Człowiek zmienia skórę/VI: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
(Brak różnic)

Wersja z 09:04, 28 maj 2020

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Rano przybył samochód z Piandża i przywiózł paliwo. Przywitano go głośnem „hurra“, i ludzie szturmem rzucili się wyładowywać żelazne beczki. Od rana stały oba ekskawatory, od wczoraj bez kropli benzyny.
W ogólnym rwetesie nikt nie zauważył, jak z kabinki ciężarówki, wślad za szoferem, wylazł niepozorny mężczyzna w szoferskiej kurtce. Mężczyzna zapytał, gdzie mieści się partkom i poszedł we wskazanym kierunku.
W brezentowym namiocie partkomu powiedziano mu, że sekretarz jest zajęty i kazali czekać. Mężczyzna siadł na wolny taburet, wziął ze stołu miejscową gazetę i pogrążył się w czytanie.
Pojawił się wreszcie Synicyn w towarzystwie Nusreddinowa.
— Pan do mnie? — zatrzymał się Synicyn przed nieznajomym.
— Towarzysz Synicyn? Tak, ja do pana. Nazywam się Morozow.
— Towarzysz Morozow? — ucieszył się Synicyn. — W jaki sposób pan się dostał? Prom wszak na Wachszy zerwany. Zrozumieliśmy, że z tego powodu musiał się pan zatrzymać w Stalinabadzie.
— Ja z Termeza. Zeszedłem w Termezie zobaczyć, jak tam nasza baza pracuje. Okazuje się, że bardzo źle. Musiałem zatrzymać się kilka dni. Przyjechałem barką. Przywiozłem dwa ekskawatory i pierwszą partję szyn dla wązkotorówki.
— Świetnie! A u nas tu zupełne bezkrólewie. Pan się już gdzieś urządził? Gdzie pana rzeczy?
— Nie, z samochodu prosto do pana. Rzeczy zostawiłem na przystani. Nie było gdzie położyć. Szofer mówił, że zostaliście bez kropli benzyny.
— Zaraz poślemy maszynę, która odwiezie pana do miasteczka. Mieszkanie dla pana przygotowane. Pan sam? Z żoną?
— Sam. Do miasteczka zdążę wieczorem. Teraz chciałbym się gdzieś umyć i pomówić z panem.
— Proszę. Tu nam spokojnie pogadać nie dadzą. Chodźmy, przeprowadzę pana do jurty Jeremina.
— Idziemy.

...Wieczorem Morozow nie pojechał do miasteczka, lecz zamieszkał w jurcie Jeremina.
Przyjazd jego na budowę przeszedł prawie niezauważony. Inżynierowie, którzy pośpieszyli przedstawić się nowemu zwierzchnikowi, zastali jego gabinet pusty. Morozow kręcił się całemi dniami po odcinku, oglądał maszyny.
Niezauważonym został jego przyjazd także dlatego, że dwa dni później nastąpiła nowa sensacja. Tą sensacją był przyjazd nowego naczelnego inżyniera, Kirsza, o którym wiadomo było, że pięć lat temu sądzony był za szkodnictwo w związku z panamą na jednej większej budowie w Azji Środkowej. Kirsz skazany został na osiem lat i widocznie, niedawno tylko odsiedział skrócony termin kary.
W dzień Kirsz z Morozowym i Synicynem chodzili po odcinku, wieczorem zaś zasiedli w trójkę w jurcie Morozowa, dokąd wezwano także i sekretarza biura budowlanego, Halcewa.
Długo tej nocy woźnice, wiozący drzewo ze Stalinabadu, widzieli z tej strony rzeki światło samotnej jurty.
Następnego dnia rozniosła się na odcinku wiadomość o specjalnej komisji, wydzielonej dla zbadania robót w zakresie mechanizacji, pod kierunkiem Kirsza.
Komisja pracowała trzy dni i opuściła kancelarję działu mechanizacyjnego, zostawiając na stole sterty powywracanych papierów i kupę niedopałków na framudze okiennej. To, co komisja ze sobą zabrała, mieściło się w mocno wypchanej tece Kirsza.
