Soból i panna/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Soból i panna |
Podtytuł | Cykl myśliwski |
Rozdział | X. Na wielkich wodach |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powrócił lipiec tak świeży w zieleni i tak bogaty w zboża, owoce i jagody, w powiecie Jezioroskim, że ziemia zdawała się kwitnąć i rodzić po raz pierwszy. Aby zaś ją obejrzeć, najlepiej puścić się szeregiem jezior, powiązanych przez rzekę Świętą, cicho pędzić dubicę[1] po trzcinach i ajerach nadbrzeżnych, albo i wypłynąć na środek, trafnie nastawiwszy dziób łódki na kierunek prądu, który ją porywa wtedy i niesie wartko, a nieznacznie, bez pomocy wiosła. Tylko pagórki ubarwione zbożami, albo zagajenie nad wodą, a bardziej jeszcze bucz[2] zasadzony na brzegu i wyzierający nad powierzchnię, mijając śpiesznie, dają pojęcie o szybkości prądu, niosącego łódź na swym szklisto połyskującym grzbiecie.
Tę wspaniałą drogę wybrał sobie Michał Rajecki w celu polowania na kaczki — podloty, a także i dla przejrzenia nowego rozkwitu rodzinnego kraju. Wsiadł do łódki wczesnym rankiem daleko od domu, w górze rzeki, aby wieczorem powrócić do Jużynt, przeglądających się w jeziorze Roszy. Dubicę miał mocna, świeżą jeszcze, więc pachnącą żywicą sosny, której była odłamem; przy dziobie siedział suchy i zręczny rybak Stasiulanis i robił jednem wiosłem, przekładając je to na prawo, to na lewo; Michał, siedząc na skrajnym tyle łodzi, przyciosanym na ławkę, przeważał cały statek swym ciężarem tak, że dziób szedł wzniesiony ponad wodą, kręcąc się na boki, jakby wietrzył i rozglądał się za kaczkami. Ale rzeczywiście wietrzył czarny pudel, Kuchta, majster do kaczek. Stojąc zadniemi łapami w głębi lodzi, a przedniemi na pławce, drżał całem ciałem sprężystem, obmokłem w wielu już dzisiejszych kąpielach; mądry swój łeb czarnego lewka trzymał sztywnie na wyprężonej szyi, zwracając go czasem nerwowo na boki; oczki to mu błyskały namiętnie z pod nawisłych kudłów, to przymykały się z delikatną dystynkcyą przed oślepiającym na wodzie pożarem słonecznym.
Święta wypływała szablistym łukiem z pośród pagórków, porośniętych wysokim lasem, rozlewając się szerzej na niższem miejscu, tworząc zatoki ciemniejsze pod wysokim cieniem, srebrne przy brzegach łąkowych. Od brzegów leśnych niedawno odbił Michał. Stamtąd teraz zagrzmiał strzał i rozhukał się po pagórkach w przeciągłą kanonadę.
— Pewno ksiądz Stulgiński nas dogania — odezwał się Michał po litewsku do rybaka, który nie mówił innym językiem.
— A jau anas[3] — odrzekł z uśmiechem Stasiulanis, celując w dal oczyma, patrzącemi jastrzębio.
Ale jeszcze na widomym pasie wody w górę rzeki nie było widać nic, oprócz gładkiego srebra z błękitniejącym pośrodku dreszczem, który znaczył kierunek głównego prądu. Myśliwy, który strzelił, albo się zaszył w szuwary nadbrzeżne i schował się w nie cały z dubicą, — albo strzał padł wyżej na rzece, za zakrętem, pośród lasu. To było prawdopodobniejsze ze względu na rozgłośne echo. Więc Michał kazał Stasiulanisowi skierować dubicę do brzegu, na senną wodę, i czekał, wypatrując towarzysza, z którym się był umówił na dzisiaj, księdza Stulgińskiego. Był to proboszcz z Antoleptów, zawołany myśliwy i kompan setny.
Niezadługo wysunęła się od załamanego brzegu na środek rzeki dubica maleńka, jak polano, a na niej z jednego końca gruba bułka szara — to niechybnie proboszcz w ubraniu myśliwskiem — z drugiego końca nikła plamka czarna, nieprzewidziana.
— Jakiż to czarny przewoźnik na przedzie — zapytał Michał Stasiulanisa, który pilnie badał zbliżającą się łódź, aż kiwnął głową z przekonaniem:
— Kunigelis isz Antaleptu[4].
Przybywająca łódka, wpadłszy w prąd, szybko zbliżała się. Ksiądz Stulgiński spostrzegł już Rajeckiego i na powitanie wywijał młyńca strzelbą ponad głową. Księżyk siedział nieczynny i skulony w swej czarnej sutannie; pod słomkowym kapeluszem coraz widoczniej rumieniła się młodziutka twarz zamyślonego dziecka. Wiosło i długą rusznicę trzymał bezradnie na kolanach.
Przybiły nareszcie dubice jedna do drugiej, aż stuknęły się pławkami. Kuchta skomlił radośnie z pomnożenia myśliwskiej kompanii, a znajomi już zdaleka zaczęli wesoło opowiadać swe przygody.
— Dobrydzień, Misiutek! Swejkas, Stasiulanis! — gadał płynnie ksiądz Stulgiński — ot wynalazłem sobie kompana do polowania, że lepiejby kłodę do nogi przywiązał! Ksiądz Lelejko, do usług — ale do parafialnych, nie do myśliwskich. — Wywiozłem to, żeby się od książek oderwało, bo oczy ma już od nich jak królik, chciałem przewietrzyć i spławić, a to ani dubicy pędzić nie umie, ani do kacząt na wodzie strzelać nie chce. Czyż to twoi bliźni, księże wikary, czy co?
Młody ksiądz pod gradem tej dobrodusznej krytyki milczał ze spuszczonemi powiekami i nawet giestem nie zasłonił się od pocisków; siedział nieruchomy, uśmiechnięty niewinnie tylko dziewicze, bez śladu włosów policzki nasiąkały krwawym rumieńcem.
