Spowiedź motyla
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Spowiedź motyla |
Pochodzenie | Bobo |
Wydawca | G. Centnerszwer i Ska. |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Drukarnia Naukowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Widziałem znów Zosię. Kocham ją na nowo. Ta nieszczęśliwa miłość i śmierć Najdroższej Babci uczyniły, że nie wiem, co się ze mną dzieje. Cierpię, ale nie bluźnię.
Wiktorja stawiała mi pasjans. Wyszło, że Zosia mnie kocha, lecz nie zostanie moją żoną, a ja będę nieszczęśliwy.
Teraz mam już zupełnie inne zamiary. Nauczę się mówić po hiszpańsku, po włosku etc., i będę podróżował. Wiem, że to się 100 razy zmieni.
Wtorek i środę miałem okropne. Krzyż mnie strasznie bolał i mimo to cierpiałem moralnie: śmierć Babci, nieszczęśliwa miłość trzecioklasisty... Lecz ja nie mogę długo rozpaczać. Śmiało podnoszę czoło, ażeby znów stanąć do walki.
Najlepiej, gdy jestem zajęty, ponieważ nie myślę o niczem, prócz nauki. Może o niej (Z.) zapomnę, ale tymczasem kocham ją, nie mając najmniejszej nadziei posiąść.
Za dwa lata ona będzie dorosłą panną, a ja (w najlepszym razie) piątoklasistą.
Dawno nie pisałem.
Ach co się ze mną dzieje. Nie wiem, co to znaczy, czy to straszny sen.
Jak ja Ją kocham. Z każdą chwilą miłość moja rośnie. Co czuję, trudno wypowiedzieć, a napisać to już zupełnie niemożliwe.
Widziałem ją w alejach. Ach, jaka była cudna. Łaziłem z początku z Wackiem i powiedziałem mu wszystko. Ach! jak teraz żałuję. Podły jęzor!
Zosiu moja! Ukłoniłem się z daleka, bo etykieta nie pozwala dojść, chociaż mogłem bo się znamy. Zosiu droga! Z jaką rozkoszą przycisnąłbym Cię do mej zbolałej piersi.
Czekam, co dalej będzie. Czy ja się dopiero teraz zapatruję na świat tak, jakim jest rzeczywiście?
Ciągłe zawody! Gdybym wiedział, że Ona mnie choć 1/100 część tak kocha, jak ja Ją. Ale nie zdaje mi się. Była zawsze tylko uprzejma, ale nie więcej.
Ach, jaki ja jestem głupi! Cóż to, chcę żeby mi okazała swą miłość. Wszak nie zdradziłem nawet przyjaźni ku niej bo — jestem dobrze wychowany i wiem, czem jest cześć dziewczęcia.
Cierpię!!!
Mało piszę, bo egzamina.
Przed obiadem się uczę, a po obiedzie chodzę w Aleje.
Niema nadziei, żebyśmy razem wyjechali.
Bardzo się zawiodłem na dzienniku. Myślałem, że wszystkie myśli wyleję na papier, a tymczasem...
Już po egzaminach. Jestem uczniem czwartej klasy... czwartej klasy. Lecz cóż?.. wszak przy niej jestem tym samym dzieciakiem. Gdy spojrzę w tę czarną przyszłość, to aż mnie strach bierze. Przypuśćmy, że mnie teraz kocha, lecz potem... Za dwa, trzy lata będzie dorosłą panną, a ja...
Albo zapomnę, albo przestanę istnieć dla siebie i oddam się ludzkości.
Albo się rozpiję!!!
Rzadko i mało piszę, bo i cóż mam pisać? Cierpię i tęsknię tak samo.
„Dziś rok“ — słowa te towarzyszą mi ciągle. Budzę się z niemi i z niemi zasypiam. Wiedziałem, że wakacje te będą dla mnie przykre lecz nie przypuszczałem, że tak będę cierpiał. — Co ona robi? czy myśli o mnie? czy mnie kocha?
C-z-y k-o-c-h-a?
Podobno co 7 lat zmienia się cały organizm, sposób myślenia i wszystko. Co przyniosą mi owe 14 lat? Oczekuję z niecierpliwością, badam stan mojej duszy, aby się naocznie przekonać.
Wczoraj po obiedzie byłem u p. Wandy! Powiedziałem, że się kocham, mówiła, że to przeminie, radziła pisać regularnie dziennik, że przyjemnie go czytać po paru latach. Ona pisze dziewięć lat, opisała wszystkie podróże.
Dziś śniła mi się Zosia. Ach, co za rozkoszna noc.
(Uwaga późniejsza: Pamiętam ten sen. Objęła mą szyję, jej ciemne włosy okryły mą twarz. Nie opisałem tego przed dwoma laty, bałem się, aby to nie było profanacją. Istota snu była namiętna, lecz namiętność była jeszcze tak czysta i dziewicza, jak myśli moje. To był sen na przełomie dzieciństwa i młodzieńczości).
Wczoraj byliśmy na zabawie. Po linie chodził Paulo i dziewczę, pewnie włoszka. Jestem tak zdenerwowany, że najmniejsza rzecz tak mnie irytuje, że już nie wiem. Tak mnie się jej żal zrobiło, że płakałem długo. Pewnie spadnie i zabije się albo będzie kaleką.
Z Helą pokłóciłem się tak, że jej nienawidzę, chociaż siostra. Wie o wszystkiem, więc dlaczego nie daje mi pokoju? Prawie chciałem sobie życie odebrać, lecz imię Zofji mnie powstrzymało. Cierpię, cierpię, ale w skrytości, bo to ubliża memu męskiemu charakterowi. Może skargi przyniosłyby mi ulgę, lecz nie, ja chcę cierpieć w skrytości.
Nawet gdy się modlę, myślę o Niej.
Wczoraj byliśmy u nich. Zdawało mi się, że to sen albo marzenie. Tak jestem przyzwyczajony do przyjemnych marzeń, że mi się wydawało, że to jest obrazowe marzenie. Na pożegnanie podała mi rękę, uścisnąłem ją (rękę) i byłbym z chęcią przycisnął do ust. Lecz to uściśnienie z mej strony było szczersze od tysiąca pocałunków, a to: „do widzenia Pani“ dźwięczało jak skarga. Zdaje mi się, że gdym powiedział: „do widzenia Pani“ głos mój zadrżał.
Gdy pomyślę, że już nigdy nie będziemy tak rozmawiali, serce pęka mi z bólu. Te spacery wieczorami przy świetle księżyca — nigdy się to nie wróci! Nigdy!!!
Mama mnie dziś pytała, jakem się bawił. „Tak sobie“ — odpowiedziałem. O ironjo losu!..
Zaprzyjaźniłem się z Frankiem W. To dziwne: mamy jednakowe zapatrywania się na rzeczy, jednakowe chęci i zamiary. Będę zbierał zbiory mineral. i mam zamiar urządzić zielnik.
Zosia wydaje mi się teraz czemś niedostępnem, urojonem, Chciałbym być poetą, literatem, śpiewakiem etc.
Wczoraj z wujem Pawłem byliśmy w Wilanowie. W krótkości opiszę to uczucie, które mną owładnęło na widok królewskiej siedziby. Droga do Wilanowa przez pola jest bardzo przyjemna, lecz niema w niej nic godnego uwagi.
Wjazd do Wilanowa jest — to ogromna brama, wykuta z piaskowca. Dalej idzie kościół, a na dziedzińcu, otacz. kościół jest VIII ołtarzy. Park nie stracił nic na piękności. Cały Wilanów dziwnie jakoś poważnie nastraja. Zdaje się, że wszędzie przechadzają się duchy potężnych królów naszych. Przystąpmy do opisania wnętrza pałacu. Wszystko dziwnie jakoś zimne. Każdy sprzęt zdaje się przypominać lata dawne, minione, piękne lata potęgi i chwały.
Nie chce mi się pisać...
Rzadko teraz pisuję, bo nie mam co. W zeszłym roku och co ja bym napisał, ale w tym. Czytałem listy Sienkiewicza z Ameryki. Szczęśliwy. Gdy patrzę lub myślę o podróżnikach, tak im zazdroszczę. Być przyrodnikiem, podróżnikiem i poetą — ileż uczuć mieści się w tych słowach, jak harmonijnie brzmią dla mego ucha. Przyroda — ta największa tajemnica i zagadka — ma niewysłowiony urok. — Badać naturę, być pożytecznym ludziom, przynosić chlubę rodakom — oto szczytny cel życia. Tak żyć albo nie żyć wcale.
Nie pisałem tak długo nie dlatego, że nie miałem tematu, lecz że każdą wolną chwilę poświęcam stowarzyszeniu naturalistów-amatorów, które założyliśmy z Frankiem. Dzięki Frankowi została rozbudzona śpiąca iskra miłości dla przyrody. Cóż to za rozkosz obcować z przyrodą. Teraz już wiem, czem będę — będę przyrodnikiem.
W ostatnich dopiero czasach rozbudził się we mnie duch dążności do wyższej idei, piękniejszych pociągów. Mam 14 lat. Stałem się człowiekiem — wiem, myślę. Tak jest: cogito ergo sum.
Ach jak ciężkie było życie genialnych ludzi; ludzi którzy byli niezrozumiani; ludzi, którzy wiek swój rozumem wyprzedzili. Czuję, że jestem natchniony przez Opatrzność do zrobienia czegoś wielkiego, nieśmiertelnego. Jeżeli śmierć nie przetnie pasma mych dni, będę sławny. Będę!?!
Ludzie mnie nie rozumieją. Jedna, jedyna dusza na świecie zrozumiałaby mnie, a choćby nie zrozumiała, toby przynajmniej wysłuchała. Nie mam nikogo. — Dziwnem by się to każdemu wydawało. Mam rodziców, siostry, znajomych. O! nie, ja potrzebuję człowieka, z którymbym mógł porozmawiać, wynurzyć się. Zosia zdaje mi się, zrozumiałaby mnie. Dlaczego tak myślę, nie wiem. Lecz mimowoli serce me drga silniej na myśl o niej. Myśli często się przenoszą ku niej... ku jej osobie... kocham ją...
Nie mówię teraz o niczem poważniejszem z nikim. Zdania te mniej więcej krążą około: wydawałem z łaciny, proszę o kawałek chleba i t. p.
I znów o rok przybliżyliśmy się do grobu. Znów przeszedł rok, a jego zastępca zasiadł na tronie i zaciekawia swą tajemn. Co nowego przyniesie — zapytuje każdy. Czy będzie lepszy od swego poprzednika? Lecz on nie odpowiada, a swem wymownem milczeniem zdaje się mówić: zobaczycie.
Będę pisywał teraz krótko ale codziennie.
O 9-ej wstałem. Rozmowa o camera obscura. Nauka. Obiad. Gra w fortecę. „Pamiętnik chłopca“ Amicisa.
„Pam. chł.“ inaczej teraz rozumiem. Pożyczyłem rocznik: „Romans i powieść“. Śliczne nowele. — Sankami na miasto. Była p. Marja i Ciocia.
Czytałem. Za dziesięć dni — szkoła. Po obiedzie posiedzenie przyr.-amat. Czytaliśmy Flammariona o światach zamieszkałych.
Pierwszy dzień sztuby. Mama leży, doktór powiedział, że nic groźnego. Wydawałem z franc. i dostałem 4.
Chciałem zamienić naszą ławkę na ławkę Tomcz., bo nasza wysoka i niewygodna. Na to wszedł inspektor i zostawił nas w kozie. Pedagog! Osioł!
Wydawałem z greka, ale był dzwonek i nic nie postawił.
Sierg. jest chory. Zamiast niego był dyrek, uczniowie b. źle odpowiadali. Było franc. opowiadanie: „Cresus et Solon“ — ściągnąłem z kartki. Mam katar i ból głowy.
Dziś posiedzenie odbyło się u mnie. Stefan czytał o różnicy między człowiekiem i małpą. Był pan Wiktor, zdaje mi się, że się kocha w Heli. Potem byłem u R. — Janka dała mi parę arkuszy listowego papieru z widokami Krakowa i obiecała, że mi przywiezie brelok z trupią czaszką, o którym od 2 lat marzę.
Dziś w szkole nic nadzwycz. nie wypadło. Z fr. ściągniętego opow. dostałem 4x. — Wieczorem był p. Dol., już oddał swe miejsce moskalom. Mówi, że gdy przyszedł do domu, to się wypłakał, co mu się od 20 lat nie zdarzyło. Pracował 23 lat na kolei, młodość tam w biurze stracił, a teraz ma taką nagrodę.
Z ruskiego dostałem 4, z algebry 2. Do albumu zapisują mi się koledzy. — Poz. sam się prosił, że chce się wpisać. „Zginęli Grecy, zginęli Rzymianie, lecz nasza przyjaźń na zawsze zostanie...“ Taki lizus. Jak mi się wszyscy wpiszą, to jego kartkę wydrę.
Z pieśni o wieszczem Oliegie dostałem 4, z łaciny 3 i z niemca 2. — Br. się do mnie uprzedził. Pobiłem się z Dąb., zdaje mu się, że jest drugim uczniem, to może się rządzić, bydlę takie. Wieczorem uczyłem się lekcji i czytałem „o kawał ziemi“.
W extemporalu po „cum“ napisałem respondit zamiast respondisset. Wściekły jestem.
Przed obiadem pisałem odczyt o spirytyzmie i telepatji. Po obiedzie był Oleś i objaśnił mi drugi sposób robienia zadań z dwiema niewiadomemi. Była p. Chr. której syn skończył przyrodę i medycynę.
Wydawałem z geometrji, postawił podobno 4. Z ext. dostałem 3, a Sz. który słowo w słowo odemnie przepisał dostał 4. Musiałem się ostrzydz, bo Rud. powiedział, że mnie do kozy wsadzi. Chciałbym jutro wydawać z historji — pewnie mnie wyrwie.
Od stycznia nie pisałem. Teraz rzucam tych kilka słów dla utrwalenia najcięższych chyba chwil, jakie przeznaczono mi przeżyć na ziemi. Może dobrze, że w młodości zaznam goryczy, nabiorę doświadczenia, tego niezbędnego steru dla każdego chcącego w tem tułaczem życiu przybić do spokojnego portu. — Miłość — czyż ona istnieje? Jest tylko egzaltacja albo zmysły. — Poco kocham, nienawidzę, śmieję się, płaczę, — wszystko mija, ginie — radość, wesele. Sława? czcze, nędzne, marne słowo. A geniusz to obłąkany.
Cały wolny czas poświęcam literaturze. Czy pośród tysiąca dróg, których się czepiałem odszukałem już tę moją.
O! głowa gorąca, oczy bolą, w głowie szum. Pójdę jutro na cmentarz, na grób babci, poproszę Ją o opiekę. Ach, ile tam pogrzebanych nadziei.
Widziałem Zosię. Dawna miłość zamieniła się w szczerą przyjaźń i dziwną nieokreśloną tęsknotę po minionych czasach. Dziwnie mi czczo. Czy człowiek nato żyje tylko aby kochać? Wiem, że póki kochałem, byłem szczęśliwy, choć miłość jest rozkosznie, cudnie pachnącą różą, a jednak kolce jej kłóją aż do krwi.
„Szczęście to nadzieja i marzenia — nigdy rzeczywistość; im kto je wyżej postawił tem mu lepiej, bo go nigdy nie dosięgnie i wiecznie spinać się, marzyć i spodziewać będzie“ — mówi Kraszewski w Jasełce. Ja moje szczęście, mój ideał może zbyt wysoko postawiłem, może dlatego szczęśliwym być nie mogę. Pamiętam, jak w czasie egzaminów myślałem, że w wakacje tak wiele uczynię, pamiętam jak w przeddzień egzaminu rysowałem plany o perpetuum mobile. Pamiętam jakem dnie całe trawił nad encyklopedją z 1763 roku i nad zbieraniem przysłów. Sto razy ogarniał mną sceptycyzm, niewiara, to znów chęci reformatorskie i inne mrzonki dziecinne. — Porzuciłem przyrodę, aby się uczyć francuskiego i tak długo szukałem podręcznika, że mi się i uczyć odechciało. Przestrasza mnie ten brak wytrwałości. Chcę się nauczyć pokonywać swe „ja“, piję herbatę bez cukru, odzwyczaiłem się od gryzienia paznogci i od kłamstwa. Zawsze po gorączkowej działalności następuje lenistwo. Chcę je zmódz, nie mam sił. Dziwne. Czy zawsze i ze wszystkiem tak bywa.
