<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Łoziński
Tytuł Skarb Watażki
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Rozdział XI. Gość niespodziewany
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1891
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago, Illinois
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Gość niespodziewany.

Od opisanych w ostatnim rozdziale wypadków ubiegło kilka tygodni. Fogelwandra nie zastajemy już we Lwowie, chorągiew jego z rozkazu wojskowego departamentu udać się musiała do Kamieńca Podolskiego, i tu się teraz przenosi widownia naszej powieści. Nim wszakże poprowadzimy dalej, musimy pokrótce wspomnieć o tem, co zaszło od czasu wyprawy na jaskinię Szachina.
Gdy żołnierze i pachołkowie przypuszczali szturm do budy Kwackiego, w której nie było już nikogo, tymczasem śmiałkowie nasi ze swoją zdobyczą dostali się szczęśliwie do czekającego powozu, a za chwil kilka znaleźli się po za Brodami, na trakcie lwowskim. Wróciwszy do Lwowa, Fogelwander natychmiast pomyślał o losie młodej Fanaryotki. Mieszkała wówczas we Lwowie pani starościna krzemieniecka, matrona cnotliwa i wysoce poważna, a słynąca z dobrotliwości swego serca. Fogelwander znał ją dobrze, był nawet dalekim jej kuzynem po matce i często bywał w jej domu.
Nigdy nie prosił o nic starościny; nawet gdy się znajdował w najtrudniejszem położeniu, nie uciekał się do jej pomocy; choć dama ta zarówno była bogata jak szlachetna. Tym razem wszakże Fogelwander postanowił zrobić wyjątek. W godzinę po swoim powrocie udał się z Erinną do starościny, i opowiedziawszy jej całą historyę nieszczęśliwej dziewczyny, powierzył ją jej opiece.
Z najważniejszem zajęciem wysłuchała starościna całej dziwnej przygody, i litując się opuszczonej istoty, przyjęła ją z uczuciem prawie macierzyńskiem. Chodziło już teraz tylko o to, aby odszukać ojca Erinny i uwiadomić go o pobycie straconego i opłakanego dziecka. Erinna wskazała dwa miejsca, w których głównie przebywał Mavrodukas. Miejscami temi były Konstantynopol i Jassy. Fogelwander udał się do Amsztela, który wskazał mu rozmaite firmy w stolicach europejskich, z któremi Mavrodukas jako bogaty kupiec mógł mieć stosunki. Rozpisano kilkadziesiąt listów — i oczekiwano skutku poszukiwań.
Fogelwander tymczasem częściej niż kiedykolwiek bywał gościem u pani starościny. Piękna Greczynka mówiła tylko po grecku i po włosku, z francuzkiego języka znała zaledwie słów tyle, ile niezbędnie potrzeba było do koniecznego porozumienia. Nasz oficer władał, jakkolwiek niedostatecznie, językiem włoskim, i on to bywał głównym tłómaczem w dłuższych rozmowach między Erinną a jej szlachetną opiekunką.
Nietylko wszakże obowiązek tłómacza i troskliwość opiekuna prowadziły Fogelwandra tak często w dom starościny.
Jeżeli sam urok piękności młodej Fanaryotki zaraz w pierwszej chwili tak olśniewające i głębokie wywarł na nim wrażenie, to bliższa znajomość Erinny, jej wdzięczność ku niemu, dziwnie urocza prostota jej duszy, naiwność jej wyobrażeń, z pod której przebijały piękny umysł i szlachetne serce niewieście — obudziły w naszym bohaterze uczucie za nadto silne i głębokie, aby uchodzić mogło tylko za zwykłe zajęcie się dolą opuszczonej istoty....
Odpowiedzi na rozesłane listy nie można się było spodziewać tak rychło a szczerze mówiąc, Fogelwander nie bardzo pragnął rychłego zgłoszenia się ojca, w obawie, że będzie się musiał rozstać z uroczą cudzoziemką. Tak stały rzeczy, gdy nadszedł rozkaz dla dragonii, aby wyruszyła ze Lwowa do kamienieckiej. twierdzy, której załoga potrzebowała koniecznie wzmocnienia.