Wieczorem w miasteczku, u siebie na werandzie, Kirsz pił herbatę i słuchał radja, przywiezionego z Moskwy. W pewnej chwili na werandę Kirsza wszedł Niemirowski.
— Można do pana? Chciałem pomówić...
— Proszę — Kirsz wyłączył radjo. — Tu czy w pokoju?
— Jeżeli panu nie ciężko, wolałbym w pokoju. Tu mogą nam przeszkodzić.
— Służę panu.
Wstał i przepuścił Niemirowskiego naprzód.
— Przejdę odrazu do tematu, bez wstępnych wyjaśnień. Aczkolwiek nie miałem sposobności bliżej się z panem zapoznać, to jednak znam pana jako wybitnego pracownika naukowego i mam wszelkie podstawy do okazania mu całkowitego zaufania.
Kirsz uczynił nieokreślony gest.
— Dlatego zdecydowałem się pana niepokoić. Chciałbym z panem porozmawiać zupełnie otwarcie.
— Słucham pana.
— Pan jeszcze nie miał okazji zaznajomić się z atmosferą, panującą na naszej budowie. Dawnego inżyniera traktują tu dalej jak ukrytego wroga i szkodnika. Organizacja partyjna czyni wszelkie starania, aby poderwać nasz autorytet w opinji mas. Komisja dla „zbadania“ działu mechanizacji, wyłącznie utworzona w celu wynalezienia za wszelką cenę nieporządków w dziale mechanizacji, — to tylko jedno z ogniw w tym systemie nieustannej nagonki. Sam pan przyzna, że pracować w takich warunkach nie jest możliwem, i że najlepsze, co mogę uczynić, — to prosić o zwolnienie mnie z mych obowiązków. Z przyjemnością zdam me funkcje w ręce tego z naszych kolegów, którego komitet partyjny będzie darzyć większem zaufaniem i sympatjami. Mniemam, że w centralnej Rosji, gdzie nowy stosunek do specjalistów przyjął już prawo obywatelstwa, zdołam być bardziej pożytecznym.
— Tak... — wolno wycedził Kirsz, — właściwie mówiąc, życzenie pana jest już a priori zaspokojone. Towarzysz Morozow podpisał dzisiaj rozkaz o zwolnieniu pana. Tylko, że co do wyjazdu do Rosji będzie pan musiał, niestety, poczekać. Sprawa pana oddana została sędziemu śledczemu.
— To znaczy, jeśli pana dobrze zrozumiałem, komisja, pracująca pod pana przewodnictwem, przyłączyła się do zdania towarzysza Synicyna?
— Komisja nie przyłączyła się do niczyich poglądów, wypowiedziała natomiast swoje zdanie na podstawie przestudjowanych materjałów.
— A czy pan osobiście, również jest przekonany, że moja praca była szkodliwą dla budowy?
— Tak, przekonałem się, że przedsięwzięte przez pana kroki nie były skierowane na to, by uporządkować pracę mechanizacji.
— Rozumiem, — krzywo uśmiechnął się Niemirowski, — rozumiem trudną pana sytuację. Naumyślnie pana mianowano przewodniczącym tej komisji, aby wypróbować jego lojalność.
— Ma pan na myśli moją własną sprawę sądową? — zapytał spokojnie Kirsz. — Pan się myli. Gdybym bodaj na chwilę był przekonany, że jest pan niewinny, nie milczałbym o tem. Mam w tej dziedzinie pewne doświadczenie i przekonałem się, na podstawie faktycznych danych, że oskarżenie jest zupełnie słuszne.