„Słabość bywa popędliwą i namiętną; siła jest pogodną i wyrozumiałą“.
Muszę być silny!
Kocham, płaczę, cierpię, boleję,
Miotam się, burzę, buntuję, szaleję,
Nie mając nadziei, jednak mam... nadzieję.
Tematy do wierszy:
Odpowiedź na mój „Fragment“.
„Drukowane nie będzie“.
Ani słowa zachęty. Zranić serce poety, to dla nich — zdeptać motyla.
rira bien qui rira le dernier
a la guerre comme à la guerre
les extrêmes se touchent
qui vivra verra
aprés moi le déluge
hony soit qui mal y pense
chevalier sans peur et reproche
c’est pour moi du Grec
entre amitie et amour il n’y a qu’un pied.
1. Nie pożyczać pożycz. książek.
2. Nie żądaj od nikogo przysług, a wyświadczywszy komu, nie oczekuj wdzięczności.
3. Pracuj, udoskonalaj się, a nieszczęść i smutków nie doznasz.
4. Gdy masz wydać niepotrzebnie pieniądz, schowaj go na książkę.
5. Szanuj niewiastę i włos siwy i t. d.
„Sfinks“ — Kraszewskiego. Od „Ogniem i mieczem“ nie pamiętam tak potężnego wrażenia. Niedawno jeszcze, nie rozumiejąc Cię Mistrzu, mówiłem, że piszesz nudnie. O jakiż byłem głupi w chwili, gdym wygłaszał ten dziecinny, nieopatrzny, zuchwały i szalony pogląd. Kocham Cię, szanuję i wielbię. Sam jesteś Sfinksem, zagadką nierozwiązaną. Tyle umieć, tak wszystko znać — wszystko to pochłonął czarny grób.
Jaka znajomość duszy człowieka, gdy wierzy, nie wierzy i wraca znów do wiary. Mamy tu namiętną włoszkę, kokietkę francuskę, angielkę, wreszcie nabożną polkę. Mamy zimnego dziwaka anglika, włochów, żmudzina i żyda. Mamy króla, jego ulubieńca, ludzi szlachetnych, nawet warjata. Jaki piękny obraz Warszawy z czasów Augustowskich, jaki wspaniały opis Rzymu. — O mistrzu, niech Cień Twój otacza mnie Swą Opieką.
Dziwny sen miałem 3 — 4 tygodnie temu; śniło mi się, żem się unosił i spadał, aż wreszcie spadłem i pofrunąć już nie mogłem. — Może to przepowiednia przyszłości?
Jestem tak wyczerpany, że zadaję sobie gwałt, kreśląc te kilka słów. Jestem ociężały, znużony, gnuśnieję — chyba nie ze starości. Nie mam chęci niczem się zająć, spałbym tylko ciągle.
Nie chcę żyć w prozie życia, jak inni, czy mi z tem dobrze? Sam nie wiem. Cel, do którego dążę, przyobleka się w coraz to nowe formy, a zawsze nieokreślone. Gdym chciał być przyrodnikiem, chciałem być i malarzem i śpiewakiem i wszystkiem.
Nie mogę więcej pisać. Nie mam sił kompletnie ani się uczyć, ani czem zająć.
Marzyłem, że posyłam „Nemezys“ na konkurs i dostaję nagrodę, ale nazwisko jest zapieczętowane. Proszę rodziców, żeby wzięli bilety. Nie chcą, ale ustępują. Sam idę za kulisy. Kurtyna się podnosi. Wychodzi dyrektor, rozdziera kopertę i czyta moje nazwisko. Orkiestra gra. Po sali rozlega się szept: „co to za jeden?“ Rodzice płaczą z radości, przypominają sobie, że coś im mówiłem, lecz nie wierzyli. Pierwszy akt przechodzi bez wrażenia. Po drugim wołają autora, i oto na scenę wychodzi drżący ze wzruszenia młodzieniec. Szmer podziwu i niedowierzania, potem sala drży od oklasków. Po trzecim akcie deszcz kwiatów, a on nieśmiały z ręką na sercu, z wzrokiem utkwionym w stronę rodziców. I pada w objęcia rodziców upojony, rozmarzony, szczęśliwy.
Mam cały plan dwóch pierwszych aktów, boję się jednak rozpocząć pracę, aby złudzenie, wiara, chwilowa w talent nie znikły.
Stacho zaczyna mnie nudzić. Myślałem, że on jest inny, niż wszyscy, ale widzę, że to umysł śpiący, pojęcia w kolebce. Jak ja cierpię wskutek tej pogoni za niedoścignionym ideałem. Czy go dosięgnę, czy się złamię i padnę pod ciosem losu?
Kocham kogoś, nie wiem kogo. W sercu panuje taka straszna pustka.
O Droga! o Luba! o Miła! Kocham Cię, choć Ciebie nie znam. Wiem, że istniejesz, wiem że serce Twe bije w takt mego serca.
Wiem, że nie znając, również mnie przeczuwasz. Lecz gdzież jesteś, czemu się ukrywasz. W którą stronę mam zwrócić swe kroki, aby się z Tobą spotkać. Gdzie jesteś, najdroższa?
O Boże: utrzymaj Ją przy życiu, daj Jej szczęście, jeśli mnie go dać nie chcesz.
Jakże mi tęskno, smutno! Życie widzę tak bezbarwnem, tak ciemnem, że jest mi ono ciężarem.
Miałem kilka błogich chwil, lecz gdzież się one rozpierzchły? Tak mi smutno, tak pusto.
Niedawno jeszcze smutki osładzałem marzeniami, żyłem rojeniami. Dziś boję się moich myśli i marzeń, a życie bez marzeń — to śmierć.
Miałem przeprawę z ojcem i mamą. Albo awantury albo przycinki. Mam chwile, że wszystko mi brzydnie, lecz gdy sobie przypomnę, że wszyscy wielcy ludzie borykali się z losem, zapominam o smutnej rzeczywistości. Czytam teraz studjum Chmielowskiego o Kraszewskim. Widzę w sobie wiele podobieństwa do niego.
Gdym kochał Zosię, źle mi było, teraz znów źle mi, że jej kochać nie mogę. „Poeta musi kochać, aby módz tworzyć“. Żal jakiś, tęsknota, a w sercu pustka straszna, pustka nieokreślona, a taka bolesna. Czem jest jednak szczęście jednostki w tym tłumie ludzi, istot żyjących.
Czuję konieczność kochania kogoś, gwarzenia i pocałunków. Czuję całą potęgę szczęścia domowego ogniska. Wracam z pracy zmęczony, w domu czeka mnie ukochana żona z pieszczotą i uśmiechem.
Przeraża mnie wielkość liczb, mil między planetami, ludzi na ziemi. Czem wobec tego jest jednostka, czem szczęście, życie pojedynczego człowieka, które ginie, jak kropla w morzu? Nawet najwięksi są tak maluczcy. Czem cała ludzkość, jeśli nasz planeta jest tylko maleńkim punkcikiem?
Dziś jestem w usposobieniu, że nie wierzę w swój talent. „Nemezys“ niema żadnej przewodniej myśli, żadnego celu. — Mama znajduje zadowolenie w rozprawianiu, co będzie, jak wygramy na loterji. To znaczy, że życie bez marzeń i nadziei byłoby niemożebne. Największy sceptyk i pesymista wierzy i ma nadzieję; może wstydzi się do tego przyznać, sam siebie okłamuje, wpajając w siebie zasadę, że nie wierzy. — Chciałbym pojechać do Monte-Carlo, aby napisać studjum: „Gracz“.
Chcę napisać wielkie studjum: „Dziecko“ dla napisania którego będę skrzętnie zbierał materjał z siebie samego i kolegów. Obmyśliłem kwestjonarjusz:
I. Warunki wychowania:
III. Przewroty w myślach w chronologicznym porządku:
Czy to nie jest równie trudne jak opisanie cywilizacji całego świata?
Chociaż to niebezpieczne, muszę opisać i wybuchy namiętności, którym od pół roku ulegam (polucje). Toż samo ma Franek. I on boi się instynktownie o przyszłą generację i czuje w sobie miłość ojcowską. Smutna jest ta walka człowieka z namiętnościami, a jednak psycholodzy dowodzą, że gdyby nie popęd płciowy nie byłoby miłości, ani poezji, ani sztuk pięknych. Z pol. jużby się można nawet pogodzić, gdyby nie sny lubieżne, które poniżają moją godność jako człowieka.
Br. już... Dopomógł mu stangret jego ojca. Żal mi go. I teraz przyjaźni się z T. i P. Śmiało mogę powiedzieć, że jest nad brzegiem przepaści. Chcę go wyratować, nie wiem jednak, jakie przedsięwziąć środki. Szkoda mi chłopca.
Marzyłem, że zakładam pismo: „Debiut“, zasilane pracami tych, którzy w kurjerach otrzymują odpowiedzi: „Nie do druku“. Wydaję numer okazowy i mam 10.000 prenumeratorów. Potem dodaję rysunki. Rozdmuchuję iskry talentu i t. d. Dziwna rzecz, z tych marzeń najwięcej zajmują mnie myśli, kiedy muszę zwalczać przeszkody...
Spotkałem znów Zosię na ulicy. Los zrządza, że gdy już zapominałem, częściej ją spotykam. Nie wiem, ja jej nie lubię, ja ją jeszcze kocham. Wszak lubię wiele osób, a ją kocham. Miłość przycichła, ale nie zamarła.
Ojciec zabronił mi czytać, a ja bez książek nie mogę żyć. Książki zastępują mi towarzystwo, zabawy i szczęście domowe. Ach, gdyby to jaknajprędzej wakacje.
Rano dziś modliłem się, ale tak, jak się człowiek modlić powinien. Modliłem się, zdając sobie sprawę, co mówię, nie tyle słowami, ile myślą, duchem. Tylko taka modlitwa może człowieka pokrzepić, tylko taką być powinna modlitwa myślącej istoty. Inne zwą się „klepaniem“, a godne są dziada pod kościołem, dla którego jest ona rzemiosłem. — Dziś nie dziwi mnie, że Bóg niema początku ani końca, gdyż widzę w Nim nieskończoną harmonję. Gwiazdy, wszechświat mówią mi o istnieniu Stwórcy, a nie ksiądz. Stworzyłem sobie nową wiarę, nie ma ona jeszcze określonego kierunku, lecz jest czysto duchową. Jest Bóg — mówi ona — jakim jest, na to umysł ludzki nie odpowie. Postępuj uczciwie i czyń dobrze, módl się nie dlatego, żeby Boga prosić, lecz aby o Nim nie zapomnieć, bo wszędzie go widzieć należy.
Po południu rozmawiałem z p. Wandą. Jedna ona mnie tylko rozumie, dodaje otuchy, nie każe się zniechęcać doznanemi zawodami. — Chciałbym świat przeistoczyć, lecz to jest tak dziecinne, że wstydzę się tego. Panna Wanda nie może wyjść za mąż, bo niema posagu. Jakie to nizkie tak frymarczyć swoją osobą. Nie mówię już o miłości, zgadzam się, że małżeństwo jest zbyt ważne, aby się powodować chwilowem, zmiennem często uczuciem, ale co jest wart człowiek, który się sprzedaje? Nawet zwierzęta idą za głosem uczucia. Czyżby człowiek był niekiedy niższy od zwierzęcia?
Czytałem zakazaną (niecenzur.) książkę o przeniesieniu zwłok A. Mickiewicza na Wawel. Kocham Polskę tak, że wszystko gotów jestem dla niej poświęcić. „Powrót taty“ był pierwszym wierszem, którego się uczyłem po „Ojcze nasz“. A teraz — Borodino. Ale nie pleśniejemy pod jarzmem, przeciwnie, uszlachetniliśmy duch, więcej myślimy, gdy mówić nie wolno. — Adamie, niech Cię pocieszy myśl, że młodzież Polska kocha Ojczyznę i kocha Twe Wielkie Imię.
Znalazłem kwiatek zasuszony, który lat temu dwa blizko dostałem od Zosi. Marzyłem o Krakowie.
Miewam często bóle w krzyżu, to znów zasypia mi ręka albo noga. Nie wiem czy to ma jaki związek z pol. Muszę iść do doktora, gdyż czytałem, że pol. częstsze niż raz na miesiąc są chorobliwe. Jak mi wstyd iść do doktora, wszak już byłem dwa razy w lecznicy, ale uciekłem. Często śni mi się, że schodzę ze schodów, nagle się potykam, spadam na łóżko i budzę się.
Kl. już trzy razy. Jest na stancji u Tr. Kiedy był sam, wszedł do kuchni, i służąca powiedziała, że go nie puści. Posadziła go na kolanach, a potem upadł. — D. już także i także ze służącą. Ja czasem nad myślami nie mogę panować, ale czyny zawsze zgadzają się z wolą.
Dziwne mam teraz uczucie. Nie mam jeszcze dzieci, a już je kocham. Czuję w sobie moc i uczucie ojcowskie. Widziałem maleńką, śliczną roczną dziewczynkę. Co to za szczęście mieć takie maleństwo, wpajać mu swe zasady, rozwijać i kształcić umysł. Mieć piękną, kochaną przez się żonę, dobre dzieci, po dniu spędzonym w pracy spoczywać na łonie rodziny. — Często myślę teraz i zbieram materjały do mego dzieciństwa (patrz kajet: „wspomnienia“).
Widziałem wieczorem ślizgających się przy świetle smoły. — Robiło to wrażenie jakiegoś piekielnego wspaniałego igrzyska.
Onegnaj położyłem się o 1-ej, wczoraj toż samo. Chcę zmęczyć umysł, żeby mózg wyczerpany nie tworzył snów. — Martwi mnie, że jestem przesądny. Kiedy widzę puste wiadra albo spotykam p..a, wierzę, że mi się nie powiedzie. Na stole układam palce: „tak, nie, tak, nie“. Na tyle się przezwyciężyłem, że nie pluję, jak spotkam p..a. Także mnie martwi moja chęć udawania, komedjanctwo. Że niby w karnawale baluję, że otrzymuję listy od panien; kiedy niosłem kwiaty na imieniny p. Cecylji, chciałem kogoś spotkać, żeby widział. To takie śmieszne, dziecinne.
Gdym wracał z gimn., padał śnieg i topniał.
Jak śnieg ten czysty i biały
Ułożony w gwiazd kryształy
Spada na ziemię poto,
By zmienić się w błoto.
Tak dusza dziecinna,
Czysta i niewinna,
Spada na ziemię z Bożego łona
I kona.
Lecz nim zakończy swe życie,
Ile nacierpi się skrycie,
Ile łez jawnych wyleje,
Przechodząc życia koleje.
O 6 rano miałem sen erotyczny, bardzo dziwny. Śniło mi się, że w gimnazjum spotykam na schodach Zosię. Chcę iść z nią razem, więc wbiegam do klasy po tornister. Wtem wchodzi ksiądz, i zaczynają się śpiewy. Obok mnie siedzi Rubinson. Poskarżył się na mnie Sieg. i ten mnie wywołał, powiedział, ze to dobre przekonanie, które napisał o mnie przekreśli, i wykreślił z listy 2 i 3; a tam też stał dyrektor. Potem wchodzę do mieszkania pani Kl., a tam przy niańce stoi chłopiec, może siedmioletni i drugi, może 19-to letni nago. Przez otwarte drzwi widzę jakieś panny w bluzkach. Już mam wyjść, ale ten 19-to letni mnie woła. Wtedy niańka opiera ręce na mem ramieniu i...
Czuję się zupełnie dobrze. Czytam Odysseję w tłom. Żukowskiego.