A zamaszysty proboszcz nie przestawał natrząsać się z milczącego księżyka:
— Do starki w lot dał jednak dymu — tyle, że i dymu! Kaczka naprzykład tu, a on jej sążeń za ogon śrut sypie i mnie nad uchem, aż osmalił. Oj niebożątko! czegożeś się wyrywało na polowanie?
— Ambulare tantum volui... — odszepnął ksiądz Lelejko, imając się łaciny dla ocalenia jako tako swej powagi.
Aż Michałowi żal się uczyniło biedaka i zaczepił proboszcza:
— Czy to księżom wolno zrzucać sutannę na polowanie, czy sam sobie ksiądz proboszcz dałeś dyspenzę?
— Ot! doctor utriusque juris, ale jeszcze nie gotowy. Sutannę ja całą w portki wsunąłem, a że ona szara, to na upał nawet ojcowie Kościoła zalecają. Już ty mnie kanonów nie ucz, a chcesz sutannę obaczyć — patrz! Myślisz, że to ja taki krągły? nie ja, sutanna.
Cięty był w gębie ksiądz Stulgiński, ale nikt się na niego za rubaszne przycinki nie gniewał, bo człek był serdecznie dobry. Szlachcic polski starego zakroju, z włościanami litewskimi żył w wybornej zgodzie. I ksiądz Lelejko, pochodzenia włościańskiego, szanował swego proboszcza, raziło go tylko, że tyle gada napróżno; chłopek nie rozumiał szlacheckiej fantazyi.
— Cóż stoim na miejscu? — zahuczał znowu ksiądz Stulgiński — kaczek mnie potrzeba ze dwa tuziny na odpust w Ucianach, a tu do południa dwie ubiłem i to kłapacze chude.
— Ja mam już siedm — odrzekł z zadowoleniem Michał: — starkę, cztery podloty, a dwa kłapacze Kuchta zdusił bez strzału.
— Wiadomo — odpowiedział proboszcz trochę zazdrośnie — i przewoźnika masz zucha i psa; a my tu z księdzem wikarym polujem sobie — po łacinie.
— Nie mogę księdzu proboszczowi pożyczyć Kuchty, bo ode mnie nie pójdzie; ale proszę brać Stasiulanisa, a ja księdza Lelejkę wezmę do siebie.
— A bierz jego sobie choć do Jużynt na kwaterę! — zawołał proboszcz uradowany.
Ale spostrzegłszy zafrasowanie księżyka, pogłaskał go łagodnem słowem:
— Jak chcesz, carissime frater. Rok z sobą żyjem w zgodzie, bo chociaż psa nie warteś na polowaniu, in ecclesia święty z ciebie młodzianek. Więc zostańmy już z sobą na lądzie i na wodzie — —
Ale Rajeckiego ujęła dziecięca słodycz księdza Lelejki, więc szczerze nalegał:
— Jeżeli ksiądz wikary łaskaw, bardzo proszę do mnie. Z pędzeniem dubicy ja sam sobie poradzę.
I młody ksiądz chętnie się wybierał do młodego myśliwego. Zatem ponieważ wszyscy zgadzali się, dokonano zamiany. Stasiulanis lekko i technicznie przeskoczył z czółna na czółno, ledwie oba zadrgały na wodzie. Ale ksiądz Lelejko, chociaż niewielki, stąpił tak ciężko na pławkę dubicy Michała, że ledwie jej nie przewrócił i sam nie wpadł do wody. Skończyło się na zamoczeniu nóg i na śmiechu. Nanowo skonfundowany księżyk usiadł cichutko na ławeczce i trwał tam w zarumienionem milczeniu. Twarz zaś księdza Stulgińskiego, rozszerzona do pełni zadowolenia, ożywiła się łowiecką ochotą:
— Teraz ja po swoim brzegu, ty, Misiutku, po swoim Jużynckim — i biada kaczkom!
Dubica proboszcza, sprawnie kierowana przez Stasiulanisa, odpłynęła szybko do dalekiego lewego brzegu; rzeka w tem miejscu poczynała rozlewać się w jezioro.
Rajecki zaś i Lelejko posuwali swe czółno przez trzciny prawego brzegu, rozstępujące się pokłonami, z suchym szeptem. Okazało się, że księżyk, skoro się wyzwolił z pod tyranii proboszcza, robił wiosłem niezgorzej; w każdym razie dubica płynęła naprzód, a że trochę kręciła nosem, tem lepiej wycierała szuwary, przypuszczalne kryjówki kaczek. Kuchta, ciągle w paradnej postawie na warcie, łowił wiatr w czarne nozdrza, namyślał się nad jego treścią, zerkał szatańsko, czasem drgnął i wyrywał się do skoku. I znowu zmiarkowawszy, że dobrze ułożonemu psu nie wypada kompromitować się, skacząc do wody po próżnicy, cofał głowę między łopatki, ruchem dostojnym. — — Aż nagle wychylił się gwałtownie, zebrał się potem w sobie, i odsadziwszy się zadem potężnie od łodzi, chlusnął do wody.
Natychmiast zagotowało się w trzcinach od trwożnych kwakań i chlupotów. Nad miecze ajeru i szyszkowate czuby trzciny ciężko podniosła się kaczka, matka stada, rozpaczliwem kwakaniem skarżąc się na rozbój. Strzał Michała strącił ją z powietrza i uspokoił na wieki. Tymczasem zgiełk nie ustawał, gdyż Kuchta uganiał się wpław za stadem kacząt kłapaczy, które uciekały szeregiem, uderzając wodę nie dosyć jeszcze upierzonemi lotkami, niby wiosełkami z czarnego i żółtego pierza. Kwakanie ich było jeszcze pomieszane z pisklęcą skargą. Za spłoszoną czeredą czarna głowa pudla goniła okrutnie, to parskając, jak foka, to dając głos, jak pies gończy. Chociaż jednak głupie kaczęta zapomniały w popłochu o nurkowaniu, pies nie doganiał ich wpław, pędzał tylko i straszył niemiłosiernie. Ale zupełnie odsłaniały się i wystawiały na strzał. Jednak Michał ociągał się — zbyt marna i łatwa była zdobycz — — Spojrzał na młodego księdza, który wreszcie przemówił z ożywieniem:
— Proszę nie strzelać! to jeszcze niewinne służki Boże...