— Niech pan powie wyraźniej: woli pan posłać do więzienia drugiego inżyniera, niż ściągnąć na siebie podejrzenie. Jeżeli pan przypuszcza, że oni ocenią i zarachują pana starania, to się pan myli. Osobiste gorzkie doświadczenie niczego pana, widocznie, nie nauczyło. Wypuścili oni pana i mianowali na tę budowę dlatego, że jest im pan jeszcze potrzebny do rozprawienia się z takimiż jak pan, przedstawicielami starej inteligencji. Kiedy już pan zrobi swoje, potrafią mu podstawić nogę i odesłać tam, skąd dopiero co pan przyszedł. Nigdy nie będą panu dowierzać i traktować jak swego człowieka. Za lat cztery będą mieli dostatecznie własnych inżynierów, wówczas piosenka pana, moja i całej starej inteligencji będzie skończona. Nie mogli się bez nas na określonym etapie obejść, dlatego posługiwali się nami, nie dowierzając nam jednak ani na minutę i nienawidząc nas tem więcej, im więcej byliśmy im niezbędni. Kiedy staniemy się im zbędni, nikt nie wspomni nawet o tem, że to pana rękoma, ściślej: pana rozumem i doświadczeniem wzniesiono te czy inne przedsiębiorstwo. I pana i mnie wyrzucą poprostu za burtę, „likwidując jako klasę“, wyrażając się ich językiem. Zostanie pan w najlepszym wypadku chłopcem na posyłki u jakiegoś tam Sydorowa czy Petrowa, który pracuje dzisiaj u pana jako monter, a jutro będzie panem komenderować z dyplomem sowieckiego inżyniera w kieszeni. Zdaje mi się, w tym kraju, gdzie tak wiele się mówi o solidarności, nie zaszkodziłaby mała solidarność między nami, starą inteligencją techniczną. Wówczas przynajmniej, nie zgniecionoby nas pojedyńczo, jak pluskwy, — jak już, zgnieciono swego czasu pana, — i jak obecnie, przy pana pomocy, chcą mnie zgnieść.
— Pan, zdaje się, chce apelować do mej „kastowej solidarności“, jeśli się tak można wyrazić? To atawizm. Nie mam żadnego takiego uczucia dla pana i nie mogę mieć. Jeżeli może być mowa o jakiemkolwiek uczuciu, to raczej o uczuciu litości...
— I dlatego chce pan wszystko uczynić, aby mnie wpakować do więzienia?
— Źle mnie pan zrozumiał. Nie chodzi o to ludzkie uczucie, które zniewala sędziego miękkiego serca łagodniej wyrokować lub, w danym wypadku, któreby mnie skłoniło stanąć w pana obronie, — o tem nie może być nawet mowy. Żal mi pana dlatego, że widzę, jaką długą jeszcze drogę ma pan przed sobą do zupełnego wyzdrowienia. Rozumiem: to, co z panem teraz zrobią i co jedynie tylko może go doprowadzić do zdrowia, przyjmie pan jako czyjąś zemstę.
— Pan, zdaje się, ma zamiar rekomendować mi więzienie, jako najlepsze z sanatorjum?
— Przeraża pana słowo, które wywołuje w nim assocjację obrazów, nieznanych przy naszym ustroju. Więzienie w dawnem, nie naszem pojęciu, to hańba, nie dająca się nigdy zmyć lub zmywająca się tylko pieniędzmi, to utrata posady i niemożliwości otrzymania nowej, to życie poza obrębem społeczeństwa. Więzienie u nas nie jest związane ani z tem, ani z drugiem, ani z trzeciem. Niech pan zmieni nazwę, zamieni słowo więzienie słowem izolator, i obrazy, które go przerażają, znikną.
— Postanowił pan szydzić ze mnie?
— Wcale nie. Wie pan, że ja sam niedawno stamtąd wyszedłem. Drogę, która pana czeka, mam już za sobą. Przepraszam za porównanie, przypomina mi pan jednak pewnego kupca, który popłynął na Wschód. Budząc się, stwierdził, że okręt tonie. Na szczęście, przejeżdżał obok inny statek, który przyjął pasażerów tonącego statku na swój pokład. Kiedy doszła kolej kupca, ten najpierw zapytał: „A dokąd jedzie wasz statek?“ — „Na Zachód“ — krzyknęli mu niecierpliwie. — Niech pan prędzej przełazi, jeśli pan nie chce utonąć! — Nie, dziękuję, Ja jadę w innym kierunku, — powiedział kupiec i został się na tonącym okręcie.
