w Bagdadzie. Musimy więc specjalnie dzisiaj mieć się na baczności.
— Przypuszczasz, że przybędziemy do Bagdadu jutro?
— Tak, jutro po południu, o ile nam jakaś nieprzewidziana przeszkoda nie stanie na drodze. Miasto kalifów niedaleko. Już dziś będziemy mijali szereg gęsto zaludnionych miejscowości.
Stało się, jak przewidziałem. Gdy około południa znaleźliśmy się opodal wsi Syndijeh, ujrzeliśmy za sobą naszych Persów. Jechali szybciej od nas. Ojciec Korzeni siedział na brzegu tratwy, nurzał ręce w falach i chłodził wodą płonące policzki. Po jakimś kwadransie przepłynęli koło nas. Wówczas Pers wyprostował się, wyciągnął pięści i zawołał:
— Gdybyście nam nie zabrali prochu i nabojów, zginęlibyście teraz. Przysięgam wam jednak na Hussana i Husseina, że czeluście piekieł stoją przed wami otworem!
Halef nie mógł utrzymać języka za zębami i odparł:
— Śmiać mi się chce z twoich słów. Gdybyście nawet mieli tysiące centnarów prochu, i tego byłoby za mało. Sądzisz, że tylko wy umiecie strzelać? My też mamy broń palną!
— Czy potrafi giaur lub przeklęty syn Sunny celnie strzelać? — zapytał szyderczo Ojciec Korzeni. — Niezadługo synowie wasi i córki wasze staną się sierotami, a wasze żony wdowami. Niechaj Allah przeklnie was i cały wasz ród!
Hanneh wdową, Kara ben Halef sierotą, a jedno i drugie przeklęte przez Allaha! Oburzyło to małego Hadżiego do tego stopnia, że ryknął nieludzkim głosem:
— Milcz! Twój pysk zieje głupstwami, a język miota bezmyślności. Skoro rozlegnie się huk naszych strzałów, wszyscy wasi ojcowie, przodkowie, dziadkowie i pradziadowie staną się sierotami; a wszystkie córki, matki i babki wdowami. Przyjaciele wasi wymrą, krewni i znajomi zginą, miasta i wsie powymierają, a cała Fars[20] przemieni się w pobojowisko, po którem błąkać się będą tylko wdowy i sieroty pokonanych i zabitych. Krew wasza będzie spływać potokami ku morzu; nurty będą miotać wygnanemi z ciał duszami, jak prochem i pyłem. Jesteście niepoczytalni, bezsilni...
Tu nagle urwał, odwrócił się ku mnie i rzekł z akcentem ubolewania:
— Jaka szkoda, sihdi, że mnie już nie słyszą! Niestety, są już daleko stąd.
— Zamknij więc usta, Halefie.
— Może uważasz, że nie powinienem był tęgo im przymówić? Pomyśl tylko, chcieli mi zgotować los osamotnionego małżonka własnej wdowy i zmarłego ojca biednego sieroty! Wiesz dobrze, że się śmierci nie boję. Nie mogłem jednak pozwolić na zarzut, że wskutek mojej śmierci Hanneh, najwspanialsza z kobiet na świecie, z wyjątkiem twojej Emmeh, okryje się żałobą!
Ujął wiosła w ręce i coraz ciszej pomrukiwał pod adresem Persów, którzy już dawno znikli nam z oczu. — — —






  1. Persja.
  2. Około dwóch tysięcy złotych.
  3. Szach.
  4. Niebo.
  5. Miecz.
  6. Ojcowie.
  7. Pancerz z łańcuchów.
  8. Kula.
  9. Żołnierz.
  10. Oficer.
  11. Poniedziałek tygodnia wypłaty.
  12. Synagoga.
  13. Ojciec grzmotu.
  14. Australja.
  15. Ameryka.
  16. Kolej.
  17. Dworzec.
  18. Okręt.
  19. Chrześcijanin.
  20. Persja





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.