I Michał był tego zdania, choć miał serce zatwardziale dla zwierzyny. Krzyknął na psa:
— Kuchta tu! Kuchta pfuj! mały ptak!
Pudel odwrócił nieco głowę, spojrzał na pana z niedowierzaniem i z podziwem, że kaczkę nazywa małym ptakiem, jednak płynął jeszcze za stadem, tylko z mniejszym zapałem, bez głosu, zapewne z krytycznym namysłem.
— Jakiejże ode mnie chcą służby? — — I wyżeł lepiejby nie zwietrzył i gończy lepiejby nie gonił... Ludzka niekonsekwencya!
Ale Michał krzyknął znowu, wskazując zabitą starą kaczkę, leżącą na wodzie:
— Kuchta! daj tu! aport!
Pudel zwrócił myślący łeb we wskazanym kierunku.
— Aha... to rozumiem.
I puścił się prosto na głębszą, niezarośniętą wodę, ku zabitej kaczce. Widać było w przezroczu, jak pracowicie wiosłował cienkiemi łapkami, aby posuwać nie do pływania stworzone, całkowicie, prócz głowy, tonące swe ciało. Chwycił nareszcie kaczkę w pysk, zawrócił mozolnie i zbliżył się do czółna. Michał wychylił się na przyjęcie Kuchty, ujął go oburącz za przednie łapy i obmokłego, a wycieńczonego w postać czarnej małpy wciągnął razem z kaczką na dubicę. Obruszył się Kuchta potężnym dreszczem, opryskał myśliwych, jak z obfitego kropidła, po ubraniu i po twarzach.
— Przestaniesz ty?... smoluchu...
— Co znowu?!... — wyrażał pies zgorszonemi oczyma.
Ale ugłaskano go, pochwalono i harmonia nastała zupełna. Kuchta wartował znowu, wspięty na brzegu łodzi, drżąc i dymiąc z obmokłego kożucha pod skwarem południowym.
Sennie rozlewała się godzina po wodzie coraz szerszej, coraz bardziej lustrzanej i oślepiającej gorącym blaskiem. Tylko woń jeziora, wstając słodkim oparem, chłodziła spieczone twarze myśliwych. Spały szuwary i wszelkie w nich głosy zamarły. Pospały się zapewne i kaczki; wylazłszy kulawo na brzeg, zaszyły się w gęstszą trawę gruntową, zapominając o żerze, o alarmie zasłyszanych strzałów, o świecie. I kaczka lubi zapaść w błogą nieświadomość drzemki; czy zaś w tym stanie o czemś marzy? — nie dociekli jeszcze przyrodnicy, ani nawet bliżsi dzikiej przyrody — myśliwi.
Na gładkiej wodzie roiło się tymczasem maleńkie życie muszek — tanecznic, a do zanurzonych roślin przyfruwały czasem wystrojone panny, długo coś szeptały sztywnym trzcinom i jędrnym kielichom lilii wodnych, w omdlałym pocałunku.
Plemiona podwodne, zagospodarowane w swych topielach wyśmienicie na lato, nurtowały sobie po chłodniejszych głębiach; jednak czasem jaka ryba, ciekawa, jak smakuje gorące powietrze, chlipnęła go sobie nad powierzchnią wody, a kompanie ruchliwych stynek podpływały też do wyższego nurtu, przetykając go dreszczami srebrnej łuski. Na miejscu dna przy brzegu, płytkiem i nieporośniętem, widać było wielkiego raka, który wystawiał stary grzbiet zapleśniały na słońce i z lubości rozwierał powoli czarne swe cęgi.
Od godziny nie spotkano kaczek, ani wogóle czegoś godnego strzału.
Znudzony Kuchta położył się na dnie czółna, ludzie zaś poczuli także omdlenie od upału, zanik łowieckiej ochoty, a że polowali już kilka godzin, więc i głód zaczął się objawiać.
— Cóż, księże wikary — rzekł Michał — trzeba będzie się posilić.
— Można — odrzekł Lelejko.
— Ale w tym skwarze nieprzyjemnie — przetnijmy jezioro aż do tamtej wyspy zadrzewionej; tam i cień znajdziemy i prawdopodobnie kaczki. Niech tylko ksiądz łódkę skieruje do prądu, a zaniesie nas prosto do wyspy — już ja to znam.
Lelejko wykonał, milcząc, zlecenie. Dubica, doprowadzona do łożyska Świętej, przecinającej jezioro Roszę, popłynęła z prądem. Bez wiatru na roztoczy porywającej, jechało się jak we śnie. Zaledwie odczuwalne głaskanie powietrza po twarzy sprawiało wrażenie, że raczej spotęgowany zapach wód i łąk idzie naprzeciw łodzi; a jednak źdźbła piany mijały za łodzią szybko na głębokiej, nagiej toni.
Michał położył strzelbę wpoprzek dubicy, Lelejko tak samo wiosło; Kuchta stał cicho w kierunku jazdy, rozmyślając zapewne, że gdyby tutaj skoczyć mu przyszło do wody, nie dopłynąłby chyba do rozstępujących się na wiorstę wokoło brzegów. Nie było co czynić na cudownej wodnej przestrzeni, tylko patrzeć, oddychać i myśleć.
— Prawdziwa satysfakcya tak płynąć! — odezwał się niespodzianie Lelejko.
— Rzeczywiście — podchwycił Rajecki. — A ksiądz nie często jeździł po jeziorach?
— Życie moje płynęło inaczej...
Michał skorzystał z widocznej w uśmiechu księżyka chęci do zwierzeń i jął wypytywać:
— Dawno tu ksiądz nie był?
— W szkołach będąc i w seminaryum w Petersburgu, dwa razy tylko powracałem. Wyświęcono mnie w przeszłym roku i dano miejsce przy probostwie w Antoleptach. Teraz więc ja znowu »na rodzinie«.
Lelejko załamywał się czasem na rusycyzmie, mówiąc po polsku zresztą dość gładko, stylem książkowym. Ale wstydził się swych błędów. Gdy spostrzegł z miny Rajeckiego, że ten z pewną trudnością zrozumiał zwrot mowy »na rodzinie«, zamiast w »rodzinnym kraju«, rzekł pokornie:
— Uczyłem się kilku języków razem i trochę... przemieszałem.