Pan również, towarzyszu Niemirowski, jedzie w przeciwnym od nas kierunku. I widocznie, woli pan iść na dno, niż zmienić kierunek swej podróży. Wszystko, co pan tu mówił, jest niesłusznem. Pięć lat temu, tak samo mniej więcej myślałem i było to jeszcze do darowania. Słyszałem wokół siebie mowy i hasła, ale nie widziałem faktów, któreby mogły mnie przekonać. Oburzało mnie marnotrawstwo rewolucji: widziałem, jak bezmyślnie burzono to, co jutro trzeba było odbudowywać nanowo. Widziałem, jak słuszne i dobre idee zamieniały się w praktyce w karykaturę, dzięki nieumiejętności rąk, biorących się do ich urzeczywistnienia. Wstręt we mnie budził ten socjalizm po azjatycku. Mówiłem sobie, że trzeba spoczątku dać temu krajowi kulturę przodującego kraju Zachodu, a potem dopiero zacząć mówić o socjalizmie.
Nazbyt późno przekonałem się, że nie mam racji. To, co nazywałem kulturalnym poziomem, wymagało przeciwnie, tego właśnie wyższego ustroju socjalnego i mogło być jego bezpośrednim skutkiem. A ten ustrój socjalny, wprowadzić w życie mogły tylko te niezgrabne ręce, których nieporadność kazała mi traktować pogardliwie każdy ich pomysł. Przekonałem się, że nazywałem marnotrawstwem rewolucji tylko jej ogromne koszty, nieuniknione w takiem gigantycznem przedsięwzięciu.
Aby zrozumieć to wszystko, musiałem wyjść na kilka lat z potoku rozrzutnej nowej rzeczywistości i zastanowić się nad nią na uboczu, w otoczeniu sztucznej ciszy i samotności. Naturalnie, izolacja sama nie przekonywa. Potrzebna jest ludzka pomoc. Tę pomoc znalazłem, i pan ją znajdzie tam, gdzie najmniej pan się jej spodziewa, — u ludzi, których sama nazwa wydaje się panu teraz nienawistną i straszną, ponieważ od częstego powtarzania stała się ona dla nas mitem, i nasza niska wyobraźnia oporządziła go wszystkiemi akcesorjami Grand-Guignolu. Mówię o GEPEU. Spotkałem tam ludzi, którzy odnieśli się do mnie nie jak wróg odnosi się do wroga, a raczej, jak lekarz odnosi się do psychicznie chorego: z wielką cierpliwością i wielką spostrzegawczością. Mogliby nie tracić na mnie tyle czasu, a wlać mi poprostu do rannej kawy cjanku potasu, jako nieuleczalnemu. Zamiast tego, prowadzili ze mną długie dyskusje, rozbijając krok za krokiem moje chwiejne argumenty. „Oni“ nie mieli potrzeby chytrego manewrowania, na „nich“ pracował olbrzymi kraj, dając im w ręce argumenty w dziesięciokrotnej ilości. Każdy nowy wielki piec, każdy nowy olbrzym przemysłowy, puszczany w ruch, zbijał me argumenty, jak nieomylne dalekosiężne działa.
„Oni“ dali mi możność dalszego uprawiana mych naukowych doświadczeń, dając mi do dyspozycji pierwszorzędnie zaopatrzoną kreślarnię, gdzie opracowywałem projekty kolejnej budowy. Nie byłem za burtą życia, czułem się związany z całym krajem, brałem udział w natężonej jego pracy. I kiedy, pewnego rana, powiedzieli mi, że mogę pójść na jedną z czerwonych kropek, które zapłonęły (w czasie mej nieobecności), światłem elektrycznem na mapie mego kraju, nie potrzebowałem ani się przyłączać, ani przyswajać sobie tych przepuszczonych pięciu lat, — udałem się prosto na rusztowania budowy. Nie sądzę, abym cośkolwiek na mej izolacji stracił. Straciłem jakieś dwa lata na niepotrzebną obronę zgóry przegranych pozycyj, a wygrałem całą epokę...