Nie potrzebujemy prawie wspominać, jak przykry był ten rozkaz dla Fogelwandra. Ale konieczność posłuszeństwa silniejsza była, niż niechęć Fogelwandra, silniejszą niż wewnętrzny opór uczucie. Tylko zrzeczenie się rangi wojskowej mogło uwolnić Fogelwandra od wyjazdu ze Lwowa — a ranga ta nie była jego wyłącznie własnością, bo jak wiemy, dał swój patent rotmistrzowski w zastaw za owe pieniądze, które zaraz później po zielonem suknie stoczyły się w kieszeń włoskiego awanturnika. Mógł chyba przedać swój patent, ale ku temu w tak krótkim czasie nie mogła się nadarzyć sposobność.
Fogelwander musiał tedy opuścić Lwów i Erinne. Polecił ją raz jeszcze czułemu sercu starościny i z tęsknotą w duszy ruszył do Kamieńca. Ogarek musiał zostać we Lwowie, a Kwackiego zostawił nasz oficer także do czasu, w którym nie uda się wyrobić mu przebaczenia u generała Wittego, komendanta kamienieckiej twierdzy.
Życie w garnizonie kamienieckim stokroć jeszcze nudniejsze było niż we Lwowie — Fogelwander miewał chwile, w których chciał wyrzec się stopnia i powrócić do Lwowa, a gdyby nie myśl o dwuznacznej przyszłości, byłby zaraz w pierwszych dniach wykonał ten zamiar. Tymczasem zaszły wypadki, które choć groźne i nie bezpieczne, przerwały jednostajność codziennego życia.
Ledwie kilka dni minęło od pobytu Fogelwandra w Kamieńcu, gdy doznał kilka tajemniczych i zagadkowych przygód, których omal życiem nie przypłacił. Zdawało się, jakoby mściwą jakaś, a straszna dłoń zawisła nad jego, głową... Godzono kilka razy na jego życie....
Raz powracał Fogelwander z nocnej inspekcyi straży fortecznych, mając przy sobie mały ront dragonii; szedł właśnie według przepisu generała Wittego od bramy Ruskiej po pod zamek ku Karwasarom, kiedy nagle z boku padł strzał niespodzianie.... Kula przeszyła kapelusz Fogelwandra; jeden cal niżej, a byłaby mu roztrzaskała głowę....
Zołnierze rzucili się natychmiast ku stronie, z której dano ognia, przeszukano wszystkie zakątki, zaalarmowano wszystkie pikiety, ale nadaremnie — strzał pozostał tajemnicą!....
Innym razem powracał Fogelwander wieczorem, wśród jasnej bardzo nocy do domu, gdy nagle dwóch żołnierzy ubranych w czerwone mundury piechoty, rzuciło się na niego z szablami... Fogelwander strzelił, a gdy chybił, bronił się szpadą, i dopiero kroki nocnego patrolu przerwały tę walkę.... Była to widocznie obmyślana zasadzka. Fogelwander doskonale spamiętał sobie twarze napastników, a na drugi dzień generał Witte kazał wyruszyć całemu garnizonowi do appelu, aby odkryć złoczyńców.
Nie brakło ani jednego żołnierza przy tej lustracyi. Fogelwander chodził z generałem wzdłuż frontu i bacznie przypatrywał się twarzy każdego żołnierza — napastników nie znalazł. Widocznie złoczyńcy nie byli żołnierzami, przebrali się tylko w mundury, aby tem bezpieczniej i łatwiej urządzić zasadzkę...
Trzecim razem, w dzień jasny, gdy Fogelwander w swej kwaterze odbierał raport od wachmistrza Porwisza, brzękła szyba i kula z piekielnym świstem przeleciała mu obok piersi, zawadziwszy o ryngraf metalowy, na którym ślad wyraźny zostawiła. Porwisz i Fogelwander rzucili się na ulicę — daleko dokoła nie było nikogo.... Strzał jakby z niewidomej padł ręki....
Te trzy zamachy w krótkim przeciągu czasu przekonały Fogelwandra, że jest celem nieubłaganej, śmiertelnej zemsty, że na życie jego godzi ręka, nie wzdrygająca się zbrodni, ręka silna i doskonale okryta tajemnicą.