— A po polsku gdzie i od kogo ksiądz się uczył?
— Z książek ja raczej brałem polską naukę. W rozmowie tutaj trudno się poduczyć; wszyscy źle mówią. Ot pan co innego: kiedy dostrzeże, może poprawić?...
— Z największą przyjemnością. I widzę, że ksiądz dba o dobrą polszczyznę.
— Obowiązek tutejszemu księdzu znać oba nasze języki — odrzekł Lelejko poważnie.
Tem większej nabrał do niego sympatyi Rajecki, stwierdzając, że młody ksiądz nie należy do wojujących z polszczyzną nacyonalistów litewskich, kocha zaś swój kraj taki, jakim go dzieje przez wiekowe ewolucye i próby urobiły. Przytem Lelejko, gdy przezwyciężył nareszcie swą nieśmiałość, okazywał coraz więcej rodzimej dystynkcyi i dziewiczego jakiegoś wdzięku.
— Ile też ksiądz ma lat, z przeproszeniem?
— Dwadzieścia cztery.
— Rok więcej ode mnie! sądziłem, że młodszy. — I dobrze księdzu w Antoleptach?
— Dobrze; proboszcz porządny człowiek, krewni blizko...
— I ksiądz się kieruje powoli na proboszcza?
— Jeżeli Bóg pozwoli — na profesora.
Michał przygryzł wąsika, — tak dalece z dziecięcą tą postacią nie licowała powaga profesorska.
Strzał na lewym brzegu przypomniał rozmawiającym, że ksiądz Stulgiński, pomimo tuszy i upału, nie próżnuje. Spojrzeli w tę stronę, mały wybuch błękitnego dymu oznaczył miejsce nowego strzału; po długiej dopiero chwili doleciał huk i odbił się o wysokie drzewa na wyspie.
— Będzie dobra wiorsta — rzekł Michał — i jeżeli tam znalazł stado podlotów, jak mi się zdaje, nie przyciągniemy go na wspólne śniadanie. A my przybijmy do wyspy i zjedzmy coś, bo już głód rzeczywiście dokucza.
Na dwumorgowej może przestrzeni wznosił się pośrodku jeziora wspaniały bukiet czarnej olszyny, podszyty gąszczem krzewów i jagód, opasany po brzegach wiankiem trzcin dziewiczych, nietykanych prawie przez ludzi. Rybakom nie chciało się zazwyczaj płynąć wiorsty od brzegów do wyspy. Tylko rzadkim myśliwym i miłośnikom przejażdżek wodnych znana była wyspa środkowa, dziwny i śliczny pomysł przyrody.
Rajecki i Lelejko z niemałym trudem przebijali się przez szeroki pas okolnych szuwarów, chwytając w garście snopy zielonego sitowia i przyciągając tym sposobem dubicę do twardego brzegu. Ginęli całkowicie w lesie trzcin; poczuli się przez kilka minut fantastycznie i rozkosznie małymi w gąszczu przenoszącym ich wzrost i horyzont. Gąszcz drzew tego wrażenia nie daje, tylko przepaście łodyg wiotkich, łatwych do rozsunięcia lub złamania, ale nieprzebranych w swej mnogości.
— Prawdziwy step na wodzie! — mówił Michał — a pachnie, że aż w mózgu wierci.
— Kiedy u nas żyto się uda, — zauważył Lelejko — wejść we środek — tak samo świat z oczu ginie... i przyjemnie.
— Lubi ksiądz między żytem chodzić? Ja pasyami lubię, zwłaszcza gdy kwitnie.
— Chodziłem i ja, ale przestałem; nadto świeckie myśli przychodziły do głowy.
— Prawda, przychodzą! — zaśmiał się Michał zmysłowo, bo przypomniał, że woń kwitnącego żyta budziła w nim nieodmiennie wizye kobiece, przez jakoweś pokrewieństwo zapachów. I ten las trzcinowy pod upałem odurzał podobnemi wizyami.
Przebili się wreszcie do twardego brzegu, wysiedli z dubicy i pod ścisłym cieniem wielkich drzew rozciągnęli się z lubością na murawie.
— Ile tu jagód! — wołał coraz swobodniej Lelejko.
— Ale pijanic ksiądz nie jedz; dur mają w sobie, a nawet truciznę.
— Kiedyż to czernice! o — we środku czerwone, nie białe.
— Prawda...
— A tutaj maliny! same te najwonniejsze, leśne.
Skąd się tu wzięły nasiona dobrych jagód? Czy wiatr był swatem między odległemi wzgórzami Jużynckiego parku a wyspą? czy całą wyspę oderwały jakieś przedwiekowe zalewy od większego lądu? Nie zastanawiali się nad tem młodzi, zbierali garściami jagody i jedli, a świeże były i gasiły wybornie pragnienie.
Michał dobył z torby zapasy jadalne.
— Wódkę ksiądz pije? — — nie?
— Napoju pijanego nie używam.
— Ale mnie przynajmniej ksiądz pozwoli... to chłodzi.
Zjedli niewiele chleba zmięsem; większe powodzenie miały surowe ogórki i wczesne różowe jabłka, zwane »perlutkami«.
— Ksiądz, zdaje się, i tytuniu nie pali?
— Nie palę: unikam wszystkich alimentów podniecających.
— Ależ ksiądz, widzę, jest wcieloną doskonałością — rzekł lekko Michał.
— Czy to wstyd dążyć do doskonałości? — odpowiedział Lelejko z dziecięcą powagą.
Zdanie było zastanawiające, ale Michał, zupełnie świecko usposobiony i nie pochopny tutaj do dyskusyi metafizycznej, ziewnął i wyciągnął się na trawie. Księżyk zaś siedział zwinięty w czarny kłębuszek, nad którym rumieniła się okrągła jagoda jego głowy.