Tak mi żal ojca. I on pewnie w młodości roił, a dziś co z tego zostało. Myśl błąka się tylko około chleba. O Boże, pozwól mu dożyć starości, a mnie być mu podporą. Mama jest dobra, kocham ją bardzo, ale poco te ciągłe przycinki. Toż i Kraszewski, „miał paskudny zwyczaj uczenia się tego, co mu dyktowała chęć, fantazja, a nie tego, co zadawali“.
Marzyłem, że jestem miljonerem, który wszystko rozdał biednym, a sam umiera samotny na tapczanie. Płakałem.
P. Józefa i żonę aresztowali, są w cyt. Czy patrjotyzm zasadza się na czytaniu zakazanych książek? Toż każdy prędzej, czy później będzie zagranicą i tam może czytać co chce.
Dostałem dewizkę z trupią czaszką. Tu człowiek widzi namacalnie ten symbol, zdający się mówić:
Memento mori.
Śniło mi się, że z greckiego dostałem 3, a dostałem 2.
Czy mniemanie, że człowiek pochodzi od zwierzęcia jest ateistyczne. Dopiero teraz zadałem sobie to pytanie. Jeżeli weźmiemy słowo ateista w literalnem znaczeniu, to jest: α — nie, ϑεός — Bóg. Więc twierdzenie to ateistyczne nie jest, bo obala tylko pierwsze rozdziały Starego Testamentu, a nie istnienie Boga. — Mówiliśmy z Markiem o tem, że jesteśmy na przełomie. Musi się znaleźć jaki reformator lub wypadek, który nada inny bieg ludzkości. Człowiek bez wiary istnieć nie może, a z istniejących żadna nie jest dostępna dla intelig. człowieka.
Nie znam dokuczl. cierpienia, jak katar. Wargi schną, oczy bolą, myśl leniwieje. Wczoraj skończyłem „Pan Graba“ — cudne.
Wierzę, iż walc jest tańcem czarodziejskim. Wierzę, że przyjemnie jest balować. Daleki jestem jednak od zazdrości, bo wiem, że to się musi znudzić. — Dziwny był powrót do domu. Dzień już prawie. Biedni ludzie idą do pracy. Spałem od 7½ do 12.
Wczoraj po raz pierwszy marzyłem, że Zosia jest moją żoną. Zawsze myślałem tylko o przeszkodach, które zwalczam. — Trzy pokoje. Ja — znany literat. Chciałem spać w stołowym pokoju, ale potem przeniosłem łóżko, wyszedłem z sypialni, a kiedy ona się położyła, zgasiłem lampę i sam się po ciemku rozebrałem. Potem dłoń w dłoni, długo gwarzyliśmy. — Rano obudziłem się, cichutko wyszedłem, napisałem nowelkę, a przy jej łóżku postawiłem hijacynt. Kiedy się obudziła, przeczytałem nowelę o naszem szczęściu. „To nie moja zasługa, rzekłem, tyś mnie ukochana, natchnęła, ja tylko pisałem“.
Czemu ja nie rycerz z średniowiecznych czasów, który dla uzyskania ręki „damy serca“ odjechał od rodziny do gór, skał i lasów, by walczyć z orłami i „lwom targać paszczęki“.
Czytam, czytam, czytam.
Jedną książkę kończę, drugą zaczynam, pożyczam, zamieniam.
Myślę dużo o telepatji. Dziś poddałem Sierg. myśl, aby mnie wyrwał, i udało mi się. Może to tylko przypadek, bo poprzednio probowałem ze trzy razy, lecz nie udawało mi się. Trzeba będzie powtórzyć ten eksperyment.
Od p. Wandy wracałem z Helenką pod rękę. Głupie to, ale dumny byłem. Nie lubię wizyt, bo mi się zawsze zdaje, że się naprzykrzam. Wolę książki.
Dostałem lekcję za 5 rb. miesięcznie. — Pol. nie miewam, mam zupełny spokój. Cieszy mnie to ogromnie, aby jaknajdłuzej.
Czytałem „We krwi“ Zapolskiej. Głupia książka — sami warjaci. Nawet sprawozd. nie napisałem.
Trzeba się zająć historją literatury. Dante, Szyller, Szekspir. Trzeba kształcić umysł, póki czas, a nie zajmować się tylko nauką szkolną, aby po 9 latach dostać patent na... nieuka. Wieczorem grałem z ojcem w 66, i naumyślnie psułem sobie 20 i 40, żeby przegrać, żeby mu choć tę przyjemność sprawić, że on taki biedny. Teraz sam wstydzę się tego, to było takie dziecinne.
Myśl przy mięsie:
Dopóty człowiek nie będzie wyższy od zwierzęcia, dopóki nie przestanie żywić się padliną. Budzi się dwóch ludzi: jeden przyrodnik mówi: mięso to materja, zawierająca posilne dla organizmu pierwiastki, lecz estetyk mówi: jaka różnica między mięsem zwierzęcia a człowieka. Zwierzęta to zwyciężone w walce o byt istoty, mówi moralista, bezbronne, więc zasługują na opiekę a nie na mord. Jak będę na własnem gospodarstwie będę jaroszem.
Śniło mi się, że z greck. dostałem pałkę; nudzi mnie to, mam dosyć gimnazjum na jawie. Lecz wolę nawet takie sny, niż tamte.
Jestem strasznie znużony. Zawsze kilka dni pracuję, potem parę odpoczywam.
Rano zawsze się spotykam z małą, może 13 letnią magazynierką. Szatynka i wielkie marzące, a takie łagodne i smutne piwne oczy. Codziennie 3 — 5 sekund patrzemy sobie w oczy. Jest między nami jakaś nić. I jam dla niej niezupełnie obojętny. Łączą mnie z nią marzenia. Byłem na cmentarzu. Gdym szedł przez biedne ulice, przyszło mi na myśl, że biedna dziewczyna łatwiej może upaść, niż strzeżona panna bogatych rodziców, która nie podlega pokusom. Przyszedł mi na myśl temat do noweli, ale nigdybym jej nie drukował. I tak dosyć mamy w literaturze brudów i zgnilizny a tak mało duchowego pokarmu. — „We krwi“ tak mnie zdenerwowało. Na krześle leżała chustka do nosa. Zdawało mi się, że to czaszka, że z pod stołu wyjdzie jakiś potwór, aby mnie zniszczyć.
Mój smarkacz strasznie mnie dziś zirytował. O! nauczyciele i nauczycielki, jakże godni jesteście pożałowania. Ciężki i gorzki chleb. Trzeba wpychać te łuty rozumu do zamkniętych głów. A ja jakim byłem? Teraz pokutuję.
Helenka pokłóciła się o gorset. Woli żyć parę lat krócej a porządnie wyglądać.
Jak dziwnie ludzie są zarozumiali. Na czem polega ich moralność. Czy mieć odkrytą twarz czy co innego — czy to nie wszystko jedno. Z litością patrzą na dzikich którzy w wargi i nos wkłówają deseczki i kości i t. d., a nasze damy noszą kolczyki. Albo nasze pojęcia estetyczne? Gdyby człowiek miał rogowy nos, a twarz porośniętą piórami, byłby w naszem pojęciu wstrętny. A ptak? Pies i koń są śliczne, chociaż mają długie pyski, ogony i t. d. Albo nasza moralność? Czy ptaki nie moralniej żyją? Tam niema ani gwałtów, ani rozbojów. — Przeczuwam pol...
Miałem pol. Przeczułem ją, lecz była bez widzeń. — Gdym szedł do gimn., szukałem mej małej oczyma. Gdy jej nie spotkałem, doznałem niepokoju. Czy może chora? Ale to śmieszne. Czym już tak przywykł patrzeć przez sekundę w te jej ciemne, głębokie oczęta?
Myślałem o Zosi. Była to chyba ostatnia miłość tak czysta, czy dziś umiałbym jeszcze tak kochać, nie wiem.
Przyrodę zupełnie zaniedbałem. Teraz ciągnie mnie filozofja i literatura. Och, zmienna młodości błądząca w mgle marzeń i złudzeń! Żukowski 7 lat pracował nad tłomaczeniem Odyssei. Och, takiej pracy nigdybym się nie podjął. Nie miałbym cierpliwości. Na przyszły rok trzeba wskrzesić posiedzenia po zreformowaniu ich; mianowicie odczyty będą nietylko przyrodnicze, ale filozoficzne i literackie.
Rano znów nie widziałem Anielki. (Gdyby się tak naprawdę nazywała, byłoby to dziwne). Szukałem jej wzrokiem, a gdy nie spotkałem, ogarnęło mnie jakby rozczarowanie.
„Pieniądze nie dają człowiekowi rzeczywistego szczęścia“ — oto zdanie, które podyktowałem memu uczniowi, a na które postaram się odpowiedzieć, gdy będę miał czas. — Czytałem krytykę Zoli. Ma rację. Rzeczywiście zawiele mamy zgnilizny w literaturze. Jeżeli jesteś pesymistą, nie zmuszaj, aby i w serce innych wkradł się jad zwątpienia. I tak ludzie zamało wierzą w możność i pożytek istnienia. Nie trzeba zapominać, że choć życie jest szkołą cierpień, to „są w niem takie słodkie chwile, za które wieki cierpieć warto“.
Czytam XX tom Sienkiewicza. Tematy niegodne takiego pisarza, który będzie nieśmiertelny, który stoi na czele i dzierży berło pisarzy współczesnych. „Kwiat lotosu“ wcielony w postać dziewicy, która wszystkiego się boi, szczególniej serca poety „gdzie i śniegi, i głębie morza i pustki stepu“.
Anielki znów nie widziałem. Głupstwo, chwilowa egzaltacja, nie trzeba się jej poddawać. Gdy nie kochać się — przykro, pustka w sercu, brak celu i wątku do myśli, kochać się, — bez sensu w mym wieku.
Dostałem pieniądze na wpis. Och, obym jaknajprędzej stał się samodzielny, niezależny. Ileż ludzi w moim wieku już zarabiało na siebie, a ja ciągle jestem darmozjadem.
Anielkę (?!) znowu dziś spotkałem. Zawsze sama, dziwnie poważna i patrzy mi prosto w oczy, nie znając zapewne konwenansów światowych, zabraniających tego jak grzechu. Jest — to nieszkodliwa sielanka, lecz w przyszłości muszę być ostrożny, gdyż moja przyszła miłość nie byłaby już ta święta, czysta, nietykalna, lecz burzliwa i namiętna.
Czy od dziś za rok będę w szóstej klasie?
Często śni mi się, że się huśtam, wogóle, że jestem „nad poziomami“. Czy to znak jaki?
Dziwny miałem dziś sen. Żeśmy wynajęli mieszkanie na jakiejś ulicy. Jam pierwszy raz wszedł do jednego ciemnego pokoju. Byłem wysoko, wysoko aż do zawrotu głowy. Na dole migały latarnie, niebo było ciemne, jak czarny aksamit, utkany złotemi gwiazdami. Był to jak płaszcz królewski, a na głowie tego wszechpotężnego monarchy była u czoła złota korona, księżyc. I doznałem uczucia: jakbym to kiedyś już widział we śnie. Wybiegłem do drugiego pokoju, gdzie są rodzice, lecz jakaś silna niewidzialna ręka mnie wstrzymuje. Wyrywam się i budzę... Powiedziałem sobie, że dziś wstanę o 7-ej, i o 10 minut przed 7-ą obudziłem się. Jest w człowieku silna wola, jakaś wyższa, nieznana dotychczas... Dziś Anielki nie widziałem, choć wyszedłem wcześniej, lecz nie dlatego, aby ją spotkać, tylko aby wpis zapłacić. A może? We wstępnej klasie jest jeden chłopaczek. Takie ma ładne, ciemne oczy, podobne do jej.
Byłem u G. Poczęstowali mnie wódką. Przyszło mi na myśl, że wódka odbija się na spermatozoidach i może odezwać się w potomkach. Podziękowałem, a potem żałowałem.
Wstaję codziennie o 7-ej, kładę się o 12-ej. Ogromnie mnie cieszy powrót wiosny. Temat do noweli z czasów tortur. Skazanego rzucają do żelaznego pokoju, w którym jedna ściana jest na śrubie, ruchoma. I ściana ta wolno się przesuwa, na podłodze są kreski, i coraz ich mniej. Wreszcie ściana go tak przycisnęła, że bokiem tylko może stać. Opisać szczegółowo jego myśli.
Dziś jedna uczenica tak samo na mnie spojrzała, jak Aniela. Gdybym ją codziennie spotykał, myśl moja ku niej by się zwróciła. Serce widocznie w tym wieku musi choć łudzić się, że jest czemś zapełnione.
Zacząłem czytać Fausta, ale zauważyłem, że to jeszcze nie dla mnie. Przykre mi jest to przekonanie. Jabym już chciał wszystko módz. Czytałem „Marję“ Malczewskiego i dużo pięknych miejsc chciałbym wypisać.
Nie chcę myśleć, że mogę nie dostać promocji. Możebym sobie odebrał życie. Szczególnie nęci mnie Wisła. Woda unosi martwe ciało daleko w nieznane kraje, aż zaryje się w miękki piasek i rozpływa. — Wszystko z atomu powstaje. W bułce, którą spożywasz, może być perła Kleopatry, łza Chrystusa, proch Demostenesa i ślina Ksantypy. Okropna to odpowiedzialność spisywać wszystkie myśli. Gdyby to kto przeczytał, myślałby że jestem obłąkanym. A może młodość jest naprawdę obłędem?
Święta i wizyty znudziły mnie. O ile Boże Narodz. jest milsze, i poetyczniejsze, nie polega na objadaniu się. Wogóle te święta mają tylko znaczenie dla tłumu. Bladzi, znużeni, chorzy robotnicy zapominają o troskach codziennego życia. Dzieci cieszą się stolikami, wszystko je bawi, wszystko nowe i nieznane. A jutro znów proza życia, i ciężka krwawa walka o byt. — Śmieszna jest rozmowa kobiet. Przeskakują z tematu na temat: z poezji na drożdże, z drożdży na poezję i znów na sługi. — Był pan R. Mówi, że się Polska rozkłada, że wszystkie placówki zagarniają m. i żydzi. Była śliczna trzyletnia Maniusia. Z jaką powagą mówiła, że Bozię męczyli, potem położyli do grobu, a dziś Bozia wstała (żeński rodzaj — sic!) i znowu żyje. D. ma 2 pornograficzne pocztówki, że też ludzie puszczają w świat takie brudy. Książka nieprzyzwoita może się obronić jakimś celem przynajmniej, ale to?.. Dostał pokutę: trzy tygodnie po 4 litanje i obiecał poprawę. Ładna poprawa! — Graliśmy w sekretarza. Dostałem: jakie są skutki sekretarza. Napisałem: „sekretarz czasem śmieszy, gdy złośliwością nie grzeszy, a czasem wzbudza gniew i ściąga piękną brew“. Dobrze, że się to już skończyło. — Jaka ta Wanda zimna i nieprzystępna.
Trunki stanowczo mi zaszkodziły. Już było wszystko dobrze, a teraz znów. — Z mięsa jadłem dziś tylko maleńki kawałek cielęciny. Rzodkiewek ani musztardy też jeść nie będę. — Podobno Michał Anioł pryskał wodą na białą ścianę i z tych esów i floresów brał tematy do obrazów. Rozumiem myśli Herostrata. On nie był bynajmniej warjatem. Co za cudowny temat do studjum. Ten człowiek, palony żądzą wielkości, niczem niepohamowaną ambicją, widząc, że się nie wsławi, podpala świętokradzką ręką świątynię wiedzy; on nie miał wzniosłych uczuć, ani patrjotyzmu, a chce aby imię jego choć ze wstrętem było powtarzane przez wieki. I dopiął tego. — Sława! — „Cały system planetarny, wszystkie gwiazdy, — mówi Falb — pochodzą z mgławicy („Przewroty we wszechświecie“). Kiedyś znów się połączą w jedną całość, i znów się poodrywają nowe słońca“. — Ale przecież astronomja — to jedna wielka hypoteza, nie mająca naukowego znaczenia. Tylko chemia rozwiąże zagadnienie bytu, i jej chcę poświęcić swą przyszłość.