— To Szachin... — rzekł sobie Fogelwander. — Handlarz dusz dotrzymuje słowa!
I stanęła mu, żywo w pamięci owa scena w Aronowem domostwie, kiedy Szachin z namiętnym połyskiem swych oczu, z wyrazem stanowczym i groźnym na twarzy, taką uczynił przysięgę:
— Przysięgam, po trzykroć przysięgam, że jeśli pan złamiesz w czemkolwiek tę ugodę ku krzywdzie mojej nie ujdziesz mojej zemsty, choćbym ją mieniem mojem, krwią moją, życiem mojem przypłacił. I niechaj mi Jehowa nie przebaczy, jeśli ja tobie przebaczę!
Fogelwander przygotowany był na wszystko. Nie wychodził nigdy inaczej, tylko dobrze uzbrojony i w towarzystwie Porwisza, a we wszystkiem zachowywał jak największą ostrożność. Generał de Witte, którego mocno oburzały te tajemnicze zamachy, zaostrzył policye miejską, wysyłał osobne patrole, odbywał rewizye i kazał aresztować, kto tylko podejrzanym mu się wydawał — ale nie trafiano na ślad złoczyńców.
Razu jednego wszedł do kwatery Fogelwandra Porwisz, cały wzburzony i zadyszany, i zawołał:
— Mam go, mości rotmistrzu, mam tego łotra!
— Kogo?
— Szachina zbójcę. Szedłem przed chwilą przez Karwasary i widziałem go, jak szedł przedemną o kilka kroków. Poznałem go od razu. Szedłem za nim chyłkiem, tak że mnie pewnie nie widział, i wiem, gdzie się ukrywa. Przyprowadziłem z sobą patrol i wstąpiłem po pana rotmistrza! Weźmiemy go jak baranka!
Fogelwander udał się natychmiast na oznaczone miejsce, obstawiono dom do koła, wtargnięto do środka, przeszukano wszystko... Szachina nie było... Ale Fogelwander miał już teraz dowód, że handlarz dusz przybył umyślnie do Kamieńca, aby osobiście urządzać zasadzki i godzić mściwie na jego głowę.
— Ogarka by tu potrzeba, Ogarka! — mówił smutny i zawstydzony Porwisz. — Z respektem mówiąc pokornym, mości rotmistrzu, my tu bez Ogarka nie damy sobie rady z tym opryszkiem....
— Bądź spokojnym — odparł z uśmiechem Fogelwander — będzie tu niebawem i Ogarek, bo gwardya piesza ze Lwowa dostała także ordynans ruszyć do Kamieńca. Tymczasem i bez niego nic nam się nie stanie, a Szachin jeśli nie uciekł, będzie wisiał na szańcu fortecowym.
Zamachy na życie oficera ustały od niejakiego czasu. Fogelwander począł już przypuszczać, że Szachin po tylu daremnych usiłowaniach odstąpił już od swego zamiaru, lub przynajmniej odłożył zemstę do wygodniejszej pory. Wstydziło go i krępowało mu osobistą swobodę to ciągłe zachowywanie ostrożności, więc też mniej już był bacznym i przezornym. Poprzestał tylko na tem, że nie wychodził nigdy bez nabitych pistoletów i unikał wycieczek późną nocą po odleglejszych częściach Kamieńca. Do tego rozproszenia obaw przyczyniło się także i to, że Fogelwander z swoją dragonią odbywać począł częste podjazdy przeciw oddziałom Konfederatów, i że nieraz po kilka dni nie było go w Kamieńcu.
Powróciwszy raz właśnie z takiego podjazdu, Fogelwander Spoczywał po znużeniu długiego marszu w swej kwaterze, gdy naraz usłyszał szelest u drzwi, i nagle zjawiła się w progu jakaś dziwna postać.
Był to nizki, herkulicznie zbudowany człowiek, o głowie dużej, gładko ostrzyżonej, z licznemi bliznami na dzikiej i wstrętnej twarzy, z nosem spłaszczonym i z szerokiemi usty, z oczyma małemi i przenikliwemi, którym brwi ogromne, szorstkie i krzaczaste, dodawały dziwnie groźnego wyrazu....