Upał, nasycony mocnemi woniami, był pełen faunicznej namowy; coś dziko i namiętnie dyszało w pobliżu, niby lubieżne, przyśpieszone oddechy; w powietrzu były elektryczne dreszcze, w ciszy — kobiece wołania. I gdyby w tem pustkowiu zobaczył nagle Michał błyszczące pożądaniem oczy dziewczyny, gdyby nawet świeżość warg rytmicznych poczuł na ustach, nie zdziwiłby się. »Ona« była w pobliżu.
Odezwał się nagle do Lelejki:
— Czy ksiądz przy swych zajęciach... i umartwieniach nie żałuje czasem... życia?
— Pan nazywasz życiem rozkosz fizyczną?
— Wysubtelnioną przez intelekt... przez krytykę intelektualną — nadmienił Rajecki.
— Ot właśnie. Ale jak wysubtelnioną? — U mnie jest co do tego osobna teorya.
— No? jaka?
— Teorya nie moja, podobno indyjska; ja ją poznałem z jednej książki i próbuję... przykładać do życia.
— »Stosować« — chce ksiądz powiedzieć?
— Tak, tak: stosować. Tylko ona nie ze wszystkiem przyzwoita.
— Czegoż mamy się wstydzić między sobą, mężczyznami jednych at i na pustej wyspie. Kuchta nawet nas nie zrozumie.
Drzemiący Kuchta, usłyszawszy, zwrócił pół-przymknięte oko pogardliwie:
— Nie raczy rozumieć...
— Tema, widzi pan, taka, — mówił młody ksiądz — że, traktowana żartobliwie, prowadzi tylko do grzechu słowem; a seryoznie biorąc, rzecz może i święta?...
— Możemy mówić zupełnie poważnie.
— A kiedy tak...
Przemocne skupienie i walka z nieśmiałością wybiły perły potu na białe czoło księdza. Po przerwie zaczął przez zęby, jakby się poddawał bolesnej operacyi:
— Kiedy mówiliśmy o rozkoszy fizycznej, znaczyło w języku filozoficznym: popęd płciowy.
— Zasadniczo — tak.
— Gdyby ja jego potępiał, byłoby niemądrze. To siła przez Boga stworzona, mocna i dobra. Ale jej można rozmaicie używać...
— .... ??
— Mnie zdaje się, że ona u człowieka służy nietylko do stosunku mężczyzny z kobietą.
Michał, nad spodziewanie zajęty wywodami księżyka, zmienił swą pozycyę leżącą na siedzącą i, objąwszy oburącz kolana, słuchał pilnie.
— Popęd płciowy można... jak to mówi się? — po rosyjsku: odoleť’
— Opanować. Rozumiem: myśli ksiądz o abstynencyi, naprzykład w stanie kapłańskim.
— O tem i jeszcze nie... — łamał się Lelejko z trudnością dosadnego wyrażenia. — Można jego opanować, ale nie zmarnować. Ten popęd to jest wogóle siła twórcza, kosmiczna. Za jej pomocą jedni odkrywają nowe prawa przyrody, inni piszą piękne książki, tworzą dzieła sztuki. Najgrubszy sposób użycia tej siły jest do rozmnażania rasy.
— To i ja spostrzegłem — rzekł Michał — że praca umysłowa zmniejsza zachcianki erotyczne, a na odwrót jest się mniej zdolnym do pracy umysłowej po tęgiej hulance.
— Hulanka to już rozpusta — skrzywił się lekko ksiądz — ja z nią nie chcę liczyć się w mojej teoryi. Mnie chodzi o przerabianie energii zwierzęcej na duchową.
Rajecki poczuł, że Lelejko przewyższa go w ścisłości rozumowania; skupił się więc i słuchał uważniej. A ksiądz cedził powoli, z natężeniem myśli, z chłopskim uporem, swe wywody.
— Mnie zdaje się, że kiedy Pan Bóg stworzył taki instynkt w każdym człowieku, to nakazał go używać.
— Bezwarunkowo. Jest to instynkt przyrodzony, zatem i potrzebny i chwalebny.
— Ja też nie potępiam żadnego człowieka, który żeni się i rozmnaża. Ale jeżeli energia, pochodząca z tego instynktu, jest jedna do wielu czynów twórczych, może człowiek wybrać, do którego chce je użyć.
— To jest chce ksiądz powiedzieć, że można tę energię podzielić między prokreacyę i prace umysłowe? Nie mówię o abstynencyi katolickich księży, która jest umartwieniem.
— A ja właśnie chcę mówić o absolutnej czystości męskiej. Dla mnie ona nie jest umartwieniem.
— To rzecz... gustu i temperamentu.
— To może być i źródłem pięknego zadowolenia, kiedy czujesz, że zwierzęcą siłę płciową przerabiasz na wysoką, ludzką energię intelektualną. — I można ją przerobić — zakończył ksiądz z niezłomnem przekonaniem.
Pomilczeli trochę, sprawdzając wstecz przebieg rozumowania. Michał zagadnął znowu:
— I ksiądz nigdy nie znałeś kobiety?
— Nigdy.
— Ale tęskno było czasami... co? ciężko?...
— Może i tęskno... Tylko ja czułem od dzieciństwa, że mnie inna droga... A od czasu, kiedy wiem, że mojej zwierzęcej siły użyć mogę na dzieło duchowe i na chwałę Bogu, już i nie ciężko.
— Poniekąd rozumiem. — — Jednak jakże ksiądz dochodzi do zastosowań praktycznych? jak przerabia? W tem sztuka!
— Pracuję ciągle mózgiem, czytam, a kiedy już nie, układam w głowie myśli do spisania w przyszłości. I uciekam od wszystkich okazyi podniecenia.
— Dlatego ksiądz nie wchodzi w kwitnące żyto — rozumiem. No, a jeżeli okazya zdarzy się wypadkowa, nie mówię do... czynu, ale do podniety zmysłowej?... przy jakiemś spotkaniu, widoku... albo chociażby dzisiaj, tutaj, gdzie natura wola do fizycznej rozkoszy? Tu pachnie rozkoszą...
— Czuję i ja — odpowiedział ksiądz, wznosząc oczy miłośnie do swoich wysokich wizyi — ale we mnie jest już taki upór... wola uparta — — ja umiem już przerabiać. Z wrażeń zmysłowych rodzą się wyższe myśli. Ot i z pokus tej wyspy urodziła się piękna rozmowa.