— I stanowisko naczelnego inżyniera... — złośliwie uśmiechnął się Niemirowski.
— Tak, i sposobność brania udziału w jednem z poważnych i odpowiedzialnych zadań budowy.
— Wysłuchałem pana cierpliwie, nie przerywając. Jeżeli pan przeprowadził całą tę lirykę w jedynym celu moralnego wytłumaczenia się przede mną z tego, że kieruje mnie pan do więzienia, to daremnie się pan trudził. Ja doskonale rozumiem: moja sprawa jest dla pana zagadnieniem dalszej karjery. Pan tylko, prawdopodobnie, nie zdaje sobie sprawy z jednego: że nasza budowa — to grób, i że pana posadzili tutaj celowo, żeby pan sobie skręcił kark. Za trzy — cztery miesiące dla wszystkich stanie się jasne, że plan nie będzie wykonany nawet w pięćdziesięciu procentach. Wówczas pana przepędzą, jak Czetwiertiakowa. Zechce pan zważyć: we wszystkich sekcjach budowy tak wszystko jest zapuszczone, że nie będzie pan w stanie z tego się wyplątać. Ma więc pan jedyną szansę wyleźć stąd suchym: winien pan, za wszelką cenę, — wystarać się o przeniesienie na inną robotę. Wtedy ten gulasz otrzyma pański następca. Mogę panu w tem pomóc. Mam poważne stosunki w Narkomzemie. Zwolniwszy się stąd, łatwo się mogę urządzić w Moskwie i potrafię tam także i pana wciągnąć. Proponuję panu nad tem pomyśleć: spokojna praca w Moskwie lub karna sprawa tutaj. No, ja idę. Przepraszam za niepokój. W razie potrzeby, wystarczy, jak pan po mnie pośle, mieszkam obok.
— Widzę, że rzeczywiście daremnie z panem rozmawiałem. Uważałem pana za człowieka zbłąkanego, podczas gdy pan jest tylko łotrem. Wynoś się pan, albo też każę pana natychmiast aresztować!
...Szóstego dnia Morozow wybrał się po pierwszy do miasteczka.
W miasteczku Morozow odszukał prokuraturę, i nie znalazłszy tam Krygiera, udał się do niego do domu. W mieszkaniu powiedziano, że Krygier jest chory. Morozow poprosił, by go zameldowano. Wprowadzono go do gabinetu. Po kilku minutach wyszedł Krygier w bucharskim chałacie i pantoflach. Twarz Krygiera była żółta i harmonizowała z barwą chałata.
Krygier przeprosił, że go trzęsie malarja i dodał: bardzo mu jest przyjemnie zapoznać się. Jeżeli Morozow ma terminową sprawę, będą mogli jeszcze rozmówić się, — atak zacznie się dopiero za dwie godziny.
Morozow przeszedł do sprawy.
— Chcemy uporządkować cokolwiek budowę i uzdrowić atmosferę, pozostawiającą dużo do życzenia. Niestety, trzeba będzie sanację tę zacząć od kilku spraw sądowych. Jak zdołałem się przekonać, przez cały okres robót na budowie, obfitującym w fakty kryminalne, nikt prawie nie był pociągany do odpowiedzialności sądowej. Niema co mówić, że tego rodzaju bezkarność działa demoralizująco. Kilka wyroków momentalnie podziała ożywiająco na całą budowę.
Sięgnął do teki i wyciągnął stamtąd paczkę papierów.