Człowiek ten ubrany był w porządną kurtę kozacką, przepasany był szerokim rzemieniem i miał w ręku krymkę wysoką. Tuż za tym człowiekiem wbiegł pies duży, zwierzę dzikie i brzydkie, kudłate, burej maści, z uciętemi uszami i ogonem....
Oficer ujrzawszy takiego gościa porwał się z łóżka, na którem leżał w pełnem ubraniu, i chwycił za pistolety, które wisiały na ścianie... Na ten ruch Fogelwandra pies najeżył swe kudły, zawarczał groźnie i chciał się rzucić naprzód, lecz schwycony ręką swego pana i rzucony całą siłą o ścianę, musiał zostać na miejscu, warcząc i nie spuszczając z oka oficera.
Fogelwander z pistoletem w ręku podszedł ku nieznajomemu, i zapytał groźnie, czego żąda. Człowiek w kurcie kozackiej skłonił się nizko, dotykając czapką swą ziemi, a wyprostowawszy się napowrót, spojrzał na oficera malutkiemi oczyma, które rozjaśniły się z wyrazem pewnej wesołości....
Oficer wpatrzył się bystro w twarz swego gościa, i spuszczając pistolet ku ziemi, zawołał: — Trokim watażka!
— Sława Bogu, jasny rotmistrzu, to ja Trokim, hajdamak, a wy mnie nie poznali....
Hajdamaka trudno było poznać istotnie. Strój porządny, ostrzyżona gładko głowa, ogolona twarz, i mina do pewnego stopnia śmiała i swobodna, zmieniły bardzo całą tę postać, z którą czytelnik nasz po raz pierwszy spotkał się na karmelickich szańcach we Lwowie.
— Co tu robisz, Trokim? — zapytał Fogelwander surowo — czy ty chcesz, abym przywołał żołnierzy i do lochów znowu cię rzucił. Jak śmiałeś ten próg przestąpić? Czy nie wiesz, że skoro cię ujrzałem mam obowiązek okuć cię w kajdany i natychmiast oddać komendantowi?
Na twarzy watażki zaigrał uśmiech przelotny.
— Już wy mi to wybaczycie, jasny panie, ale ot po szczeremu mówiąc, Trokim się tego nie boi.... Wiem ja, gdzie idę i po co idę....
— Przyszedłeś po śmierć albo po kajdany — zawołał oficer — bo jeźli nie poddasz się dobrowolnie i nie pójdziesz ze mną do strażnicy, zastrzelę cię jak psa!
I Fogelwander podniósł w górę pistolet.
— Nie, wy tego nie zrobicie, jasny panie — rzekł spokojnie — a dla czego nie zrobicie, ja wam powiem. Na kulę jest kula, na ogień jest ogień, ot u mnie także są krucice....
I w tej chwili błysnęła w ręku watażki lufa pistoletu.
— Ja wiem, kiedy przyjść i po co przyjść — mówił dalej Trokim — już mnie Lachy żywcem nie wezmą; mądry już ja na to.... Z wami tu nie ma nikogo; drzwi od sieni zaparłem od środka. Wy tu jeden, a nas dwóch!
— Jakto! — zawołał oficer — więc ty nasadziłeś się na mnie, zbójco, i przywiodłeś sobie drugiego opryszka!
Watażka znowu się uśmiechnął.
— At, jasny panie, źle wy mnie zrozumieli! Nas tu jest dwóch, ja i Bimbasza! Ot ten Bimbasza, sobaczka moja; gdzież to człowiek? on lepszy niż człowiek! To brat mój i druch; ot Bimbasza ten, co go widzicie.
I mówiąc to poruszył nogą psa, który, jakby rozumiejąc, że o nim mowa, patrzył na swego pana wesołem okiem i do nóg mu się tulił....
Niepodobna było wyobrazić sobie brzydszego, bardziej oszpeconego zwierzęcia, jak ten pies hajdamacki. Kudłata sierść jego była wypłowiała, brudna, i zwijała się w gęste kudły; tu i owdzie zaś oblazła zupełnie. Na łbie znać było szeroką nie zarosłą bliznę, która szła przez nos aż ku oku, jedna z łap przednich była krzywa, widocznie od złamania. Było psisko niekształtne, zlewek i parodya wszelkich ras. Pan i pies nie mieli sobie nic nawzajem do zazdroszczenia co do urody.