Skoro tylko nazwali ją piękną, rozmowa się urwała. Michał spoglądał z niejakim podziwem na młodego chłopka w sutannie, który mu się wydał z pierwszego rzutu oka zaledwie godnym uwagi. A księżyk zapadł znowu w swą rumianą pospolitość, siedział cicho ze spuszczonemi oczyma.
Wypadało jednak, ze stanowiska myśliwskiego, przerwać leniwy odpoczynek i przetrząść brzegi wyspy, na której, według legendy, legły się czaple, a już kaczki winny były obowiązkowo znajdować się w sitowiu. Michał postanowił obejść wyspę piechotą z powodu trudności pędzenia dubicy przez gruby pierścień z trzciny i ajeru. Kuchta wycierał gorliwie, myśliwi napatrzyli się dowoli ogromnej wybujałości sitowia, kryjówek obiecujących, dzikich jak zaświat, najedli się jeszcze jagód na lądzie, pili, w braku innej, słodką i gęstą wodę z jeziora, — ale kaczek nie zdybali. Kaczkom, prowadzącym w tej porze roku życie rodzinne, matkom zapobiegliwym o przeżywienie piskląt nie dość jeszcze lotnych, milsze były brzegi tłuste, blizkie kultury ludzkiej. Z tej kultury ciągnie się soki pożywne, z niej i śmierć czasem wypada. Taki już los kaczy podobny do człowieczego. Wyspę odwiedzą pod jesień, gdy już wszystkie lotne i szybkie nosić się będą chmurami dla ochoty i wprawy do zamorskich podróży.
Pierścień sitowia okazał się w jednem miejscu przerwanym; rąbek mułu i żwiru spełzał tutaj z lądu do jeziora, które, pomimo nadzwyczaj cichego dnia, przychodziło do brzegu płasko karbowaną falą; jej to lekkie i upalne westchnienia słyszeli młodzi podczas śniadania.
— Tutaj trzeba było przybić dubicę — rzekł Michał — nie znałem tej przystani.
— Ale tam piękniej było — zauważył Lelejko.
— Prawda i to.
Na żwirze sterczały dwa drobne kuliki, jedyni pono dzisiaj lotni mieszkańcy międzywodnej głuszy. Kuchta rzucił się na nich z impetem, spłoszył — i jasno pstrokate ptaszki poczęły uwijać się zygzakami nad sitowiem, przepadać, znowu śmigać na widoku myśliwych, jakby wyzywając ich do trudnego strzału.
Michał machnął ręką:
— Niema co strzelać; ani to bardzo piękne, ani smaczne — — żeby choć bekasy!
W tej chwili rozległ się strzał na wodzie dosyć blizki, a zarazem ucięło coś, jak biczem po trzcinach.
— Tam do licha! śruty tu świszczą! — zawołał ostrzelany już Michał. — Pewno proboszcz...
Jakoż, wychyliwszy się ostrożnie z za firanki sitowia, ujrzeli dubicę księdza Stulgińskiego, zbliżającą się do wyspy, o paręset kroków, a między łódką i wyspą — czarno-srebrzystą, dużą plamę na wodzie.
— Nur! wspaniały nur! — zawołał Michał stłumionym głosem. — On do niego pierze na sto kroków, nigdy nie dosięgnie. — — Spłatamy mu sztukę! — —
Pociągnął za ramię Lelejkę i podeszli obaj na wyższy brzeg i ukryli się za grubym pniem olchy.
— Stąd widzimy dobrze i zasłonięci jesteśmy od zapalczywego proboszcza, który nas gotów jeszcze postrzelić. A nura my dostaniemy — niech ksiądz tylko trzyma psa, żeby nie skoczył do wody. — — Kuchta! kusz! waruj!
Nur lawirował ukosem ku wyspie, kręcąc się na fali, ukazując to ciemną plamę swego łódkowatego boku, wielkości prawie indyka, to front swój z wyniosłą szyją, obfitymi przy dziobie bokobrodami i pierś tak metalicznej bieli, że lśniła pod słońcem, jak polerowane srebro.
— Strzela znowu! — szepnął Michał i wepchnął Lelejkę za pień, sam zaś, napół wysunięty, obserwował pilnie.
Śmignął strzał księdza Stulgińskiego po wodzie; śruty obsypały rzęsiście miejsce, gdzie znajdował się przed chwilą nur, ale już go na wodzie nie zastały. Szybszy od śrutu, zniknął, tylko płynne kręgi znaczyły miejsce ucieczki do głębiny.
Po dobrej minucie wynurzył się znacznie bliżej od wyspy, na dystans ze siedmdziesięciu kroków, i obracając się ciągle, paradował zalotnie świetnem upierzeniem.
— Strzelaj pan! blizko już — szepnął niespodzianie ksiądz Lelejko, pożerając pięknego ptaka oczyma.
— Cicho... — odszepnął Michał — podpłynie jeszcze bliżej... A ksiądz, widzę, także amator?
— Kiedy zwierz chytry, i człowiekowi chytrość przychodzi — objaśnił Lelejko i oblał się ponsowym rumieńcem.
Teraz nur bez widomego powodu czmychnął pod wodę, aż usłyszeli myśliwi plusk, niby głośną czkawkę fali. Zamarli w oczekiwaniu: może spłoszyli go szeptaniem? — — Nie — wynurzył się o czterdzieści kroków od brzegu, w całym splendorze; zwracał uwagę tylko na dubicę, od której się oddalał, nie przewidział zasadzki na zaufanej, rodzinnej wyspie.
Cicho, powoli przyłożył Michał do ramienia strzelbę, mierząc, jak go już nauczyło doświadczenie, w wodę pod nura — i palnął. Wspaniały ptak dał jeszcze raz nurka, ale wypłynął natychmiast przewrócony, nakształt zarękawka o srebrzystym, gładkim włosie.
— Teraz, Kuchta, hul! aport.
Pudel skoczył, jak pocisk, do wody, i niebawem zaaportował nura.
Ale ze zbliżającej się łódki wolał tubalnie ksiądz Stulgiński:
— Cóż to? nagankę ja dla was urządzać będę?! — Pędzę się za nurem pół godziny, a wy mnie jego z przed nosa? — Nie po sąsiedzku, panie Rajecki!