— Ostatnia większa defraudacja odnosi się do okresu między wyjazdem Jeremina i moim przyjazdem. Popełnił ją były zarządzający technicznym oddziałem, niejaki Krystałow, do spółki z głównym buchalterem Syrojeżkinym. Obaj, jak mi wiadomo, zbiegli, mniej więcej tydzień temu. Przypuszczalnie, zbiegli do Afganistanu. Defraudacje były popełniane systematycznie w ciągu szeregu miesięcy, na podstawie fałszywych wykazów wypłat, które fabrykował Krystałow. Ogólna suma zdefraudowanych pieniędzy, — siedemdziesiąt tysięcy rubli. Przy bardziej dokładnem sprawdzaniu może się okazać i znacznie więcej. Co się tyczy osoby samego Krystałowa, to udało się wyjaśnić, że to indywiduum poszukiwane jest za defraudacje, popełnione przez niego na Dnieprostroju. Prawdziwe jego nazwisko — Kulebiakin. Jest to były biały oficer, sztabowy kapitan armji Wrangla. Do zdemaskowania go pomógł jeden z inżynierów, który pracował a następnie przerzucony został do Dnieprostroju. Inżynier ten, poznawszy Krystałowa z fotografji, powiadomił tamtejsze władze sądowe i zakomunikował listownie Jereminowi Pismo to zostało przejęte przez osobistą sekretarkę Jeremina, Niemirowską, dzięki której Krystałow miał możność uciec.
— Czy to zostało sprawdzone?
— Tak, list znaleziono w woreczku Niemirowskiej, który zapomniała na swym stoliku w biurze.
— To znaczy, że Niemirowska była z Krystałowym w zmowie?
— Tak, ale tu sprawa jest cokolwiek bardziej skomplikowana i wychodząca poza ramy zwykłej defraudacji. Związana ona jest z bardziej poważną sprawą inżyniera Niemirowskiego, kierownika sekcji mechanizacji. Komisja, pracująca przy zbadaniu tej sekcji, zebrała nader obciążający materjał. Przypuszcza się, że mamy tutaj do czynienia ze świadomem szkodnictwem. Inżynier Niemirowski nietylko rozprzęgł po mistrzowsku pracę swej sekcji, lecz miał także olbrzymi wpływ na określone koło inżynierów, w których obrabianiu czynnie pomagała jego żona. W każdym razie, praca jej w charakterze osobistej sekretarki naczelnika budowy, pozwalała jej mężowi być doskonale wtajemniczonym we wszystkie przedsiębrane kroki. Nie ulega wątpliwości, że wypadek z przejętym listem w sprawie Krystałowa nie był jedynym wypadkiem, o czem świadczy brak w kancelarji zarządu całego szeregu dokumentów. Sprawa małżonków Niemirowskich daje klucz do wykrycia mniej poważnych szkodnictw, nadużyć i nieporządków. Dlatego, kierownictwo nalega na przeprowadzenie śledztwa, powiedziałbym, w szturmowem tempie i na szybkiem zwołaniu sądu. Wyrok na Niemirowskich i ich wspólników będzie tym dezynfekującym środkiem, który natychmiast uzdrowi atmosferę naszej budowy. Spostrzegam, że pana zmęczyłem. Pan się źle czuje?
— Nie, nic... to zawsze, kiedy przybliża się atak...
Krygier był żółty, wargi mu drżały.
Morozow wstał:
— Nie będę dłużej pana męczyć...
— Nie, nie, niech pan posiedzi... Wolę w takich wypadkach rozmawiać, aby nie zostać sam jeden. Wówczas przynajmniej, nie myślę, że to niechybnie przyjdzie.
— Co mianowicie? Ach, atak! Tak, to nieprzyjemna choroba. Powinien się pan leczyć. Jest to wszak uleczalne.
— U jednych uleczalne, u drugich nie. Pan dawno w Azji Środkowej?
— Trzy tygodnie.
— Niedługo. Ja tu jestem pięć lat. Poprzednio pracowałem w Turkmenji.
— Na nudy tutaj, zdaje się, uskarżać się pan nie potrzebuje. W pańskiej gałęzi, pracy chyba dość. Szybko się tu ludzie demoralizują. Djabeł wie, czemu to przypisać: oddalenie od centrum, ciężkie warunki, klimat? Chyba, wszystko potroszeczku.