Mam teraz trzy ulubione marzenia 1. że podróżuję, zwiedzam Kraków, Wiedeń, Pragę, Peszt, Meran, Rzym, Neapol, Monaco („Hazard“ — studjum), Paryż (odkrywam wszystkie składniki komórki), Londyn, Monachium. Berlin. 2. że mieszkam w latarni morskiej, piszę przy wschodzie i krwawym zachodzie słońca, podczas burzy wśród spienionych fal; ratuję z rozbitego okrętu „ją“ — i razem mieszkamy. 3. że znam 20 języków i jestem bibliotekarzem w Watykanie. 4. że jestem wodzem, wygłaszam mowy i t .p. Jakie to wszystko dziecinne i głupie, ale sprawia mi niewinne zadowolenie.
Boję się ciemności, boję się halucynacji, mniej wzrokowej, jak czuciowej: gdyby jakaś zimna koścista ręka nagle mnie pochwyciła, nie przeżyłbym tego. — Książki mnie denerwują niby, ale ja się niemi zasłaniam przed czemś gorszem. Jestem niby niedowiarkiem, że odrzucam obrzędy. Ale pozostała mi wiara w Boga i modlitwa. Bronię tego, gdyż bez nich żyć nie można. Człowiek nie może być tylko ślepym trafem. A co robią moi „wierzący“ koledzy aż strach pomyśleć. — Mięsa dziś wcale nie jadłem, miałem o to awanturę, jakbym ja żądał dla siebie osobnej kuchni.
J.J. Kraszewski: Dola i niedola.
Z biedą człek tuli się w ciemność, jak zraniony zwierz, gdy ma zdechnąć. — Wiadomo jaka to czasem gorzka potrawa ta prawda, tak święta i piękna, gdy ją inni jedzą, a tak przykra, gdy nam ją podają. Kobieta która się nudzi, zdolna jest czasem popełnić największą zbrodnię i najstraszniejsze głupstwo. — Miłość i nadzieja cudownie odżywiają człowieka. — Pierwsza miłość przebacza, ostatnia nigdy (?nie rozumiem tego zdania). — Bezczynność jest matką miłości, — mówi Owidiusz.
Mężny na śmierć ze wzgardą poziera.
Nędzarz jej pragnie, tchórz się jej wydziera.
Objawem wielkiej radości, podobnie jak wielkich boleści, jest milczenie lub łza.
Nie trwożę się grobu, bo gdy moje kości legną w ziemi, to będę z nią razem, z moją kochaną, i rozpłynę się w drobne cząstki i żyć będę w liljach i koronach ich cichem życiem.
Godzina trzecia. W klasie panuje gorące powietrze, którem oddycha 30 płuc, duszne, pełne trujących gazów. Nauczyciel zmęczony siedzi na katedrze. Uczeń jeden odpowiada nauczyciel nie słucha, to też bredzi 3 po 3. Uczniowie znudzeni sześciogodzinnem siedzeniem, twarze znużone, oczy zaspane. Lekki ból głowy; skurczone mięśnie wskutek braku ruchu wywołują zasypianie palcy u rąk i nóg. A za szybą wesoło świeci słońce, wróble swobodnie bujają, a za miastem natura się budzi. Tam swoboda, tu przymus, więzienie, kajdany. Kiedy znów będzie in corpore sano mens sana? — Biedni nauczyciele, cóż dziwnego, że są zdenerwowani, źli i niesprawiedliwi. My znosimy to jarzmo, marząc o chwili uwolnienia, a oni? Z rąk ich wychodzą pokolenia, rosną i mężnieją, a oni do końca życia skazani na wegetację. — Przesadzałem wczoraj kwiaty i myłem, zdawało mi się, że mnie dziękują, całują i pieszczą rękę, która je uwalniała od zimowego kurzu. Czytam antropologję. Jak dziwne są prądy w tej nauce. Jedni wołają o czystość obyczai, drudzy głosują za poligamją. Zapewne źle jest, gdy ludzie chorzy pozostawiają potomstwo, ale skazać chorych na bezdzietność — to jest tak samo, jak zrzucać słabe dzieci ze skały. Curr zebrał dane o wieku, w którym dziewczęta australijskie stają się matkami, jest to w wieku lat 10—12. Chyba żadne zwierzę nie zna takiego pastwienia się samców. — Często teraz boli mnie głowa.
Po co ty wschodzisz, trawko wesoła,
Po co ty gniazdko zwijasz ptaszyno,
Zima uśmierci kwiaty i zioła,
W jastrzębich szponach pisklęta zginą.
Czy moje marzenia i nadzieje również wiatr zimowy zmrozi? — Nie chodzę już teraz patrzeć na bramę domu, przez którą ona codziennie wchodzi i wychodzi; nie chodzę po ulicach, łudząc się, że ją może w tłumie ujrzę przelotnie, nie marzę o niej, nie modlę się o jej szczęście, lecz tęsknię i z żalem wspominam czasy kiedy słyszałem jej głos i oddychałem tem samem powietrzem, co ona. Dziś role się zmienią; ona kończy już, a ja, który byłem wtedy niewinnem dzieckiem, wchodzę w najburzliwszą epokę życia.
Śniło mi się, że idę z Helenką przez Saski Ogród; pływały po sadzawce olbrzymie łabędzie, parę razy większe, niż naprawdę, też z długiemi szyjami. Jeden przewrócił się głową do wody i nie mógł mimo wysiłków się podnieść; ale drugi nadpłynął i podniósł go skrzydłem jak wiosłem. Pokazałem to Helence niby na dowód, że zwierzęta mają rozum. Dziwne, skąd się takie sny biorą.
Poddałem dziś niemcowi myśl, aby wyrwał Gór. Trudne do uwierzenia, a jednak prawdziwe. Wyrobiłem sobie sławę medium, ale nie chcę robić często tych eksperymentów, bo mnie to nuży i wyczerpuje, a wówczas się nie udaje.
Jestem teraz zupełnie spokojny, nawet nad myślami panuję.
Dzień dzisiejszy rozpocząłem od umycia się od stóp do głów; powinienem to co dzień powtarzać, bo się pocę, co jest dowodem osłabienia. — Chcę żyć, kochać i być szczęśliwym. Do lasu, do lasu, do pól i łąk, i do strumyka leśnego! Zanurzyć się i tak długo być pod wodą, aż zbraknie tchu. Potem biegać po piasku, położyć się na trawie na słońcu, zamknąć oczy i nie myśleć o niczem, o niczem, o niczem. A potem wypłakać się w ramionach ukochanej.
Tęsknię za egzaminami z dziecinną zgoła niecierpliwością, radością i niepokojem. Tęsknię do nocy bezsennych, spędzonych na gorączkowej nauce, kiedy myśl niema czasu błądzić, a serce tęsknić.
Przez podłogę przechodził karaluch. Nie zabiłem go. Dziwna rzecz, stanął, jakby oczekując na uderzenie. Przyszło mi na myśl, że może w nim jest dusza zmarłego (metapsychoza), potem, że może wiosna wywołała go z kryjówki. Lampa — to dla niego słońce. Może i robaki mają swoje nadzieje, jak ludzie. A czy człowiek nie jest drobny wobec olbrzymów, którzy może cały świat obserwują przez mikroskop?.. Gdyby tak mieć w lecie ze cztery lekcje, trzech uczniów i jedną uczennicę. Gdybym miał pieniądze, chodziłbym często do teatru.
Myślałem, że każdy człowiek powinien mieć dwa urzędy: jeden umysłowy, drugi fizyczny. Minister mógłby być krawcem, lekarz albo inżynier jedną albo dwie godziny byłby stolarzem. Przy fizycznej pracy mógłby myśleć, a nie byłoby też poniżającej godność specjalizacji.
Pol. nie osłabiła mnie. M. też ma p. Doktór kazał mu pić rumianek, powiedział, że to nie jest szkodliwe. Może ja to biorę zanadto tragicznie, — Byłem na odczycie: „Życie, jako przedmiot badań naukowych“. Wracając marzyłem, że mam odczyt: „Wiara, nadzieja i miłość“, że mówię pięknie, że setki ócz widzę, utkwionych w siebie; dwie pensje patrzą na mnie z zachwytem. Jestem próżny, i boli mnie to, ale któż nim nie jest? — Może pod wpływem tego miałem sen, że jestem w gimnazjum, siedzę na katedrze, nagle wchodzi nauczyciel i patrzy na mnie. Taki wzrok tylko we śnie można widzieć: straszny, obłąkany, czarny. Tak patrzy tygrys, gdy gotuje się do skoku. Zacząłem jęczeć (głośno) i obudziłem się.
Dużo studentów i robotników aresztowano. Francji wolno wielbić Joannę Dark i Napoleona, tylko nam nic nie wolno. Soc. do mnie więcej przemawia, bo chociaż teoretycznie jest przeciwpatrjotyczny, ale w praktyce tak nie jest, zresztą jeżeli broni w Polsce lud od wyzysku, to przecież broni nie chińczyków tylko polaków. Wakacje poświęcę studjom ekonomicznym. Zdaje mi się, że rozwijam się normalnie, pozostawiając je na koniec. Najprzód stosunek człowieka do natury, której jest wytworem, a potem ludzi do ludzi. Szanownemu uczniowi dałem dziś w skórę. Lekcji nie zrobił i hardo się stawiał. Kiedy go biłem i mocowałem się z nim, byłem pobudzony. Przyszło mi na myśl, czy między nauczycielami surowymi niema takich „ludzi zwierząt“, którym znęcanie się sprawia zadowolenie erotyczne. Myśl godna leniucha. Trzeba się serjo wziąć do nauki, bo filozofowaniem egzaminów się nie zdaje.
Ostatni raz byłem dziś w tornistrze. Gdyby człowiek miał możność przesuwania czasu bez możności cofania go, — żyłby jedną chwilę, ciągle pragnąc być starszym.
Przechodziłem przez ogród. Siedzieli Ad. i Aniela. Zdaje się, że są obrażeni, że mimo zaproszenia, nie byłem. Ledwo się odkłonili. Narazie rozgoryczyło to mnie, a teraz kpię sobie.
Rzodkiewek wcale nie jem, mięsa też b. mało. Stare krosty znikają, a nowe już się nie robią. Z czytaniem muszę się teraz kryć, książkę trzymam w otwartej szufladzie, którą za każdem skrzypnięciem drzwi zasuwam. — Na lato może pojadę do Ojcowa.
Rozmawiałem z p. Aleksandrą. Miła i ładna, a wiekiem swym tak zręcznie manewruje, że wypowiedziane jej ustami 27 lat, wcale nie brzmi staropanieństwem. Biedna, gdy pracuje, nie myśli o niczem, lecz w czasie świąt czuje pustkę i widzi, czem jest przeznaczenie kobiety. Żałuje teraz, że gdy była młoda, przebierała w konkurentach. Zdaje się, że nie jest mi obojętną.
Znów burza się zerwała. Poprzedzały ją bóle głowy. Ból szarpie, rwie, świdruje, łupie, tylna część głowy ciąży. Każdy krok nieznośnie uderza w mózg. To znów zawroty, że mało się nie przewrócę. Nie wiem, czy mam pisać, bo mnie to też denerwuje. Franciszka igra z ogniem. Wczoraj byliśmy sami, było pranie, chciałem napić się wody i uderzyłem się w rękę. Miała ręce zakasane i bluzkę rozpiętą, widać było szyję i nawet część piersi. Byłem niby spokojny, w każdym razie nie ja zacząłem, ona pierwsza powiedziała: „jak panicz złamie rękę, to żadna panna nie będzie p. chciała“. Et, bierz ją licho. Charakterystyczny był jej argument, że „przez okno mogą zobaczyć“. — Lepiej się stało, bo ja nie umiałbym wyrzec się nawet nieprawego dziecięcia, bo co ono byłoby winne? — Wogóle zauważyłem, że zaczynam być mężczyzną, już nawet na ulicy jedna dała mi znak. Och, z taką nigdy, — lepiej śmierć. — Piję dużo wody, by zgasić ogień, który wewnątrz mnie goreje. Gdy polewam zimną wodą płonące ciało, wtedy gdy nie mogę pochwycić z zimna oddechu, czuję silną emocję i przypływ energji do walki ze zmysłami i... egzaminami.
Wczoraj wieczorem wyglądałem przez okno do 1-ej. Ten cichy szept nocy tak usposabia poetycznie, ma niewysłowiony urok, zwraca myśl ku przeszłości. — Myślałem o egzaminach, właściwie o jednym. Jak to denerwuje... Wstałem o 6 m. 15, rano nie tak przyjemnie. Dzień jasny, noc ciemna, dzień wesoły, noc marząca, zadumana. Uczyłem się razem z Leonem. Czytałem swój dziennik z przed dwóch lat, śmiałem się z tych fikcyjnych cierpień i katuszy miłości. Jak ja się zmieniłem.
Straszna noc. Położyłem się o 12, żeby mieć świeży umysł, probowałem marzyć o latarni morskiej, ale umysł wymówił mi posłuszeństwo. Nie mogłem uleżyć na miejscu. Myśl, że przystąpię do egzaminu zdenerwowany, przerażała mnie. Wpadłem w malignę. Cały pokój napełnił się ludźmi, jak na pogrzeb, rozmawiali ze współczuciem i szeptem. Rodzice płakali. Że nie spałem, dowodzi, że wiedziałem, że leżę w łóżku, że jutro egzamin, że sobie jeszcze życia nie odebrałem. Chociaż nie słyszałem, co mówią, bo mówili szeptem, wiedziałem, że mówią o mnie, że jestem bohaterem tego dramatu. Przez całą godzinę modliłem się. Wyciągnąłem dobre pytanie, ale pytał się z całego kursu, przeszło pół godziny. To było dziwne, w miarę jak gorzej odpowiadałem, robiło mi się wszystko jedno. Niech postawią co chcą, byle mnie już puścili. Podczas tego wszedł dyrektor, energja we mnie wróciła. Sierg. coś mu szepnął do ucha. Pomyślałem: poczekaj sk. s. (dosłownie!) i zacząłem odpowiadać śmiało i dobrze. Spojrzał na mnie z nienawiścią, nasze spojrzenia, pełne zaciekłości, się skrzyżowały! Dwa razy dyrek mówił, że już dosyć, a on nic.
No, przeszło. Mam promę!
Nie było w mojej miłości ni wyznań ni uniesień, lecz błogi smutek w rozkosznym chaosie. Nie kocham Zosi, jeno czuję dla niej bezgraniczną wdzięczność za to, że gdy będę borykał się z losem, gdy będę walczył z ukrytem w mej jaźni zwierzęciem, siła minionego uczucia, wspomnienie o chwilach „sielskich anielskich“ będą mi tarczą ochronną od podłości.
Ogarnęła mnie kojąca apatja. Rano chodzę do Wisły, potem w Łazienkach albo nad Wisłą chodzę i patrzę na ludzi. Mam tom Asnyka, ale nie czytam. Myślę.
Może rodzice mają słuszność? Chciałem sam się wychować i wychowałem się źle. To bezładne czytanie obaliło wiarę ślepą, zbudziło myśl w złym kierunku, nauczyło myśleć o tem, co niedostępne dla ludzkiego umysłu i wydarło mi szczęście. Marzenia, rozmyślania i idea wolności, to źli sprzymierzeńcy.
Panna Julja ostro skrytykowała moje nowele. Czuję, że ma słuszność. Zwykle prosi się o bezstronność sądu, a jednak żal mamy, gdy nam przykrą powiedzą prawdę. Nie chce się człowiek przyznać, ale w najskrytszym zakątku duszy jest chęć usłyszenia pochlebstwa.
Z Franciszką jestem chłodny i zdaleka.