— Broniliśmy własnego życia — odrzekł, śmiejąc się, Michał — śrutem tak w nas plułeś, księże proboszczu, że schroniliśmy się za olchę. A już w przewidywaniu blizkiej a niechybnej śmierci własnej — wolałem nura ustrzelić.
— Ot, opowiadanie! umyślnie koso do wyspy płynę i strzelam, a on mnie strofuje! Muchy pewno pobrzękiwały wam nad uszami.
— Znam ja się na brzękach — śmiał się dalej Michał — nie darmo dostałem śruty w bok i w ramię...
— Co mówisz?! — rzekł ksiądz, blednąc.
— Ej, nie dzisiaj! — przeszłej zimy.
— Tak czemu bredzisz?! — zawołał znów gniewnie proboszcz.
— Swoją drogą śruty tu koło nas gwiznęły. Od wody, licho wie, jak się czasem śrut odbije.
— Licho wie, a ja wiem lepiej, że, kiedy strzelam, śrut prosto sypie, nie w obręcz — odpalił proboszcz i siedział na dubicy osowiały.
Rajecki chciał go udobruchać:
— Może księdzu ten nurek potrzebny?
— Wiadomo! dawno już takiego na mufkę pani Kupściowej obiecałem. Przednie futro...
— To proszę go sobie zabrać.
Po krótkiej certacyi stanęło na tem, że ksiądz posiadł pięknego nura, co mu osłodziło poprzednią konfuzyę. Stary myśliwy powinien był bowiem strzelać jeszcze ostrożniej, a zwłaszcza wiedzieć, że nura na gładkiej wodzie nikt na daleką metę nie ustrzeli, bo baczny ten i zwinny ptak umknie zawsze pod wodę, zanim śrut doleci. Michał zaś oddawał niechętnie wielkiego nura, gdyż miał zamiar dać go do wypchania i dołączyć do zbioru trofeów, zdobiących przedpokój w Jużyntach. — Niepodzielną radość będzie miała jedynie pani Kupściowa na przyszłą zimę.
Ksiądz Stulgiński chętnie przyjął ofiarowane przez Rajeckiego manierkę z wódką i prowianty, ale przekąsił szybko, nie wysiadając z dubicy, bo dużo jeszcze brakowało mu kaczek do dwóch tuzinów, potrzebnych na odpust w Ucianach; miał dopiero siedm. Śpiesznie więc zaproponował plan dalszego polowania.
— Ty, Misiutku, pozostań na swoim brzegu Jużynckim, a ja pojadę po przeciwnym.
— Oj, księże proboszczu, bliżej domu ja już tak dokładnie przetrząsłem trzciny i tataraki, że chyba jakaś starka jałowa albo kaczor desperat tam zabłądzi.
— To mnie tam chciałeś wysłać? — zapytał ksiądz Stulgiński z uśmiechem, który usiłował być przenikliwym.
— Wcale nie, ale zmieścimy się obaj na tamtym brzegu. Ile tam zatok, zalanych łąk! Ksiądz pojedzie na prawo, ja na lewo — albo na odwrót? — Dla obu wystarczy do wieczora.
— A wikarego mnie oddajesz?
— Ani myślę. Tak, jak siedzimy, spotkamy się przed wieczorem — i na kolacyę do Jużynt. Matka będzie bardzo rada.
— I pięknie! — odpowiedział ksiądz Stulgiński.
Przyglądając się pogodnej, zdobywczej postaci Rajeckiego, zaczął bez związku z poprzednią rozmową czynić uwagi zwykłym swym, poczciwie rubasznym tonem:
— Ot, dobrze takiemu! Majątek ma piękny, czasu wiele, strzelby zagraniczne — — uczy się tam gdzieś per dominum pstrum, a kiedy przyjedzie do nas, cały dzień poluje, wieczorem zawraca głowy pannom z sąsiedztwa, a w nocy dziewczyn szuka po odrynach. I jak tu się z nim mierzyć nam, parobkom bożym!
Ksiądz Lelejko spuścił oczy, proboszcz rozśmiał się głośno, a Rajecki pomyślał, że rozmowa o miłości fizycznej byłaby z księdzem Stulgińskim weselsza, niż z wikarym, ale i pospolitsza.
Płynęli czas jakiś czółno przy czółnie, kierując się od wyspy do lewego brzegu. Toń gładka i przyjazna żadnego nie stawiała oporu, trzeba było tylko żwawiej pracować wiosłami, gdy przecinano rzekę Świętą, a prąd znosił dubicę w swym kierunku. Stasiulanis igrał z tą trudnością. Lelejko wysilał się niepomiernie, więc Rajecki chciał wyręczyć młodego księdza, lecz ten upierał się przy swej robocie; chciał być użyteczny. Proboszcz objawiał gderliwie swe zdanie:
— Daj ty jemu, Misiutek, zmachać się porządnie. Młody i zdrów, kiedy przymęczy się, nie tak będą mu świeckie myśli w nocy dokuczały.
Tani ten żart dał poznać Michałowi, że Lelejko nie zwierzył się proboszczowi ze swej wysokiej teoryi, o której przed godziną dyszkurował z nim, Rajeckim, choć pierwszy raz go spotkał. Pochlebiło mu to i bardziej jeszcze przekonało do księżyka. Przyglądał mu się i postanowił bliżej jeszcze go poznać. Odkrywał w nim jednak i drobne niedoskonałości, naprzykład braki kultury estetycznej.
Na brzegu, do którego płyneły czółna, błysnął w słońcu biały domek świeżo wymurowany wśród nagiego pola, bez wdzięku.
— Ot piękny domek pobudowali — odezwał się Lelejko, pociągnięty przez jaskrawą plamę.
— Gdzie on piękny? — fuknął zaraz ksiądz Stulgiński — kawał kredy na dywanie! Niemiec tu się sprowadził i porzucił toboł z betami na naszem polu.
Obrazowa ocena proboszcza, zapleśniałego szlachcica, była w każdym razie trafniejsza od uwagi chłopka-filozofa.