— Słońce, — uśmiechnął się Krygier. — Stare prawo natury: zdrowe konserwuje się, wszystko zaś, co zgniłe, przyśpiesza proces swego rozkładu. Północna temperatura nie daje się rozmnożyć gnijącym bakterjom. Przysłani tutaj, na pustynię, pod tropikalne słońce, poczynają się chwiać. Ten, kto na Północy lubił czasem wypić, — tu staje się alkoholikiem. Kto tam miał słabość do kobiet, — tu staje się cudzołóżcą. A cudzołóżca dla zadowolenia swych chuci zdolny jest do wszystkiego, nawet do przestępstwa. Kto tam niekiedy, o wieczornej godzinie, odczuwał tajemne niezadowolenie ze swego losu, — tu zostaje melancholikiem i tak dalej, i tak dalej.
— Przepraszam, ale to jest dosyć dziwna i ślizka teorja, która prowadzi do chrześcijańskiej mądrości, że wszystko zrozumieć, to znaczy wszystko przebaczyć.
— My nie osądzamy i nie przebaczamy, lecz bronimy się. A zrozumieć tego, kogo sądzisz i z kim pracujesz, wcale nie szkodzi. Chciałem tylko przez to powiedzieć, że Azja to rzecz nie tak prosta, jak się panu wydaje. Anglicy z każdego urzędnika kolonjalnego czynią narodowego bohatera, wyczyny jego opiewają najlepsi angielscy pisarze. My, którzy nie grabimy i nie gwałcimy, lecz prowadzimy tutaj rzeczywiście gigantyczną pracę kulturalną historycznego znaczenia, — my nietylko opiewamy naszych pracowników środkowo azjatyckich, ale jeżeli piszemy i mówimy o nich, to piszemy i mówimy wyłącznie o brakach, niepowodzeniach i przestępstwach. Dopóki człowiek dobrze pracuje, nikt się nim nie zajmuje. To się wydaje naturalnem. Kiedy się zachwieje i pocznie pracować gorzej, do jego postępków przykuwa się uwaga całego kraju...
— A według pana powinno być odwrotnie?
— Miałem żonę-lekarza. Zapoznałem się z nią tutaj, w Tadżykistanie. Pracowała po kiszłakach, miesiącami wędrowała po dechkańskich kibitkach. Wszczepiała ludziom elementarne zasady hygjeny, przyuczyła używać mydła i proszku do zębów. Właściwie mówiąc, nie była nawet moją żoną. Umarła na tyfus, na trzy dni przed tem, kiedy miała przenieść się do mnie do Kulaba. Kraj nie wiedział i nie dowie się nigdy o jej istnieniu...
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Ja myślę, gdyby pracownicy środkowo azjatyccy czuli na sobie uwagę całego kraju, nietylko w momencie swego bankructwa, lecz i na przestrzeni całej ich ciężkiej pracy, być może bankructw tych byłoby mniej.
— Pan wyolbrzymia specyficzne trudności miejscowych warunków pracy, — odparł spokojnie Morozow. — Na jakimkolwiek odcinku naszego budownictwa, w jakiejkolwiek republice żąda się od pracownika nie mniejszych wysiłków. Kraj ocenia nas podług osiągniętych przez nas wyników, nie za podług ilości zużytej energji. Pańska teorja słoneczna, pragnąca usprawiedliwić ludzkie słabostki, zamiast pomóc do ich przezwyciężenia, — nie jest naszą teorją, i ja nie wątpię, że w praktyce pan się nią nie kieruje.
Wstał i wyciągnął do Krygiera rękę.
— Zdaje mi się, że pan jest poważnie chory i źle pan robi, nie biorąc się do systematycznego leczenia się. Ma pan, widzę, gorączkę. Niech pan się położy. Słyszałem, że przy ciężkich formach malarji — jedynem radykalnem lekarstwem, to zmiana klimatu. Chce pan, napiszemy razem z Synicynym, aby przerzucono pana do Rosji?
— Dziękuję. Są zapuszczone formy choroby, przy których nie pomaga już i zmiana klimatu. A przytem sam pan wszak mówi, że słońce tropikalne nie ma tu żadnego wpływu. Zostanę tutaj. Co do sprawy, o której rozmawialiśmy ze sobą, — niech pan będzie spokojny: przeprowadzimy śledztwo w najkrótszym czasie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.