— To mi sobaczka mądra — mówił watażka spoglądając ze szczególną czułością na zwierzę — to mi brat ten Bimbasza! Gdyby tylko na dwóch nogach chodził, a mówić umiał, wart być atamanem; cały kureń by wodził, a dobrze... Nie ładny on, bo nie ładny, taka już jego uroda; niedarmo pies hajdamacki. Ale za to śmiały i silny; wilka weźmie, chłopa powali. Pięć lat on ze mną chodzi, w najgęstszy ogień za mną bywało bieży... Kula turecka nogę mu złamała, ot jak widzicie, a przez łeb dragon go tak pałaszem uderzył!... Świat cały zejść za taką sobaczką....
Zuch Bimbasza, mołojec tęgi! Lachów zwącha, dragonii nie lubi; jak świecący guzik zobaczy, jużby się rzucił.... Ot, jak na wasz mundur się patrzy, jasny rotmistrzu!
Pies istotnie nasrożył się, najeżył, i ciągle warcząc nie spuszczał z oka Fogelwandra, jakby tylko czekał najmniejszej wskazówki swego pana, aby wściekle rzucić się na oficera....
— A jak my się znaleźli, jasny panie, to cud a dziwo! — prawił dalej hajdamak, który wpadł w zapał, wielbiąc cnoty swego czworonożnego przyjaciela. — Kiedy my wtedy z Pukiem do skarbu szli, jak wiecie już o tem, zostawiłem Bimbaszę przy telidze w Janczynieckiej karczmie. Bimbasza wierny stróż; lepsza warta niż czterech żołnierzy z muszkietami. Rozszarpie, na śmierć pogryzie, ktoby co ruszył; posiekać się da, zabić, a słomki z wozu wziąćby nie dał nikomu. Nie wrócił już Puk z tej wyprawy, zginął zdrajca z mej ręki, ale i ja nie wrócił, bo mnie dragony wzięły; a co ze mną potem było już wy wiecie, jasny panie. Kiedym ja uciekł z tego monastyru we Lwowie, dniem i nocą szedłem, aby się dostać tu w te strony, bo tu człek znajomy, jak u siebie. Słabym był jeszcze i niedomagał bardzo; wiatr mógł mnie przewrócić: na czworakach się lazło, byle dalej i bezpieczniej. Przywlókł się ja do karczmy Janczynieckiej, bo tam stróż — dobry mój towarzysz i sam niegdyś w hajdamaki chodził; wiedziałem, że mnie przechowa a nie wyda. Noc już była, kiedym do sieni wlazł, a tu słyszę, jak coś buch! o mnie.... łapami na piersi. A to Bimbasza był, sobaczka moja! Jakże on zacznie cieszyć się, a radować, a skakać, a ujadać, a skomleć z wielkiej uciechy... mocny Boże! — jak dziecko, co rodzonej matki dawno nie widziało! Ot, i my teraz znowu razem, ja i Bimbasza!.... Tak my i do was w gościnę przyszli, jasny panie!
Fogelwander, który cierpliwie wysłuchał tego opowiadania Trokima, bo mu zresztą przerwać nawet było niepodobna, tak się rozgadał i rozrzewnił hajdamak, odezwał się teraz szorstko:
— Czegoż chcesz odemnie, i czemu szukasz własnej zguby....