O, święta miłości. Z rozwartemi ramiony spotykam cię, jak dawno oczekiwaną starą przyjaciółkę. Oczekiwałem cię całą istotą, całą duszą moją. Nadeszłaś, aby mnie obronić, wznieść w krainę słodkich marzeń, snów, tęsknoty i... słodkich cierpień. O, czysty strumieniu! Znów czuję wartość życia, widzę że człowiek nie jest tak nizki, kiedy gore w nim ten święty znicz. Czy ta moja idylla w wagonie nie była tęsknotą za uczuciem? Przeklinałem życie, naukę i ludzi, za to, że zdarli z mych olśnionych źrenic zasłonę, przez którą widziałem ludzi rozumnymi, naturę mądrą, a kobietę — świętą i czystą. — Bałem się, czy ta miłość będzie również czystą, — płonne obawy, jam do innej niezdolny. Między mną a nią stoi cień tej pierwszej miłości, ale zamiast oddalać, zbliża. Bo ona podobna do Zosi, jak dwie krople wody, tylko wzrok ma inny. Tamta poważny i myślący, ta — figlarny i słodki. I śmieje się głośno, a śmiech ten brzmi jak dzwonek kryształowy. Będę się modlił za obie, dwa imiona będę kreślił machinalnie. O miłości! wielka jest twa potęga, uszczęśliwiasz i uszlachetniasz zarazem. Wybuchasz, jak wulkan, jak źródło, długo i zazdrośnie strzeżone przez ziemię, skorupę zimną i obojętną. Szukałem cię, bo ta straszna pustka mnie mroziła.
Kto w miłości pieśń żałoby
Raz zanucił, wiecznie nuci;
Kto raz zabłądził na groby,
Już z nich na świat nie powróci.
Mylisz się Wieszczu, oto śpiewam pieśń szczęścia ja dziecię tęsknoty, oto na grobie zamarłych marzeń ujrzałem tęczę.
— Mnie najbardziej pociąga pustynia i morze, — rzekłem.
— A mnie oaza i wyspa, — powiedziała.
Dziwna jest. Raz zapatrzy się w łunę zachodzącego słońca, a wówczas taka podobna do Zosi, to znów roześmieje się i powiada:
— Czy pan umie flirtować?
— Nie, umiem marzyć.
Nazywam ją w myśli Satanellą.
Ojciec jej jest lekarzem, jaki to szczytny zawód. Może to pragnienie w niej życia i radości jest dziedzictwem ciągłej walki jej ojca ze śmiercią.
Różnica między tem i tamtem uczuciem jest ta, że dziś analizuję więcej i... nie ufam... Satanelli.
Zdradziła. Ten jeden wyraz starczy za tomy całe. — Trudno, chociaż nie jestem studentem, nie chcę odgrywać roli takiego „od biedy“, na drugim planie. — Podobno co rok urządza sobie „sezonowe miłości“. Życzę powodzenia. Powiem jej to przy okazji. Na szczęście, nie sam chodzę po polach i lasach: mam książki i wspomnienie. Teraz dopiero rozumiem, czemu zawdzięcza Szekspir swą nieśmiertelność. Dobrze, że stało się to prędko, że nie zdążyłaś zbyt głęboko wkraść się w me serce, więcej cierpi moja duma, niż serce, panno... Satanello. Nie, ja nie umiem flirtować, nie mam studenckiego munduru i nie mam roweru.
Długo rozmawiałem dziś z panną Wandą o „Nędznikach“ Wiktora Hugo, o wychowaniu dzieci, o przeznaczeniu człowieka i o przyjaźni.
Nie, mężczyzna nie może otworzyć przed kobietą całej swej duszy: Czy wogóle istnieje przyjaźń, na czem polega jej istota? Wszak ja szukałem jej tak długo, tyle razy zdawało mi się, że już ją znalazłem i tyle razy smutny, rozczarowany mówiłem: „nie, to nie ten o którym myślałem; on mnie nie rozumie“. Między kobietą i mężczyzną przyjaźń, a właściwie platoniczna miłość, dlatego może istnieć, że przyjaciółka odczuje to, co niedopowiedziane. Jeśli sam się nawet nie znasz, ona odgadnie intuicją. Jeśli nawet nie wyznasz nizkich, brudnych popędów z woli nielitościwej natury, — ona jeśli jest równą ci umysłem i sercem, zrozumie, ile walk przechodzisz i nie rzuci w ciebie kamieniem. Właściwie przyjaciółmi dzieci powinni być rodzice. Ojciec od najmłodszych lat powinien być powiernikiem wszystkich myśli i marzeń dziecka, a nie zbywać ich kpinami i lekceważeniem, lub oddawać płatnej służbie i nauczycielom. Czyja wina, że tak nie jest, że rodzice nie znają swych dzieci, że jak trafnie opisane to w „Naturach zagadkowych“ Spilhagena, „dzieci są sierotami w domu własnych rodzicieli“.
Jak oni, dorośli nie znają naszego wieku, dowodzi taka rozmowa:
— Chłopcy i dziewczęta, to jak proch i ogień, — mówi pani L. — Trzeba tak pilnować, na chwilę nie wolno zostawiać samych, bo nieszczęście gotowe.
Myli się szanowna pani. To zależy przedewszystkiem, jacy chłopcy i jakie dziewczęta. A po drugie, dlaczego się pani śmiała przy tem? Jeśli żyjesz w tak smutnem przekonaniu i w takiej koncepcji wieku młodzieńczego, powinnaś była zapłakać.
Nie przeczę, że młodość ma swoje burze, ale jak bohatersko z niemi walczy. Z jednej strony przepotężny głos natury, rozzuchwalony jeszcze przez nieracjonalne wychowanie (miękkie łóżko, piwo, mięso, siedzący tryb życia), i brak ideałów, których sami musimy szukać często na bezdrożach i w niebezpieczeństwie, — to wszystko, ta cała armja, świetnie uzbrojona i wyćwiczona — a z drugiej strony młodzież bezbronna, bez jednego sprzymierzeńca, tylko kierowana instynktem samozachowawczym. Gdybyśmy sami nie walczyli, aż nam tchu brak i żyły występują na czoło, tobyście nie upilnowali „prochu i ognia“. Oto co ci w twarz rzucam, czcigodna pani. Dobrze, że nowe pokolenie matek, takich jaką będzie panna Wanda w przyszłości, inne będzie miało zapatrywania.
Czytam wyłącznie klasyków. Nudne powieścidła bez trwalszej wartości pozostawiam moim rywalom, bawidamkom, panom Sawuarym Wiwrowiczom i ich adoratorkom.
On n’est jamais si heureux ni si malheureux qu’on se l’imagine — mówi La Rochefoucault — i ma słuszność.
Flirt kwitnie wokoło. Ja staję z boku i obserwuję. Jest tu M., młodszy znacznie odemnie. Niczem się nie krępuje. Całuje „panny“ po rękach, przyciska je do siebie, dotyka, kładzie im głowę na kolana, a młodsze bierze na kolana i pieści w bardzo dwuznaczny sposób. Jest silnym brunetem, tem tłomaczę sobie, że jest tak nieposkromiony, a przytem młodszy, więc prędzej mu się wybacza. Jednakże i ja byłem młodszy. Może miłość mnie obroniła.
Dużo myślę teraz o przeszłości, zbieram materjały do studjum: „Dziecko“. — Panna Wanda obiecała mi książkę „Reformatorzy wychowania“. Spencer, Pestalozzi, Frebel i t .p. Kiedyś i moje nazwisko znajdzie się w tym szeregu. Jak można Rousseau nazywać wielkim wychowawcą, przecież on musi sam być ideałem moralności, inaczej nie może być wzorem.
Staram się dużo chodzić i pływać, aby zebrać hart, na nowe walki w niehygienicznych warunkach. Kant 8 godzin pracował, 8 odpoczywał i 8 spał. Snów nie miewam teraz żadnych. Pol. miałem dwa czy trzy razy, gdybym był panną, miewałbym menses. Bóg nie może być tak nielitościwy, żeby umyślnie zabijał twory Swoje, — nie to głos natury. — We francuskim robię postępy.
Motto: Vous qui ne savez pas, combien l’enfance est belle
Enfants, n’enviez point notre âge de douleurs,
Où le coeur tour à tour est esclave et rebelle,
Où le rire est souvent plus triste, que vos pleurs.
V. Hugo.
Młodość jest piękna, ale nie najpiękniejsza. Natura rozdzieliła szczodrze swe powaby między wsze ery życia. Ma starość swe radości, ma młodość swe ciernie. Czemu ze łzą tęsknoty wspominają młodość? Bo przeszła i nie powróci.
I ja w zaraniu życia mam swoją przeszłość, którą ze łzą rozrzewnienia wspominam. Udziałem człowieka wiecznie tęsknić, wiecznie oczekiwać.
Wśród ciszy nocy wsłuchuję się w uderzenia serca, wpatruję w ciemność bezbrzeżną i płaczę. Czemu? Bo mi żal dzieciństwa, nieświadomości, niewinności, spokoju. Nic nie burzyło cichej powierzchni umysłu.
Dziś chciałbym wszystko objąć, wszystko wiedzieć — a to jest mrzonką niestety. Mnożą się zagadki, coraz więcej gromadzi się pytań, a to boli i upokarza.
Płaczę nad grobem swego dzieciństwa, jak nad grobem starca, który musiał umrzeć, bo wszyscy umrą, a jednak żal nam, bośmy go czcili i kochali.
Niech staną mi w pamięci uczucia, myśli, zdarzenia; a będę wśród nich, jak wśród starego, cichego cmentarza. Niech ujrzę jak w panoramie, siebie dzieckiem. Niech błogi spokój otuli mnie, jak matka dziecię, matka, która zrosiwszy łzami bólu i radości
Strzeże cię wiernie w twojej niemocy, słabości,
Śnieżne jej piersi sączą ci strumienie
Zgaduje każdy ruch twój, płacz i uśmiechnienie.
(Może lepiej coś z „Echo kołyski“, bo Asnyk więcej pasuje w liryce do Wiktora Hugo?).
Mam lat trzy, albo cztery, chodzę jeszcze w sukience.
Dlaczego każą mi iść spać? Tak przyjemnie wieczorem się bawić. Nie chce się dziecku żegnać z zabawkami, jak młodemu z życiem. To też płakałem, gdy rozbierano mnie do snu: — Nie chcę, nie pójdę, — protestowałem. Potem zapomnienie w łagodnym Morfeusza uścisku.
Razu pewnego — nie wiem, czemu fakt tak małej wagi tak głęboko utkwił mi w pamięci. Razu pewnego postanowiłem sam udać się na spoczynek. Zdjąłem sukienkę, zostałem w czerwonej włóczkowej spódniczce. Zawiesiłem ją na drucie od siatki, — i nagle rozpłakałem się ku zdumieniu obecnych. Błogosławione łzy.
(Jałmużna, Babcia, Olszewski, marki, tramwaj i t .p.).
Mademoiselle J. opowiadała mi o panu S., że się do niej przystawia. Kiedy raz zamykała okno, on stał i patrzał.
— Już od godziny panią obserwuję, — powiada, — widziałem jak się pani rozbierała. Jaka pani ładna w koszuli. Ta co była przed panią, była mi przyjaciółką, a pani...
Tak mówi ojciec rodziny do wychowawczyni własnych dzieci, ten który ma stać na straży czystości domowego ogniska. O nieszczęśni niewolnicy chuci. Biedne dziewczęta, zdala od ojczystej ziemi, na ile narażone są niebezpieczeństw tu w tej Polsce, która słynęła z gościnności i rycerskości względem kobiet, — niegdyś, ale widocznie już nie dziś. Może on tak rozumie gościnność, jak ci dzicy, którzy gościowi oddają żonę i córkę, i do dobrego tonu należy z tego korzystać.
Wczoraj, przechodząc obok Satanelli (przydomek ten przyjął się, ku jej zdaje się zadowoleniu) powiedziałem do panny D. głośno:
— Chodźmy do lasu flirtować. A Józio będzie nam parawanem.
Flirtować, powiedziałem z ironicznym naciskiem.
Wiem, że to było głupie, może to wpływ mojej francuski, ja tak bardzo ulegam wpływom.
W Warszawie zostaną mi moje lekcje. Ta idealna pani G., jednak umie się targować. Jakie to dla mnie wstrętne. Czy to nie hańba, żeby za spełnianie szczytnego posłannictwa, jakiem jest rozwijanie ducha, budzenie myśli, aby za powtarzam wypełnianie obowiązku tylko, brać pieniądze? Ustrój kapitalistyczny musi runąć, tylko nie wiem w jaki sposób. Wakacje się kończą, a ja w naukach ekonomicznych nie posunąłem się ani o krok.
Jeżeli kiedyś zginę, zabije mnie brak woli.
Znów w Warszawie. Zacząłem od Kościoła i Ojczyzny.
Dla naszego nerwowego pokolenia zewnętrzne akcesorja mają duże znaczenie. Muzyka kościelna i śpiew w nieznanym języku mają wielki wpływ. Muzyka smutna, poważna, rzewna usypia rozum i krytycyzm, a serce czuje niepokój. Klęczenie zniża, korzy nasz duch, jesteśmy na kolanach mali, niezdolni do protestu ani rozumowania. Jesteśmy pod wpływem chwili, wierzymy ślepo, zabobonnie. Wiara rozumnie kierowana, może być hamulcem. Wierząc, że gdy zapalę papierosa, będę miał przykrość (zły stopień) wystrzegałem się tego, a choćby kilka chwil wiary bezgranicznej są ważne. Sformułowałbym to tak: każdy człowiek powinien mieć chwile buntu przeciw pętom wiary, chwile rozrzewnienia, chwile ekstazy i zupełną niezależność naukowego myślenia (astronomja, Kopernik, Darwin — temat do pracy naukowej).
Potem poszedłem do Łazienek do pomnika Jana Sobieskiego. Jak wiele, wiele mówi ta dumna postać na pięknym rumaku. Gdzie ludzka wdzięczność, gdzie pamięć o krwi, którą płaciliśmy dań światu w walce krzyża z półksiężycem? Niema wdzięczności, tylko interes i egoizm, równie w życiu pojedyńczych ludzi jak narodów. Gdyby oni umieli czytać w tem dumnem obliczu króla, z jakim spokojem i pogardą i niemym wyrzutem patrzy hen za staw ku pałacowi, toby ten pomnik usunęli. A ten łańcuch żelazny, który opasa pomnik, czy to nie symbol. I smutnie powiewa stary jesion i nie śmie gałązka musnąć dumnej postaci tego, który nie znał niewoli
A co niewola, nie wie Sparta wcale,
Bo niewolników jej córy nie rodzą.
Marzyłem o pieszej wycieczce przez Częstochowę na Wawel. Jeszcze się rok szkolny nie zaczął, a ja już marzę o wakacjach. Ubiegłe wakacje stanowczo mnie zawiodły. Jedna nowela napisana — to całe żniwo.
Gimnazjum, belferka, lekcje, — jednem słowem kierat szkolny. Brak czasu do pisania. Do matematyki i klas. gospodarza mamy bardzo porządnego człowieka. Stacho zdał poprawkę, siedzimy razem. Ksiądz nowy, niemiły. Strzygłem się; jaki byłem ładny w lustrze, napisałem wiersz do swego odbicia w lustrze. Boję się tych drobnych licznych przykrości, których szkoła nie szczędzi, choć może tak lepiej dla mego znużonego umysłu. Powoli zamienię się w machinę, drobiazgi zaprzątną mój umysł, myśli przyjmą mniej gorączkowy kierunek. Zosia już skończyła, panna na wydaniu, czy jedzie na uniwersytet?
Mod. mnie przeraża, jaki on zimny, bezwzględny. Można go śmiało postawić w rzędzie natur zagadkowych. Czy rzeczywiście zależy mu na tem, abyśmy znali grecki? Ja go znać będę, bo kocham Sofoklesa (Antygona) ale poco to innym?
Robię studja nad mymi „chlebodawcami“.
1. On intelig., ona zajęta kurzem i jajkami. Jaki może być łącznik między nimi? Ona nie jest powiernicą jego myśli, nie jest żoną jego uczuć i przeżyć, gospodyni — nie więcej. O jak bezbarwne życie takiego człowieka, który niema się przed kim wynurzyć w chwilach zapału ani poskarżyć w chwilach smutku. Ci ludzie związani dozgonnym węzłem obowiązku idą obok siebie, ale nie razem.
Malec dość tępy.