Wkrótce czółna rozjechały się każde w swoim kierunku i Rajecki pozostał znowu sam na sam z Lelejką.
— Parno...
Ptaki, ryby i owady zwykły także, jak ludzie, obiadować o południu, a potem pogrążać się w drzemiącą lubość trawienia. Prawie nic żywego nie ruszało się na sennych wodach. Tylko jaskółki, czarne miłośnice błękitu, kresliły niebo nikłą siateczką swych piorunowych lotów, wiążąc ją gdzieniegdzie przy wodzie w węzełki z trzepotań i jasnych bryzgów. Nizko coś krążą — — chociaż po niebie jeden tylko płynie biały, wydęty puchem, przyjazny obłok, może przyjść burza pod wieczór? — — albo dopiero jutro? — —
Dubica Jużyncka miała dalszą drogę do przebycia, niż czółno proboszcza; więc gdy ksiądz Stulgiński dotarł do ajerów i ogłosił się już strzałem, Rajecki i Lelejko płynęli jeszcze po gładkiem.
— Ksiądz urodził się w naszej okolicy?
— W Pietraszunach. Tam i moi rodzice mieszkają.
— Tak blizko od Sztarańc?!
— W sąsiedztwie... A dlaczego pan pyta?
— Tak sobie... nic... Znam dobrze obie wioski. Musi ksiądz mieć tam dużo krewnych?
— Sami krewni tam i naokoło. Trembele, Wencławy i Makuszkowie krewni... Tumelanis mój wuj — kto ich policzy!
— I ja tych znam — dodał Michał z emocyą — tych wszystkich i jeszcze... Łaukinisów...
— Także krewni. Tylko im nie wiedzie się. Jeden po kraju ze strzelbą włóczy się, pod sądem już był. Drugi chory, a syna jemu do wojska zabrali. Córka też, zdaje się, na służbie.
— Tak, u Pucewiczów — Warszulka.
Niczego sobie dziewczyna — rzekł Lelejko zupełnie obojętnie.
Nie ta obojętność uderzyła Rajeckiego, lecz wiadomość, że Warszulka jest blizką krewną młodego księdza. Przez długą chwilę milczenia wypatrywał jakiegoś fizycznego podobieństwa. — — Nic a nic! Gdzież tamtej oczy żywe, błękitne kwiaty w bronzowych obsłonkach, usta samym już uśmiechem całujące, śmiała ochota do życia — mogą przypominać ten wzrok zadumany i nieśmiały, wązkie wargi i układ młodego ascety? — Ale ten młodzieniec może być wkrótce profesorem, kto wie? — apostołem nowych teoryi etycznych? — Dlaczegoby Warszulka, jego krewna z sąsiedniej wioski, nie miała się stać wybitną kobietą? — Dziecko przecie jeszcze, ma czas się uczyć, dogonić w kulturze niejedną pannę ze szlachty, skoro kultura przychodzi tak łatwo tej pięknej i dobrej rasie włościan kowieńskich. — — A jednak, żeby ten kwiatek polny wyrwać z grzędy, przesadzić i doprowadzić do możliwego rozkwitu, trzeba przeżyć awanturniczy romans, pełen odwagi, wysiłków i poświęceń ze strony bohatera, któryby tej kreacyi zapragnął. Taki świat jeszcze pełen przesądów, egoizmów klasowych, starzyzny panującej pomimo rozpowszechnionych buntowniczych i reformatorskich haseł...
— Księże wikary! teorya, o której mówiliśmy na wyspie, nie zaspokaja wszystkich zagadnień, a szczególniej wszystkich porywów ludzkich, nawet chwalebnych.
— Wiadomo, ona tylko dla ludzi cichych i pokornego serca.
— A czy ksiądz nie myślał nigdy, jakąby wziął żonę, gdyby miał się żenić? Prawdziwa miłość może także uszlachetnić, i to dwa indywidua, mężczyznę i kobietę.
— Nie rozmyślałem nad tem, bo nie miałem projektu.
— Ależ dla innych, dla większości ludzi, to jest kapitalne zagadnienie! Ksiądz, czy proboszcz, czy profesor, powinienby, jako kierownik dusz...
Urwał, bo spostrzegł, że nie wywoła odpowiedzi, tylko zaambarasowanie księżyka, którego mądrość wyrosła z nowotnej gleby jedną bujną łodygą; brakło ziarna na szerszy rozrost zboża. Wprawdzie tyle jeszcze czasu miał do uprawy swej duszy świeżej i żyznej.
Jednak rozmowa z tem zamyślonem i dążącem wzwyż dzieckiem ludu żywo zajęła Michała. Posiadał wprawdzie bogatszy aparat nauki i dziedzicznej kultury, ale aparat ten nosił, jak szatę, nie zrośniętą z osobą. Tamten zaś pielęgnował istotną treść swego powołania i wewnętrznego życia całym wysiłkiem umysłu i woli. Pod pewnym względem poczuł się Michał niższym i słabszym od skromnego rówieśnika.
Zapatrzył się na wodę wielką i senną, po której powierzchni płynął, nieświadomy głębin, nie trzymając nawet steru swej drobnej łodzi. Ale świat był tak luby na jeziorze, na niebie i na okolicznych pagórkach, że nie wstyd było przepadać leniwie, jako atom dzieła wiecznej Mądrości, która ułożyła tę harmonię i krasę.
Stado lotnych cyranek ciągnęło nizko nad wodą. Michał chwycił instynktowo za strzelbę, ale ją odłożył. Trochę daleko było na strzał i nie bardzo się chciało Michałowi strzelać. Uśmiechnął się do Lelejki:
— Pięknie tak — niech wszystko żyje...
- ↑ »Dubica« — łódka z wydrążonego pnia, do którego po bokach dodają dla równowagi bale, zwane pławkami.
- ↑ »Bucz« — rodzaj więcierza do łapania ryb i raków, zbudowany z obręczy, w kształcie wydłużonej beczki z siatkowemi ścianami. Zasadza się pochyło po brzegach rzek i jezior, wierzchnim otworem wychylony z wody.
- ↑ A już on.
- ↑ Księżyk z Antoleptów. Wyraz pieszczotliwy, zdrobniały od »kunigas« (ksiądz).