— Ja mojej zguby nie szukam, ale waszej się boję, i dla tego mnie tu widzicie. Miejcież wy się na baczności, jasny rotmistrzu; naważyła się zdrada jakaś na was. Słuchajcie tylko, co wam powiem. Od kiedy ja uciekłem ze Lwowa, chowałem się w Janezynieckiej karczmie u stróża, nim zdrowie wróciło po trosze. Wczoraj ja w nocy pod żłobem w stajni leżał, a Bimbasza koło mnie. W stajni było trzech chłopów i naradzali się ze sobą. Mnie oni nie widzieli, a ja słyszał wszystko. Jeden namawiał dwóch drugich, aby z nim dzisiaj w nocy do Kamieńca poszli, oficera jednego zabić. „Zarobicie po pięć czerwieńców — mówił — jak go żywcem weźmiemy, albo ubijemy, ale trupa przystawić trzeba.“ Słyszę ja to i nie wiele mnie to obchodzi; myślę sobie: chcą zabić oficera, — niech im na zdrowie będzie; zabił i ja już nie jednego, a oficery nas hajdamaków także nie pożałowali nigdy. Będzie jeden czerwony kabat mniej na świecie; dla djabła strata, dla nas zysk... Ot tak ja myślał sobie, ale słucham dalej, bo i jak nie słuchać, kiedy mówią sobie o dwa kroki odemnie. Tak mówi znowu jeden, ów herszt: „Sztuka gładko pójdzie, weźmiemy go w jamie, jak lisa; w tym domu, gdzie on siedzi, stróż z nami trzyma. Drzwi nocą otworzy, nas wpuści, a jak będzie po robocie wypuści znowu.“ Słyszę ja to, i znowu myślę; tanio was zgodzili, co prawda, to prawda; za głowę pięć czerwonych; ale jak nie ma roboty, i to dobrze.
Fogelwander począł teraz słuchać z wytężoną uwagą; domyślał się, że tu o niego chodziło:
— Mów prędko, Trokim, mów dalej! — naglił watażkę.
Kiedy ci trzej przestali mówić i poszli, ja leżał sobie jeszcze, a potem wstałem i idę do wrót, na świat popatrzeć trochę. Patrzę, a oni przy wrotach sobie stoją, jakby na kogoś czekali. Naraz powiada jeden: „Ot jedzie teraz, pokażę go wam, abyście wiedzieli, czyja głowa ma być dzisiaj w naszym worku.“ Spoglądam i ja, i aż przeżegnałem się trzy razy, oczy przecierając, Czy to wy, czy to nie wy?! Nie, taki to wy! Jechaliście na koniu z dragonami; za wami zaraz ten sam wąsaty wachmistrz, co nad nami był w szańcach lwowskich. Poznał ja was od razu, i widzę, że to na waszą głowę się nasadzili.... Ho, ho.... myślę sobie, weźcie sobie całą kopę głów oficerskich, jakich chcecie, ale tego mi nie ruszcie. Już to mój oficer; miłościwy pan, serce miał dla mnie — tego wam nie dam. Tak ja zaraz chyłkiem z karczmy na pole, a polem za wami i za dragonią. Wy drogą, ja polem, wy polem, ja drogą. Wy do miasta, ja za wami, wy do kwatery, a ja także.... Ot i wszystko Trokim powiedział, co wiedział. Pilnujcież wy się, a dobrze; w nocy goście do was przyjdą....
Fogelwander stał, milcząc, jakby pod głębokiem wrażeniem opowieści, i patrzał z pewnem zdumieniem na hajdamaka. Chociaż przestroga Trokima była dla naszego oficera wielce ważną i ocalała mu życie, przecież nie tyle samo odkrycie zamachu, co postać opryszka zajmowała w tej chwili Fogelwandra.
Patrzał na watażkę, jak na dziwną, tajemniczą zagadkę... Ten człowiek mówił o zbrodni, jak o rzeczy naturalnej i godziwej, morderstwo uważał za zarobek, cudze życie miał sobie za coś, co jest własnością pierwszego lepszego zbójcy.... Z opowiadania jego przebijała szczerość zbrodniarza, posunięta do szczególnej naiwności, przebijał brak najzupełniejszy wszelkiego moralnego poczucia; a przecież ta dzika, potworna natura błysnęła szlachetniejszym jakimś instynktem, i umiała zdobyć się na uczucie wdzięczności...
Po takiej chwili milczącego zdumienia, Fogelwander zawołał żywo:
— Dziękuję ci Trokimie, dziękuję. Uczyniłeś pięknie, przestrzegając mnie o niebezpieczeństwie, ale nie kuś mnie i nie próbuj. Byłeś wdzięczny, nie zmuszajże mnie, abym ja był niewdzięczny. Uchodź ztąd zaraz, znikaj; niechaj tak będzie, jakbym cię nie widział, nie słyszał! Opuść mnie natychmiast! Gdy stopa twoja chwilkę jeszcze będzie na tym progu, kto wie, czy ją opuści! Za kilka chwil, zaraz może, przyjdą do mnie żołnierze; a wtedy, wierz mi, natychmiast uwięzić cię każę....