NB. Gdyby kobieta umiała być przyjaciółką męża, nie szukałby rozrywek w gronie kobiet, które mu szampanem zagłuszą myśl: „niema szczęścia“. Sam człowiek winien, że miast uśmiechu, na ustach gorycz gości. I z gorączką wychylają czarę rozkoszy zapiekłemi wargi. Dajcie złudzenie, dajcie zapomnienie, — wołają. Ogarnia ich szał, upojenie chwilowe. I spadają w przepaść, straszną otchłań, ciemną próżnię zwątpienia i szału, a potem bladzi, wynędzniali i bezsilni, brocząc w błocie i kale, wołają po niewczasie: „Gdzie szczęście?“
O P. napiszę innym razem.
Czuję wielką potrzebę snu, może to echo snu zimowego niedźwiedzi. Marzę teraz o cichem szczęściu bez burz oklasków i sławy. Żona, dzieci. Widziałem Maniusię, jak ona urosła przez te cztery miesiące, śliczny wstępniaczek, marzy, aby być dyżurną, zrywa się przed szóstą, bo się spóźni. Słodka dziecina. Urośnie pod mem okiem, zmężnieje i... stracę ją z oczu...
Nawet kurjera nie czytam, nie marzę. Mam nawet nowy temat o Paryżu i suchotnicy, którą się opiekuję: ale niema ani wypukłości, ani barwności. Czyżby starość? Zaczynam wierzyć, iż gdyby nie pociąg płciowy, nie byłoby ani miłości ani poezji, a przecież tak się przeciw tej myśli buntowałem.
Spać, spać, spać!
Tyle marnuje się obserwacji, tyle cennego materjału.
Wieczorem zacząłem myśleć o przeszłości i rozpłakałem się, płakałem z żalu po... młodości.
Stałem w otwartem oknie, musiałem cofnąć się, żeby nie wyskoczyć.
Prawdziwie nigdy nie cierpię, wszystko rozpływa się w jakiejś poetycznej tęsknocie i żalu.
Pragnę kochać.
On n’est jamais si heureux...
Uczę się źle.
Spać — to moja dewiza.
Wegetuję.
A wszak to ja, nie kto inny, umiałem siedzieć nad książką do 1, 2 w nocy.
Łzy...
Kiedy leżę w łóżku, zdaje mi się, że jestem kotem małym w mufce futrzanej.
On n’est jamais si heureux...
Dręczy mnie myśl, że u P. są ze mnie niezadowoleni, ale krępują się mi wymówić. Boję się ludzi.
On n’est jamais...
Miłość zapomniana, marzenia znikły.
Co mnie czeka za lat 10, 20, 30?
„Smutno mi Boże“.
Tęsknię do Bożego Narodzenia!
½ paźdz., listopad, ½ grudnia
0,5 „ , „ , 0,5 „
2 miesiące.
Smutno, smutno, strasznie smutno żyć na świecie. Pustka i bezcelowość. Sam, sam, zawsze sam.
Pannie Julji zwierzyłem się z mego stanu i teraz gorzko żałuję. Powiedziała, że to minie, a żegnając się, powiedziała z uśmiechem:
— Bywaj zdrów, starcze.
Więc i ona ma tylko kpiny dla mnie, — ona?
Święta mnie pokrzepiły na umyśle i duchu. Postanawiając wznowić pamiętnik, muszę zadać pytanie, czy piszę dla siebie czy cha, cha? dla świata. Piszę go dla siebie, inaczej musiałbym wiele zmienić i o wielu rzeczach zamilczeć.
Otóż po senności, już nie pamiętam czy nagle, znów przyszła namiętność. Warunki moje się pogorszyły, bo znużenie trwało jeszcze, jakby natura chciała uśpić czujność wroga, to jest moją, aby odrazu powalić. Piszę o tem tak spokojnie i logicznie, bo pamiętnik mój ma znaczenie psychologiczne, i nie miejsce tu na egzaltację i wykrzykniki. Kiedy koń ponosi, nie czas bawić się w poezje, a kiedy wróg „pod samem miastem zatknął sztandary“ i uderza do szturmu, trzeba obliczyć szanse pro i contra. — Bor. rozwiązuje tę sprawę dość prosto: „masz tremę“. Jest to wzięte z gwary aktorskiej, a życie — to nie deski teatralne. Z Franią zaszło bardzo daleko, nie przeczuwa, że pozostaje jej tylko jedna droga: jaknajśpieszniejsza ucieczka z tego domu, gdzie czeka ją hańba i zguba. Tak dalece nie jestem już panem swych czynów.
Jedna miłość mogłaby mnie jeszcze zatrzymać nad brzegiem przepaści.
Dostałem list od p. Julji. O, jak mi drogi, jak kotwica dla okrętu w godzinie burzy.
„Jak Panu tam idzie z lekcjami, ciszą i spoczynkiem, którego tak łaknie sterana twa dusza, młodzieńcze! — Rzuć te idee, rozejrzyj się po świecie, po sobie samym. Jesteś młody, zdrów, zdolny, dobry. Zużyj te siły, które tęsknią w każdym nerwie Twego organizmu, a nie imaj się pracy nad siły i wiek, bo jak mówi Sienkiewicz „myśl uleci jak ptak, a siły pójdą na marne“.
Gdybym taką kobietę miał blizko siebie, byłbym bezpieczny.
O Boże. Wierzę: nie mam sił ani mocy, aby rozumować. Wierzę. Nie chcę wnikać w istotę tej wiary. Wierzę. Niech każda myśl krytyczna opuści mnie. Wierzę. Chcę być sługą i niewolnikiem Twym, chcę być prochem i pyłem. Wierzę.
Wierzę, że będziesz mnie bronił, o Boże. Sam nie chcę walczyć, bom drobny i słaby. Ty mnie obronisz. Wierzę.
Ale pamiętaj, o Boże! Jeśli mnie opuścisz, sam stanę do walki na śmierć i życie, ale już nie bez Ciebie, jeno wbrew Tobie. Nie grożę, bom zbyt nikły i drobny. Grozi mój ból, który jest wielki i równy Tobie. Jeśli on przemówi, piekło zblednie a niebo zadrży w posadach.
(Głupia, egzaltowana, bluźniercza modlitwa, ale jestem tak znużony. Idę spać).
Zmysły śpią, ale stoją czaty. Nie podejdzie mnie wróg, bo czujnej straży wydałem hasło: „ideał“. Na pierwszy odgłos pobudki zrywam się, wdziewam pancerz, chwytam miecz i spotykam wroga z podniesionem czołem. Pod moim orlim wzrokiem tchórzliwie opuszcza głowę.
— Zbliż się. Zmierzmy się.
On się cofa.
Czuwam...
∗ ∗
∗ |
Drogę do szkoły mam przyjemną pełną oczekiwania i wzruszeń. Kocham dziesiątki najodrębniejszych typów.
Spotykam córkę pułkownika, rosjankę Mor. Imponuje mi jej postawa, chód elastyczny i mocny, energja rysów, śmiało zarysowane brwi.
Widuję drugą: dzieweczka nieśmiała, niska, w żałobie, z tak łagodnym, dobrotliwym wyrazem twarzy i smutnemi oczami.
Pierwszej ślę spojrzenie życzliwe ale harde, drugiej — tkliwe i rzewne.
Widuję trzecią: wesoła, brwi filuternie wzniesione w górę, wieczny uśmiech i wyzywające spojrzenie, na które odpowiadam spojrzeniem zaczepnem i kolezeńsko-wesołem. Hajduczek-Baśka.
Widuję kuzynkę Władka. Ten czysty profil i wieczny grymas niezadowolenia i jakby znudzenia na prawie dziecinnej twarzyczce.
Dalej (ta teraz najbardziej zajęła moją wyobraźnię) — żydówka, córa południa i wschodu. Mierzymy się wzrokiem, w którym przyciągają się dwa odmienne światy i dwie rasy, dalekie wiarą i historją a blizkie prawami natury. Te oczy czarne, ciemne, płonące ogniem nieznanym. Ta dojrzewająca Venus w pierwszej myśli lubieżnej. Te rzęsy, któremi przysłania czarne ócz gwiazdy. O, gdy ona pokocha, pędzi naoślep, nie bacząc pod stopy, nie oderwie gorejących warg od ust tego, którego pokochała. Ja zimny północny słowianin i ona, Róża szkarłatna w objęciach złotych promieni słońca. (Muszę poddać rewizji mój stosunek do żydów, tego narodu — Sfinksa, zagadki). Ona marzy i ma godność, więc jak musi cierpieć, z jaką radością wysłuchałaby głosu pojednania, któryby jej rzekł, „Siostro“.
Te moje ideały mają po lat 15—16. Ale są i starsze (p. Julja, pani P., ta piękna i zawsze smutna żona męża, który nie jest bez grzechu). Są i młodsze: dwie miłe jaskółki na korce, ta mała w płaszczyku w kraty, która się do mnie uśmiecha i pokazuje w uśmiechu ząbków perełki (czy to możliwe, żeby taki bąk znał już grę kokieterji). Madem. Jeanne przebaczyłem, może zbyt surowo ją sądziłem, może francuskie wychowanie pozwala na to, żeby przy mężczyźnie (toć jestem nim) wysypywać piasek z pantofli, poprawiać pończochę, opowiadać, że ją ktoś podpatrywał w koszuli i zapytywać naiwnie, cobym zrobił, gdybym z nią s. w jednem ł.
Kiedy dziś na chłodno myślę o moim stosunku z Satanellą (dałem słowo honoru, że imię jej więcej się w pamiętniku nie powtórzy — dziecinnada) — widzę, że to, że mnie zraniła, było rzeczą przypadku. Czyż dziw, że podlotkowi imponował student? Myślała, że zgodzę się ustąpić pierwsze miejsce starszemu, a sam będę się kontentował drugiem. Nie wiedziała, że tylko w tramwaju ustępuje się je starszym, a nie w miłości.
Ale do rzeczy:
Między mymi „ideałami“ są nietylko przedstawiciele płci odmiennej, a to najlepszy dowód, że nie wchodzi tu w grę żądza, ale bardziej szlachetne uczucie.
1. Nasz naucz. Mod. Obserwowałem go długo, bo 6 kwartałów. Jest—to męczennik niewdzięcznej idei, greckiego języka. Pod tem wypukłem czołem, pod kasztanowemi włosami, ile myśli się kryje i ile zapału przebija przez te trupio blade policzki. Ten fanatyk Homera, gdy widzi zupełny brak zapału w klasie, gdzie chce budzić myśl śpiącą, widzi bezowocnemi swe trudy i cierpi. I zato go szanuję, jak szanuję Dostojewskiego wbrew patrjotycznym receptom i formułkom.
2. Stacho. Jak nazwać to uczucie, jakie dla niego żywię. Nie jest to przyjaźń, gdyż przyjaźń to wyznania, a on by mnie nie zrozumiał (i to mnie na pewien czas zniechęciło). Tak, to miłość. Trzymanie jego ręki sprawia mi przyjemność, a on to wie i odczuwa. Gdy chodzimy w pauzę, obejmuję go i gadamy — o niczem. To nie przyjaźń, ale miłość taka, jaką czuć można tylko dla dziewcząt. Bo też ile delikatności dziewczęcej w jego postaci, jego łagodnej twarzy i ruchach. Ma wadę serca. Klasa, nawet niektórzy nauczyciele (matematyk) nazywają go Anielcią. Widocznie miłość do tej samej płci spotyka się nie tylko u dziewcząt.
I jeszcze jedno:
Węglarz niósł na plecach kosz z węglami. Jeden węgiel mu wypadł. Podniosłem i podałem. Powiedział „dziękuję” takim łzawym głosem, że kamień by zapłakał. — Z jaką rozkoszą pochwyciłbym tę biedną, czarną od węgla, spracowaną rękę i przycisnąłbym do ust, z jaką rozkoszą złożyłbym głowę na jego spoconej, nigdy niemytej i porośniętej włosami piersi i płakał nad jego dolą jak ten węgiel czarną i jak jego: „dziękuję“ smutną i jak przysługa którą mu wyświadczyłem, drobną.
Zaiste jak są różne spojrzenia: obojętne, przelotne, dyskretne, miłosne, ciekawe, ironiczne, dobrotliwe, zaczepne (ta mała) wstydliwe, odpychające, marzące, litosne i t. d. — tak są i różne pocałunki: od najczystszych, jak tchnienie motyla do gorących jak wulkan, od godnych anioła do — szatana. (Spojrzenia i pocałunki — temat do studjum).
Teraz przyszło mi na myśl, że wszak Wedeking dowiódł w przebudzeniu się wiosny wyższości uświadomienia w wychowaniu. Ponieważ i ja i madem. Janina byliśmy uświadomieni, mogliśmy bez obawy ślizgać się nad zawrotną głębiną „pieśni bez słów“.
Dziesięć stron zapisałem bez znużenia, a za ostatnie wypracowanie polskie dostałem trzy, chociaż bez zarzutu, bo krótkie.
Więc moja senność i starcze niedołęstwo minęły, czy pod wpływem listu p. Julji? Czy aż taką jest potęga autosuggestji?
Czytam mowy Cycerona i Demostenesa, podziwiam strukturę, korzę się przed logiką rozumowania i zachwycam językiem. Ale ja inaczej przemawiałbym, gdybym widział ojczyznę w niebezpieczeństwie, albo bronił człowieka przed śmiercią. — Wogóle sądownictwo winno być zreformowane. Przed sędziami — poetami winien stać obrońca — marzyciel, a nie zimny, chłodny formalista przed urzędnikami. Sercem należy bronić, a nie paragrafami, na zasadach etyki karać, a nie — kodeksu. Dziś okoliczności łagodzą winę, a one powinny zupełnie ją usunąć. Nie wolno karać ojca, że kradnie dla dzieci, lub zabija tego, kto nastaje na cześć córki, albo broni swego honoru. Uderzenie w twarz — to tylko zakłócenie publicznego spokoju, więc kara 3 — 5 rubli, a mojem zdaniem — to zabójstwo, za które karą — kula w łeb. — Chłopi płacą raty a nie biorą kwitów, i wśród zimy wyrzuca się na śnieg 30 rodzin, bo nie ma na potwierdzenie papierków. Kto kłamie? — pytam się: chłopek nabożny, pracowity, nieśmiały czy bezczelny i bezbożny spekulant, czyja przysięga winna zaważyć na szali?
A medycyna, która bogacza dla kaprysu wysyła na południe a nędzarza „leczy“ w suterynie pigułkami, choć miesiąc słońca powróci mu życie, da rodzinie pracownika, a dzieciom nie da wyrosnąć na prostytutki i złodziei? Jak sąd śmie karać te ofiary nędzy i ciemnoty?
Zdawało mi się niedawno, że te dziewczyny (?), które tak nizko upadły, nie zasługują nawet na litość. Kraść, zabijać nawet, ale nie za pieniądze kupczyć uściskiem. Wszystkie zbrodnie ludzkie zna świat zwierzęcy i roślinny w imię walki o byt, dąb kradnie światło krzewinie, chwast zagłusza (zabija) kwiaty. Tylko ta zbrodnia jest udziałem człowieka, ba — kobiety! Ta plama przygniata cały ród kobiecy. Hańba, hańba — najokrutniejszy wyraz ludzkiego słownika, — gorszy od niewoli.
Zreformować świat, to znaczy zreformować wychowanie...
Zaczepił mnie jakiś człowiek, piłę miał przewieszoną przez ramię.
— Czy pan nie wie o jakiej pracy?
Dałem mu czterdzieści dwa grosze.
— Niech się pan mnie nie brzydzi, — powiedział, chciał pocałować w rękę, — błogosławił.
Prosił o pracę, dałem mu jałmużnę. Uciekałem, jak z miejsca zbrodni. Ile ja niepotrzebnie wyrzuciłem pieniędzy. Póki istnieje nędza, nie mam prawa wydawać dla siebie. O nich muszę i powinienem myśleć przedewszystkiem.
Ha, ja mam myśleć o tych, o których Bóg nie myśli. — A czy choroby dziedziczne nie są krwawem świadectwem przeciw Niemu?
Mod. mówił o szkołach filozoficznych w Grecji. Szkoła cyników została zupełnie spaczona. Czy i soc. ulegnie temu losowi, jak przepowiadają niektórzy, — czy rzeczywiście „świat jest przemianą zła wieczyście trwałą“ jak mówi Tetmajer, czy też pnąc się „naprzód i wyżej, przez szereg istnień padających marnie“ — dąży do ideału, jak twierdzi Asnyk?
Już od dwóch dni jest mi dobrze. Doznaję jednak takiego uczucia, jakie mają ludzie bezgranicznie szczęśliwi: strachu, aby kto nie przerwał brutalnie tej ciszy, tego półmroku myśli i uczuć.
Czytałem po francusku „W kraju futer“ Verne’a i marzyłem, że tam jestem, pod biegunem.
Po dniu uciążliwego pochodu leżę pod ciepłą derą. Budzą mnie.
— Wstawaj pan. Białe niedźwiedzie.
— Czy to raz pierwszy; jest też o co piekło robić?
— Ależ jesteśmy zgubieni.
— Bezpowrotnie?
— Tak jest, niema ratunku.
— Więc pocoście mnie budzili? Może mam w galowem ubraniu, stawić się na śniadanie panom niedźwiedziom?
— Powtarzam: niebezpieczeństwo, twoja zimna krew jest potrzebna.
Ubieram się.
— Więc to nazywacie niebezpieczeństwem? Że niedźwiedzina leży, drżąc ze strachu?
— Ale drzwi niema, może wejść.
— Może, ale nie wchodzi.
— Jest ich piętnaście.
— Zrobię drzwi z pierwszego.
Strzelam w powietrze.
— Szaleńcze, zgubiłeś nas, — mówią.
Olbrzymi niedźwiedź idzie ku nam, w momencie kiedy swem olbrzymiem cielskiem zawalił wejście, pakuję mu kulę w oko.
— Oto mamy drzwi, tem lepsze, że w przyszłości posłużą nam za śniadanie.
Dziecinne marzenia, tem lepiej.
∗ ∗
∗ |
Widziałem pogrzeb wojskowy. Cudny marsz żałobny, żołnierze i koń w żałobie, który smutny, z łbem spuszczonym, powoli odprowadza swego pana na miejsce wiecznego spoczynku. Łzy miałem w oczach.
∗ ∗
∗ |
Widziałem grających w karty. Policzki z niezdrowym rumieńcem, spokój udawany i ta głucha niechęć, przebijająca niby w żartach, a właściwie w docinkach, — jakie to wstrętne.
∗ ∗
∗ |
Przypomniałem sobie, że kiedyś, kiedy była u nas Zosia, do nogi od krzesła, na którem siedziała, przywiązałem nitkę, aby się nie pomieszało z innemi. Jaki ja byłem wtedy biedny. O, nie śmiejcie się z tych uczuć dziecinnych. Miłość jest zbyt szlachetnem uczuciem, by mogła być ośmieszona, zabawnemi są natomiast: pozowanie, sztuczna galanterja sztubacka, asystowanie pannom, małpowanie dorosłych, opowiadanie kolegom o swoich rzekomych romansach nawet z mężatkami, — łgarstwa, komedjanctwo.
Ja sam przyłapuję się na tych rzeczach, naprz. raz wyskoczyłem z tramwaju, choć deszcz lał, — żeby niby to „szybkim ruchem uspokoić wzburzone nerwy i aby deszcz ochłodził palące czoło“. Deszcz czoła nie ochłodził, bo mam czapkę z daszkiem, zabłociłem się po pas, co mnie bardziej jeszcze zirytowało, — i przyłapałem się na małpowaniu romansowych bohaterów, co mnie do reszty struło.
∗ ∗
∗ |
Spotkałem Romana po pięciu latach niewidzenia. Mówiliśmy parę minut, a więcej patrzyliśmy na siebie, bo nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Pięć lat tylko, a co za zmiana.
Temat do sztuki dramat. pod tyt. „Trzy fazy“.
Akt 1. On zakochany zapaleniec nie widzi w niej braków, nie myśli, iż miłość przejdzie, a potem będzie czegoś więcej żądał od żony.
Akt 2. Widzi, że się pomylił. Ale musi zrobić ze siebie ofiarę... „dla dobra dzieci“ (może ten tytuł lepszy?).
Akt 3. W 20 lat po ślubie — oni starzy, a dzieci to samo przechodzą. Ich myśli.
Oto szkielet utworu.
Jak dziwnie wcale nie myślę o sławie.
∗ ∗
∗ |
Życie składa się z tylu drobiazgów, że niesposób pamiętać.
Pani P. płacąc mi za miesiąc, rozmawiała ze mną. Rozumna i miła, a tak się czasem zimna wydaje. Powiedziała, że lepiej, że ludzie się maskują, bo inaczej wyszłaby na jaw brutalność natury ludzkiej (może męża miała na myśli?), że maskowanie się dowodzi dążenia do czegoś lepszego (czy zawsze). Na pożegnanie podała mi rękę, którą pocałowałem. Wyszedłem i zdawało mi się, że ją obraziłem, że może należało jakoś inaczej, chłodniej pocałować. Była to myśl przelotna i niedorzeczna, a jednak tydzień cały (z pauzami) dręczyłem się tem.
Muszę pisać.
Ach co ja czuję, co ja cierpię. Jestem znów sam w domu z Franią. Nie mam sił, żeby uciec. Namiętność owładnęła mną zupełnie. Czuję ją w każdym nerwie. Czuję ją wszędzie, a najbardziej w piersiach. Straszna pustka aż do bólu i płomień. Oddechu nie mogę pochwycić, serce wali jak młotem, po całem ciele jakieś niezdrowe ciepło, gorączka.
Kiedy nas widzicie uśmiechniętych i rozbawionych na ulicy lub w towarz., powiadacie:
— Szczęśliwa młodość.
Ale spójrzcie w serce, co tam za burza szaleje, co tam za orkan. Widzicie nasz śmiech, słyszycie nasze żarty, nie widzicie łez, nie słyszycie jęku. Znacie nasze dumne marzenia, ale nie znacie tego pożądania spokoju, którego nie zna nasz wiek. Jeśli przychodzi cisza, to nie jest dobrotliwa cisza letniego dnia, ale cisza, która nagle zalega morze, przed pierwszym piorunem. Morze ciche, ale kapitan drży, bo widzi niebieskie chmury, które przewalają się po niebie. — Poskramiamy dziką bestję, ale z jakim wysiłkiem.
— Proch i ogień.
Jeżeli ta biedna dziewczyna, która tam siedzi w kuchni i nic nie przeczuwając, może ceruje moją bieliznę, ma być prochem — niech wie, że ja czuwam, — ja ogień. Ten ojciec jej, który może poprawia teraz pług do wiosennych zasiewów i matka, która tęskni za nią, mogą być spokojni: nie shańbię im córki. — Ta nędza, która wygnała ją z ojcowej izby do miasta, do cudzych, do obcych, jest łańcuchem, na którym teraz miotam się w samczej wściekłości.
Boże, oto idziesz mi na pomoc. Nie wzywałem Cię, a wiem, że już dążysz. O, tego Ci nie zapomnę. Nie śpiesz się, już przeszło. Zamknę drzwi na klucz, uklęknę, biały anioł modlitwy skrzydłem swem mnie okryje, utuli.
W godzinę później:
Mam uczucie, że umyślnie przesadziłem i niebezpieczeństwo i walkę z niem. Dziwny wiek, w którym dojrzałe myśli poplątane z dziecinnemi, a zupełnie uczciwe uczucia ubrane w obrzydliwą przesadę, wstrętną egzaltację i ohydną komedję.
Czego bo niema w tych kilku wierszach: morze, bestja, jęk, proch, piorun. Tyle hałasu niepotrzebnego, a w rezultacie pewnie będę miał polucję, bo już jej blizko dwa tygodnie nie miałem.
Nie napisałem w dodatku i połowy tego, co mi się po głupim łbie kotłowało, widocznie sam już uważałem, że za wiele tego dobrego. Więc był tam i obłęd z nieodzownemi kratami, i jęk mego dziecka, które mnie przeklina i społeczeństwa które mnie na sąd wzywa. Myślałby kto, że nowy potop. A tymczasem wszystko to można zamknąć w jednem zdaniu:
— Sztubak nie zrobił świństwa.
Ma słuszność panna Julja: jestem dzieweczką, pieszczotką marzeń, a nie mężczyzną.
Spalę do djabła ten błazeński pamiętnik, bo wpadnie jeszcze w czyje ręce.
Takby dobrze było, gdyby mnie kto wytargał za uszy, zwymyślał od smarkaczy i zasadził do geometrji, bo ten wulkan, ogień, kapitan okrętu i wódz może nie dostać promocji.
∗ ∗
∗ |
Znów przesada. Pamiętnika nie spalę, wiem o tem doskonale a gdybym spalił, popełniłbym kapitalne głupstwo.
2. Jeżeli nawet jest przesada w tem co pisałem, jest to jednak wewnętrzne przeżycie, za które niema racji targać za uszy.
3. Nie jestem ani błaznem ani smarkaczem tylko bardzo inteligentnym młodzieńcem (w porównaniu z kolegami), trochę spaczonym przez brak pedagogicznego kierunku.
Z ostateczności w ostateczność, brak równowagi — to cecha mego wieku.
Słuszne natomiast jest, że trzeba się wziąć do nauki szkolnej, bo sam pan korepetytor może nie dostać promy, i będzie wstyd.
Pójdę do doktora, może uzna że przy moim temperamencie naprawdę już czas, jak twierdzi wielu kolegów (M. P. L. B.), że moja trema niema racji, bo bądź co bądź czuję się źle.
— Wstyd mi?
— Czego?
— Wyśmieje?
— Dowiedzie tem, że chociaż doktór, ale głupi: Pójdę do Ż.
Skazano — sdiełano.
Byłem u doktora i... wierzę mu.
Polucje nawet b. częste, nawet ze snami erotycznemi, nie są chorobą, nawet nie cierpieniem, tylko niedomaganiem. Należy się wystrzegać wszystkiego, co podnieca, więc alkoholu, nikotyny (papierosy) i marzeń, 80% prostytutek jest zarażonych. Płuca i serce mam zupełnie zdrowe. Wolę należy ćwiczyć i nie tragizować, gdy zawodzi. Napoleon, który świat cały zwyciężał, nie umiał nad sobą panować. Każde drobne zwycięstwo ułatwia większe, bo w mózgu wyżłabia się droga. Aby telefonować, trzeba założyć druty (to mu się mniej udało, bo jest telegraf bez drutu).
Pieniędzy nie wziął, powiedział, że oddam, jak dorosnę. Kazał przynieść pamiętnik. Chciałbym zanieść: może powiedziałby, że widać z nich, że mam talent. Choć znów za parę życzliwych wyrazów oddać obcemu całą duszę, cały świat cierpień, bólów, marzeń i tęsknot. Gdyby ściśle określił termin: za tydzień, za dwa tygodnie, nie oparłbym się. Wstyd mi przyznać się, ale się zawiodlem. Miałem wrażenie, że się śpieszy, że niema czasu. Wiem, że jestem niesprawiedliwy, wymagający, niewdzięczny, a jednak... Dla mnie to była epoka, dla niego epizod. Dwa razy przerwał nam telefon to znów go wywołano. Może wzywano go do konającego, gdy ja jestem zdrów. Egoizm ludzki nie zna granic: niczem go nie nasycisz.
Może na takie uczuciowe zabarwienie tej wizyty wpłynęło i to, że mam przykrości w domu i na lekcjach.
Precz z pogrzebowym marszem na strunach Bajronowskiej liry.
Po co napisałem to zdanie? Bo mi się wydawało ładne. Muszę zwalczyć w sobie przedewszystkiem tę pozę, tę komedję, która mnie do rozpaczy doprowadza.
Na lekcji udaję roztargnionego, to znów przyciskam skronie, chociaż głowa rzadziej mnie teraz boli. Staram się być zaniedbany w ubraniu, to znów chciałbym mieć białe rękawiczki, to być pochylony, zgarbiony, to znów prosty i zwinny (podobno oficerowie noszą gorsety?).
Więc walka:
1. lenistwu (matematyka).
2. pozowaniu.
3. marzeniom i wogóle uczuciowości (nastrojom).
4. papierosom, piwu, musztardzie i t. d.
Pisząc: „więc walka“, — omało co nie dodałem: „na śmierć i życie“. Pierwsze zwycięstwo?
Uczę się. Z algebry dostałem 4, pierwszy raz w życiu (z ustnego). To zagłębianie się w mistyczny świat cyfr sprawia mi zadowolenie.
Wymówili mi lekcję u R., bo nie jestem dość energiczny. I tak ich miałem zawiele, jak na koniec trzeciego kwartału. Co jabym dawniej na ten temat wypisał tragicznych okrzyków, a teraz ot wiem, że „energicznym i rutynowanym z gwarancją korepet.“, nie będę nigdy, — zanadto wiele mam uczucia dla dzieci, żeby je tyranizować. Dziecku tak mało potrzeba, aby się czuło szczęśliwe: pieczątka, pudełko, karmelek. Wyciskać łzy z tych niewinnych oczu dla piątek, dla śmiesznych tryumfów, dla dogodzenia próżności rodziców i zyskania sławy „rutynowanego“, to barbarzyństwo. Minimum wysiłku dla maximum rezultatu; byle dostał promocję, — trzymałem się tej zasady, jak do tej pory z dobrym efektem: rozwijałem ich, lubią mnie, a w rezultacie: cenzura bez dwójki...
Marzenia — to morfina duszy.
Czy mam prawo przynajmniej do gorących spojrzeń i czarownych uśmiechów, do tych niewinnych w gruncie rzeczy miłostek przelotnych? Mania D, z matką wdową i bratem suchotnikiem, — miłość czy współczucie? Czy pozwolić wyobraźni na marzenie o leczeniu suchot. A jeśli „od łyczka do rzemyczka“.
Jakby na potwierdzenie tego, co mówił doktór, — dowiedziałem się, że J. się zaraził. Straszne tam u nich piekło: a z tej racji mama zrobiła mi awanturę, że czytam książki. Gdzie tu logika? — Bardzo szanuję Kazia, że modli się i nie czyta, ale Kazio to Kazio, a ja — to ja, i zdaje mi się, że gdyby nawet od książki można się było zarazić tryprem, to i tak byłoby już za późno, bo ja bez książki tak samo nie mogę żyć, jak bez chleba. Wbrew zwyczajowi odpowiadałem zupełnie spokojnie, nie uniosłem się, a rozumowałem, jakkolwiek rozmowy takie do przyjemnych nie należą. — Kiedy mama powiedziała, że mój Pestalozzi i ta „cała zgraja Darwinów i Lassalów“ (groch z kapustą) — to byli heretycy i rozpustnicy, odpowiedziałem tylko:
— Nie znoszę, jeżeli się mówi o rzeczach, o których się nie ma pojęcia.
Chociaż ja mam bezwzględną rację, pomimo to wieczorem rodziców (bo i ojcu się dostało przy okazji) przeproszę.
Miałem dwa razy pol., pierwszą ze snem (ślizgawka, pokój turecki) drugą bez.
Mam wściekły apetyt. Cały dzień tylko żarłbym chleb.
Okres senności po p.
Awantura z Franią, że prasując spaliła koszulę. Czy mógłbym pozostać neutralnym, gdybym był jej kochankiem?
Lubię rysować, szczególniej pajęczynę: to życie ludzkie, poplątane jak labirynt.
Jak niezbadanemi są te zmiany w usposob. człowieka: dziś pełen wiary, nadziei, radości; jutro — zwątpiały, nie wierzy ani w swe siły, ani zdolności, ani szczęście.
Awantura z Mod., że za dużo zadaje. Poskarżyli się inspektorowi. Zadał to samo, co zwykle.
— Dużo, dużo, — zaczęli krzyczeć.
— Czego dużo? — zapytał blady.
— Słówek.
Dzwonek.
— Na jutro pierwsze trzy paragrafy z kursu trzeciej klasy. Ja z dziećmi Odyssei czytać nie będę, — powiedział i trzasnął wychodząc drzwiami.