Trokim stał obojętnie, mimo tych słów oficera, wyrzeczonych z bardzo stanowczym naciskiem.
— Oho, jeszcze nie wszystko, jasny panie — ozwał się znowu — a co ze skarbem będzie? Jabym był i tak was wyszukał; ja sprawiedliwy człowiek. Com powiedział we Lwowie, tom powiedział, ja słówka z tego nie zmienię. Skarb Panu Bogu, mnie i wam. Bogu na sławę, mnie na odpoczynek w starości, wam na uciechę, bo wy młodzi, jeno wam hulać po bożym świecie. I to jest główna sprawa, dla której tu także przyszedłem. Wy może myśleli: Trokim zdrajca, Trokim uciekł, słowa nie dotrzymał.... A jak ja nie miałem uciekać, kiedy można było? Była bitka, przyszły konfederaty, daj im Boże zdrowie, w sam czas przyszły — wy mogliście dostać kulą w głowę, ot i po was... A ze mną co wtedy? Monachy wasze byłyby mnie wydały znowu do lochów; i bajka nudna jak długa, a co dopiero bieda i niewola w lochach... Ot, i dla czego ja uciekł. Ale ja byłbym was znalazł koniecznie. Podzielimy się rzetelnie i sprawiedliwie...
W tej chwili dało się słyszeć silne pukanie do drzwi, a pod szyby przymknęły się kapelusze dragońskie.
— Uchodź — zawołał Fogelwander — inaczej nie wyjdziesz ztąd nigdy! Gdy mnie tu żołnierze moi zobaczą razem z tobą, będę cię tu musiał aresztować. Czy myślisz, że oni cię nie poznają?
Fogelwander otworzył drzwi do drugiego pokoju i rzekł dalej:
— Idź tędy, otwórz okno i wyskocz. Nie chcę, abyś się z nimi spotkał!
Watażka usłuchał oficera, ale szedł, wahając się, krokiem powolnym.
— Jaki wy dziwny pan! jaki dziwny!... — mówił z niezadowoleniem do oficera. — Rozmyślcie się jeno dobrze, hej! rozmyślcie się dobrze! Mnie bez was trudno dać sobie radę ze skarbami, wy bezemnie nie zobaczycie ich nigdy. I dla chwały boskiej nic nie będzie... To i jak to może być? Nie, nie, nie... Już ja tu znowu przyjdę, koniecznie przyjdę... A jak wy chcecie, to przyjdźcie do janczynieckiej karczmy do mnie pytajcie, stróża, on mnie wywoła. Ale już ja u was będę, koniecznie będę....
Fogelwander wybiegł do sieni, aby otworzyć pukającym żołnierzom, a byli to podoficerowie z jego chorągwi, którym stawić się był kazał po ordynanse. Trokim chwilkę się zatrzymał, podsunął się ku stołowi i coś z pod swej kurty kozackiej wyciągnął.
Był to jakiś przedmiot zawinięty w grubą, brudną szmatę. Watażka rozwinął go, obejrzał z uśmiechem i zostawił na stole.
Był to przepyszny szczerozłoty puhar, misternie rzeźbiony, otoczony do koła wieńcem szlachetnych kamieni... Puhar ten, który zdawał się być nadzwyczaj wysokiej ceny, wypełniony był po same brzegi iskrzącemi się połyskiem złota plastrami...
— Może jeszcze nie wierzy... — mruknął Trokim, wychodząc do drugiego pokoju — ot ma na pokazanie, niewierna dusza...
I otworzywszy okno wyskoczył z pokoju do ogrodu razem ze swym wiernym psem Bimbaszą.
Opuściwszy Kamieniec, watażka wracał do janczynieckiej karczmy. Przez drogę myślał nad czemś ponuro, a od czasu do czasu mruczał coś sam do siebie.