Koledzy boją się, że będzie się mścił, myślę, że jest na to za dumny. Boli mnie, że zranili człowieka; jak to boli, gdy widzi się, że ludzie pomiatają ukochaną ideją.
Zdaje się, że mała P. kocha się we mnie. Raz w czasie lekcji otworzyła drzwi, zajrzała, lecz uciekła. Widocznie wstydziła się poczęstować mnie czekoladkami, któremi potem w przedpokoju poczęstował mnie Oleś. Wczoraj znów weszła, dygnęła z gracją i poprosiła o zrobienie zadania. Było dość łatwe. Zaczerwieniłem się, zrobiłem, wytłomaczyłem, tak słodko patrzała mi w oczy — i na „dziękuję“ odpowiedziałem „proszę“. Tak mnie to zastało nieprzygotowanym, że dopiero na schodach przyszło mi na myśl, co powinien byłem powiedzieć:
— Ależ proszę, jeżeli będzie pani coś miała, proszę się do mnie udać, a z najszczerszą chęcią dopomogę.
Tak mnie zmieszał ten wdzięczny, pensjonarski dyg. — Czegoś podobnego doznałem, kiedy w dzieciństwie powiedziano mi w sklepie: „pan“.
Jeżeli podejrzenia moje są prawdziwe, ona teraz przeżywa to, co ja już przeżyłem, — na szczęście, — czy — niestety?
Wieczorem płakałem, że niema jeszcze wiosny, kwiatów, zieleni.
Prawie nowela.
Ostatnie zadanie przed kwartałem, decyduje o stopniu na cenzurze. Przepisać nie można, bo Argusowe oczy nauczyciela wszystko dojrzą. Samemu trzeba się błąkać w mistycznym świecie formuł i cyfr. Gorączka nie pozwala panować nad myślami, trzeźwo rozumować. A spokój potrzebny do zimnych cyfr. Jedna drobna wątpliwość pozbawia równowagi, traci się grunt pod nogami, bo tu jeden błąd pociąga za sobą cały zastęp błędów, — jak w życiu. Ile razy za drobny błąd, zrobiony przez nieuwagę, dostało się dwa, iluż to ludzi takiej dwójce zawdzięcza złamane życie. Czy dziw więc, że głowa płonie, oddech grzęźnie w piersi a serce trzepoce się, jak gołąb w klatce? Jedno zadanie na tydzień często napełnia trwogą dziesiątki młodzieży — ironjo — szczęśliwej młodzieży. — W wilję mózg się wysila, aby przeczuć, co będzie, co powtórzyć, co może się przydać. Zrobię czy nie zrobię? — To pióro kreśli ratunek albo wyrok śmierci — własne pióro. Wyrok zbrodniarza podlega rewizji w senacie, a wyrok nauczyciela, zależny od sympatji lub odwrotnie, od przelotnej myśli, chwilowej fantazji, przypalonego obiadu — jest nieodwołalny.
Ostatnie zadanie. Nauczyciel zdwoił czujność. Po podyktowaniu tekstu — grób, cisza martwa. Kto podniesie głowę z nad zeszytu, ten spotka się z nieufnym a szyderczym wzrokiem nieubłaganego nauczyciela.
A za oknem wiosna stanowi kontrast taki. Myśl rwie się w pole, w las, skowyczy za kąpielą w słońcu. I tylko te szyby pełne pyłu dzielą płuca nasze od najwyższej rozkoszy oddychania powietrzem budzącej się wiosny.
Przenoszę wzrok ku tym 36 uczniom — niemym i nieruchomym, których więżą przemocą, gdy oni rwą się do... wiosny, do której ma prawo zwierzę, ptak, robak lichy, a którą nam zagrodziła potrójną kratą zabójcza cywilizacja.
Ci uczniowie, związani teraz w jedną nierozdzielną całość wspólnego gwałtu, wspólnej niewoli-niedoli, czem będą za lat dziesięć, dwadzieścia?
To zadanie tkwić będzie, jak „cierń w krowiej nodze“, w ich nerwach przez całe życie, a może i w ich dzieciach. Ta godzina spędzona tu w dusznej izbie a nie w kryształowym wietrze wiosennym, jak ananke, zawiśnie na ich płucach.
Minuty biegną, praca wre coraz goręcej, pot rosi czoło. Ostatnie wysiłki strudzonej myśli. Ile w takich chwilach popełnia się błędów przez nieuwagę.
Nauczyciel chodzi spokojny, na chwilę nie spuszcza oka z klasy. Duma, poczucie obowiązku, sprawiedliwości nie pozwalają, aby ktoś ściągnął... ostatnie zadanie.
Promień słońca skoczył filuternie do klasy, gdzie dojrzał młode twarze, i zaczepił ucznia. Uczeń żachnął się niecierpliwie i usunął na bok. Promień ździwił się, posmutniał, może rozgniewał i już do końca życia może unikać będzie chłopca, który go odtrącił.
Biedne słońce, biedne dzieci.
Kto winien, że światło prawdy wypowiedziało bój zacięty światłu słońca?
Sekretarka odpowiedziała, że niema miejsca, że mają duży zapas nowel. Patrzała na mnie tak życzliwie, poczciwa! radziła się nie zrażać, bo „redaktor nawet tego prawie nie czytał, bo jest bardzo zajęty“. — Ach wiem, im potrzebna firma a nie dzieło sztuki, wreszcie redakcja ma „swoich“, którzy na obstalunek zawsze napiszą to i tyle, ile potrzeba. Oczekiwanie mnie denerwowało, teraz już mi wszystko jedno.
I tak nie będę literatem, tylko lekarzem. Literatura — to słowa, a medycyna to czyny.
Wstałem rano, przed piątą jeszcze, i poszedłem w pole. Wzrok mój, krępowany murami przez dziesięć miesięcy, pożądał takiego widnokręgu, gdzieby nic nie przeszkadzało biedz w bezbrzeżną dal. I znalazł to, czego pożądał. Stanąłem w polu i objąłem przestrzeń, obramowaną ciemnym wałem lasów — i stałem tak długo zapatrzony w ciszę, nieprzerwaną najcichszym szmerem.
Nie myślałem o niczem, duch spoczywał, tylko głos serca szeptał; „cudnie — cudnie; ani jednego człowieka”.
Nagle myśl rzuciła pytanie:
— Hej młodzieńcze, który kochasz ludzi i życie pragniesz nieść im w ofierze, czemu radujesz się że ich nie widzisz?
Drgnąłem, zmieszałem się.
— Czemu, w rzeczy samej, czemu?
A, odpowiadam.
Gdy idę przez las, pieśń drzew kołysze mnie na swych falach i szepce tak dobre słowa, że ciszą przenika mą duszę znużoną. Las, drzewa, krzaki wraz ze mną snują złotą przędzę rojeń. Gdy idę przez pole, pieśń zboża, traw, kwiatów kołysze mnie na swych falach i szepce dobre słowa. Pola i łąki marzą wraz ze mną, wraz ze mną snują złotą przędzę rojeń.
Wołam: o ideale jasny.
Echo natury odpowiada: jasny.
Wołam: miłości święta.
Echo natury odpowiada: święta.
Wołam: przyjaźni czysta.
A echo mówi: czysta.
Natura rozmawia ze mną, nie przeczy; ja wierzę jej słowom.
A oto ludzie.
Wołam: miłości bratnia.
Echo świata odpowiada śmiechem: niema jej, jest egoizm tylko.
Wołam: ideale.
A świat: niema, jest tylko tęsknota za nim.
Wołam: o miłości.
A świat: niema jej, są tylko żądze.
Wołam: pocieszycielko nadziejo.
A świat: matka głupich.
Wołam: nie budźcie mnie, okrutni i bezlitośni.
A świat: zbudź się, otwórz oczy.
W imię czego budzicie mnie, bym cierpiał?
— W imię prawdy.
O nie chcę waszej prawdy, bo mam własną, którą kocham, nie wydzierajcie mi jej.
A teraz wiecie, dlaczego wolę słuchać głosu natury.
Jeżeli taką jest twoja prawda, świecie, toś grzeszny, zły, skalany. Jeśli taką jest wasza prawda, ludzie, czemu zabieracie mi moją jasną, czystą, świętą.
Więc chcesz, abym poszedł za twoją prawdę okrutną, o świecie? Nie, chodź raczej za moją prawdą
∗ ∗
∗ |
Motylem jestem.
Upojony życiem, młodością, nie wiem jeszcze dokąd się zwrócić, ale nie pójdę za wami.
Nie pozwolę życiu zmiąć swych barwnych skrzydeł, nie pozwolę zniżyć swego lotu.
Dawno już chciałem wyspowiadać się przed wami, lecz bałem się, że nie zrozumiecie, wstydziłem, że wyśmiejecie.
O biedni, jeśli nic wam nie powie ta spowiedź motyla.
∗ ∗
∗ |
Jeśli wiara w tryumf dobra jest snem, chcę spać. Życie mnie budzi, więc uciekam do szumu drzew, do szeptu strumienia, do woni łąk, do szmeru zbóż, — uciekam.
Tu na łonie natury chcę odżyć, zrzucić pył miasta z marzeń moich.
Chcę odzyskać wiarę zachwianą. Chcę by natura była lekarstwem, a lekarzem — Bóg.
Rano szkoła, potem korepetycje i lekcje, przeplatane jedzeniem, snem i... marzeniami. Marzenia uchroniły mnie od letargu, zawdzięczam im życie.
Ale widziałem, jak opuszczają mnie jasne moje duchy, duchy mojego życia, które nazywam życiem motyla, a wy nazywacie życiem niedojrzałego młokosa. Nie możemy się zrozumieć, bo wy nazywacie życiem to, co ja nazywam śmiercią.
∗ ∗
∗ |
Patrzałem długo na mrowisko. Ile cnót mają te drobne istotki.
O, jakież to bolesne, że człowiek który kocha ludzkość, pragnąłby cnotami zwierząt uszlachetnić ludzi...
∗ ∗
∗ |
Gdym przechodził przez kładkę, dostrzegłem tonącego robaczka. Widziałem, jak dopłynął do maleńkiej mielizny, jak znów stracił grunt, spłynął i zanurzył się i wypłynął.
Czemu się szamoce ten drobny owadek? Czy drogie mu to drobniutkie życie, zewsząd zagrożone, które lada chwila może i musi utracić?
A człowiek? — błysnęła mi nagle myśl.
Aby robaczka wyratować, trzeba zejść z kładki i zamoczyć się po kostki — czy warto?
I usłyszałem głos:
— Jeżeli teraz nie zechcesz ponieść drobnej ofiary młodzieńcze, aby uratować robaka, to będąc dojrzałym, nie poniesiesz większej, aby uratować człowieka.
Z jakiem zadowoleniem patrzałem, jak otrzepywał się, gładził i prostował skrzydełka — na mej ręce.
— Nie zobaczymy się więcej. Leć i bądź szczęśliwy.
∗ ∗
∗ |
Kocham cię, Wisło szara, zarówno wtedy, gdy spokojnie i równo toczysz swe wody, poprzecinane mieliznami żółtego piasku, jak i wtedy, gdy zrywasz tamy i wały, znosisz mosty i grozisz ludziom, jak wtedy, gdy skuta lodowym pancerzem, biała śniegiem, zamierasz, aby znów z pierwszem tchnieniem wiosny zbudzić się i szeptać prastare historje nieszczęsnego kraju od chwili, gdy Wanda spoczęła w twym łonie, bo ręki nie chciała dać obcemu.
Wisło szara, nie zamieniłbym cię na dumną Tamizę, ani zawrotną Niagarę, ani tajemniczą Zambezi ani magiczny Ganges. Tamte może stokroć piękniejsze, mówiłyby do mnie językiem, którego nie rozumiem.
Wisło szara, kocham twe brzegi, porosłe krzywą wierzbiną, która przegląda się w twych nurtach, kocham twe piaski i gwiazdy, które kąpią się w twych wodach.
∗ ∗
∗ |
Kocham nocy tajemniczą nieskończoność, wobec której czuję się małym robaczkiem, zagubionym w przestrzeni i czasie, a mając świadomość tego, korniej myślę, łagodniej pragnę, ciszej marzę.
Błogosławię ludzkość w jej dążeniu do ideału.
∗ ∗
∗ |
O, jak mi tu będzie dobrze.
Oto piszę, patrząc na sosny, słuchając ich szmeru. A gdy zamknę okno, zgaszę świecę i położę się wreszcie, nie będzie mi migać światło latarni gazowej, ale gwiazdy i księżyc spoczną na mej głowie. Nie usłyszę turkotu dorożki lub krzyku pijaka, lub prostytutki — i będę pił ukojenie i czerpał je, jako skarb cenny do Warszawy, na długie miesiące.
Jutro znów wzrok mój bujać będzie po łąkach i polach, wznosić się na wierzchołki drzew, gubić w niezmierzonej jasności słońca.
Poszliśmy plantem na spotkanie zachodu słońca.
Nad nami chmury czarne, groźne, ponure, a na zachodzie niebo szkarłatem płonie, — mieni się, krwawi, skrzy. Jasność niezwykła stanowi majestatyczny kontrast ze zwieszoną nad naszemi głowami chmurą. Natura zdaje się mówić nam dwom młodzieńcom pełnym wiary, siły, nadziei i miłości.
Patrzcie, ten tor kolejowy, ginący w niepochwytnej dali — to droga waszego życia; chmura — smutki, troski, cierpienia, łzy wasze. Urocze wdali obrazy mamić was będą; ścigajcie je wzrokiem długo, jaknajdłużej, nie straćcie ani jednej iskierki, póki płoną. A gdy zgaśnie ostatnia iskra, przenieście wzrok w głąb własnej duszy, i znów wszystkie je tam odnajdziecie.
Zatrzymałem się, pochwyciłem go za ramię.
— Patrz, jak pięknie.
A gdy słów mi zbrakło, by słowami wyrazić co widzę i czuję, on zaczął śpiewać.
Przedziwna pieśń, zrozumiałem ją od początku do końca.
Młodość, zapatrzona w zachód słońca. A więc siła i poczucie niemocy, a więc poryw i niepewność, więc szalona na nic niepomna odwaga i dziecięca obawa; więc bezprzykładna buta i korne poddanie, więc radość niemal obłąkana i łzawa tęsknota, bezgraniczna ufność i nieufność pełna obłędnego lęku; więc wiara i niewiara, miłość i nienawiść, — tyle uczuć, ile jest obrazów we wszechświecie, a każdy obraz ma swą własną duszę.
Toć człowiek mikrokosmos jest wszechświatem.
Płynęła przedziwna pieśń z jego piersi młodej, a wyraziła to, czego słowami wyrazić nie umiałem. Jakże biedną jest mowa ludzka, — czemu młodość niema własnej mowy, własnego słownika?
Pieśń jego była odpowiedzią na mój okrzyk zachwytu.
Więc zrozumiał, więc odczuł?
Gdy skończył, mieliśmy łzy w oczach. Czemu nie można zamienić się łzami, jak ślubną obrączką?
Nie było ani przysiąg ani pensjonarskich zwierzeń. Podałem mu rękę, uścisnęliśmy nasze dłonie, w milczeniu zespoliły się nasze dusze.
Nie świece paliły się przed ołtarzem, a słońce; nie ręce kapłana nas błogosławiły, a niebo; nie orszak weselny pełne obłudy składał nam życzenia, a sosny, brzozy, dęby; nie zagrały organy, ręką kierowane człowieka, a wiatr nam grał, przedziwnie grał.
Przejeżdżał pociąg. Usunęliśmy się z szyn i staliśmy blisko; tuż tuż przed nami przemknął i znikł w kurzawie dymu.
Krwawy kolor nieba przeszedł w różowy, potem złoty; niebieski kolor szarzał, barwa szara zmieniła się w czarną. I wił się już tylko wąski i jasny pasek.
Mówiliśmy o muzyce i poezji, o doli i niedoli ludzi, o walce ze złem, o braterstwie ludów, o miłości bliźniego, o dniu jutrzejszym ludzkości.
Przeżyłem najpiękniejszą godzinę swego życia, więc czemu chciałbym zapłakać