— Ot i widzisz go — mówił spluwając — jaki dziwny i głupi, dalibóg głupi!... Złota nie chce, szczerego złota nie chce, kamieni drogich, jasnych, jak gwiazdy na niebie, pereł srebrzystych, korali czerwonych... Ot nie chce, i koniec. Rób, co chcesz, kiedy nie chce... Głupi! Czy on hardy taki, czy on się boi, czy niewierny? Król by wziął, hetman by wziął... sam sułtan by wziął, choć cały w złocie siedzi, jak w plewie — a on nie!... Pek mu!...
I Trokim splunął z wielkiem zgorszeniem, a Bimbaszę, który mu wcisnął się między nogi, kopnął z taką furyą, że pies zaskowyczał z bólu...
— Ot, co mówić długo i głowę sobie łamać — mruczał dalej hajdamak — weźmie on, chybaby z rozumu zeszedł... Jak mówiłem, tak i będzie... Pójde do pieczary, i skarb podzielę, sprawiedliwie podzielę, na trzy kupy... To Bogu... to mnie, to jemu... Tak będę dzielił i dzielił, aż rzetelnie podzielę... Potem jedną kupę wezmę, i do Wereżanki zaniosę, na monaster. Potem drugą wezmę i zaniosę mu do domu; jak nie weźmie, w nocy na progu położę, przez okno wsypię... Trzecia kupa dla mnie. Ot i po mojemu będzie!
Domawiając tych słów, znalazł się Trokim kampańczyk pod karczmą janczyniecką. Nie wstąpił jednak do niej; skręcił na lewo w pole i szedł ku jarom.
— Dziś zacznę dzielić; prędzej skończę... To Tobie Boże, to tobie oficerze, to tobie hajdamaku.... Aby krzywdy nie było!...
I jakby myśl ta przejęła go prawdziwem zadowoleniem, Trokim zaśmiał się, krymkę na bok zasadził, i Bimbaszę pieszczotliwie po kudłach poklepał...
Kiedy Trokim mijał karczmę, nie spostrzegł pewnie, jak przez zamglone szkło okienka wyglądała głowa jakaś ruda, jak z niej błyszczały oczy chytre i okrutne, które utkwiły w postaci hajdamackiej z wyrazem dzikiej, wstrętnej uciechy...
Gdyby nie brudne szybki karczemnego okna, widzielibyśmy, jak po cienkich, sinych ustach tej twarzy bladej i obrzękłej zaigrał uśmiech pełny demonicznej zjadliwości — a po tym uśmiechu poznalibyśmy, że człowiekiem, który z takiem silnem zajęciem przypatrywał się idącemu polem Trokimowi, jest — Szachin, handlarz dusz...
Kampańczyk szedł wesoło przez pole i gwizdał przez zęby, a Bimbasza podzielając dobry humor swego pana, skakał, naszczekiwał radośnie, i uganiał się z pustoty za każdą podlatującą wroną...
Coraz bardziej malała już postać kroczącego szybko watażki, kiedy z karczmy janczynieckiej wyszło trzech ludzi, i puściło sie w tym samym kierunku, w którym znikał hajdamak.
Trokim minął pole i wszedł na brzeg skalistego jaru. Tu stanął i obejrzał się, ale nie widział nikogo, bo trzej ludzie zasłonieni byli rzędem krzaków, co rosły na krańcu pola... Trokim spuścił się do jaru i przepaścistemi ścieżkami szedł dalej krokiem pewnym i szybkim.
Gdyby mu co chwila nie zasłaniały widoku odłamy skał i ściany wąwozów, byłby może na pierwszym lepszym skręcie dostrzegł, jak trzy postacie jakieś pomykały się za nim chyłkiem i przezornie, maskując się zręcznie wśród urwisk skalistego jaru...
Ale Trokim nie oglądał się nawet, myśl jego cała zajęta była powziętym zamiarem, ruszał rękami, jakby już przesypywał dukaty, i mruczał uśmiechając się z głębokim zadowoleniem:
— Masz Tobie, Panie Boże!... Masz tobie, panie rotmistrzu!... Masz tobie, Trokimie kampańczyku!... Wszystkim równo; każdemu z czubem; nikomu krzywdy!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Łoziński.