Starosta warszawski/Tom III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.


Oddalenie się Brühla z Warszawy nową było dla Dumont pobudką spróbowania, azali się czułym sercom nie uda usłużyć. Uparta w swém miłosierdziu nad niemi Francuzka, po stokroć zarzekała się, iż kroku więcéj nie uczyni, że ich własnemu zostawi losowi, że od wszystkiego chce umyć ręce; niestety! — najmocniejsze to postanowienie rozbijało się o chęć usłużenia tym nieszczęśliwym...
Niecierpliwili ją — nie mogła jednak zdobyć się na rezygnacyę zupełną, na wyrzeczenie się litościwego współdziałania. Oddalenie się Brühla, jak Francuzka sądziła, do Drezna, nastręczało nową sposobność. Postanowiła z Godziembą być otwartą, pewna, że jéj nie zdradzi, i tym sposobom zmusić go niejako, aby się do hrabiny przybliżył. Dotąd mówiła doń alluzyami, dawała mu do zrozumienia, do myślenia — teraz chciała ważyć wszystko. Miała to być próba ostatnia.
Jednego wieczoru Dumont wezwała sekretarza na kawę do swojego pokoju. Godziemba często jéj odmawiał, ale na ten raz kazała mu powiedzieć, że przyjść musi, gdyż koniecznie z nim mówić potrzebuje. Rad nie rad stawił się na tak wyraźny rozkaz. Francuzka samemi myślami była już rozgorączkowana. Nalała kawę, postawiła ją przed Godziembą i stanęła przed nim z mocném postanowieniem wypaplania się całkowicie...
— Wiem, — rzekła — że mam z honorowym człowiekiem do czynienia... będę więc otwartą. Idzie mi o szczęście kobiety, którą kocham nad wyraz wszelki. Nie będę obwijała w bawełnę. Hrabina waćpana kocha od dawna... Wiem z jéj własnych ust, że się to jeszcze poczęło w Krystynopolu... Los waćpana zbliżył się do niéj, dobrowolnie jesteś ślepy... nie umiesz i nie chcesz z tego korzystać... Jużci waćpan to rozumiesz... że pierwszy do jakiegoś zbliżenia się krok uczynić powinieneś. — Tu się nieco pomiarkowawszy, Dumont dodała żywo: — Nie idzie, uchowaj Boże, o zawiązanie jakichś zakazanych stosunków z osobą tak świątobliwą i pobożną... toć waćpan rozumiesz; ale gdy ich rozdzieliły losy, a zbliżyły okoliczności, toćbyś waćpan mógł, dla osłodzenia jéj życia... zbliżyć się poufaléj. Ja mogę mu zaręczyć, że to za złe wzięte nie będzie...
Spojrzała nań: Godziemba blady i jakby przerażony, patrzał na nią w niemém osłupieniu...
— Czyż waćpan mnie jeszcze nie rozumiesz! — dodała niecierpliwie.
— A, pani, — odezwał się Tadeusz — nie wierzę uszom moim....
— Waćpan jéj chyba nie kochasz! — dokończyła Francuzka.
— Nad życie! — zawołał Godziemba — ale dla tego, że ja kocham, że ją szanuję, nigdybym nie śmiał...
Francuzka plunęła aż z gniewu.
— Cóż nie śmiał? czego nie śmiał? powiedzieć jéj czułego słowa? wynurzyć uwielbienie? pocałować ją w rękę? być powiernikiem jéj serca? Wszakże tu o więcéj nie idzie! Ona waćpana kocha, usycha i choruje z téj miłości, a nieczułość jego, nazywająca się uszanowaniem... zadaje jéj męczarnie... Toć, powiadam mu: sprobój... oświadcz się... zobaczysz... — Wtem przerwała nagle i zamyśliła się. — Naturalnie, — rzekła zwracając rozmowę, — nie możesz waćpan pretendować, aby mu się od razu rzuciła na szyję... Kobieta wstydliwa i pobożna. Choćby z razu była cokolwiek zimną, nie należy się tém zrażać... Trzeba pamiętać o tém, że to nie dla szczęścia waćpana, ale i dla jéj uszczęśliwienia się czyni... Coś waćpan powinieneś z siebie też... za tę jéj cichą miłość — poświęcić... Inny na jego miejscu.
Ruszyła ramionami, a że Godziemba milczał, dorzuciła:
— Ja zawsze powiadam, że tu na północy zimną krew mają ludzie jak ryby... czy téż woda w ich żyłach płynie! Doprawdy!
Pan Tadeusz stał jak piorunem rażony...
— Ale mówże waćpan... co myślisz? co powiesz na to?
— Trudno mi uwierzyć, — rzekł nakoniec Godziemba, — ale jestem przekonany, że pani nie narażałabyś mnie... nie mając do tego pobudek... Jestem tak szczęśliwy, że głowę tracę. — Chwycił się za czoło i dodał z uniesieniem: — Tak, przyznam się pani, nie jeden raz, znajdując hrabinę tak łaskawą i dobrą dla siebie, łudziłem się jakiemiś nadziejami... nazajutrz wstydziłem się ich... i siebie, żem o tém mógł roić...
Dumont zbliżyła się doń poufaléj i poczęła szeptać.
— No, nie bądźże waćpan dzieckiem... Przy pierwszéj zręczności oświadcz jéj, z uszanowaniem, miłość swoją. To jéj da trochę życia... to ją uzdrowi... Nie ma w tém przecież grzechu, że się ludzie kochają. Po całym świecie to chodzi. Brühl nic a nic nie dba o żonę... Byłbyś śmiesznym, gdybyś miał jakieś skrupuły...
Tego rodzaju podbechtywanie bardzo zręczne trwało dobrą godzinę. Kawa nietknięta wystygła, Godziembie zdało się, że oszaleje, wyszedł rozmarzony, rozpłomieniony, wpół szalony...
Francuzka rachowała zdaje się na to, że należało kuć to żelazo póki było gorące; tegoż wieczoru ukartowała tak zajęcia, że sekretarz stał się potrzebnym...
W razach gdy go do gabinetu powoływano, zwykle z rozkazu hrabiny, Dumont pozostawała albo w tym samym pokoju, lub w przyległym, od którego drzwi były otwarte... Świece już podano, książka do lektury i szklanka wody z cukrem stała przygotowana, Godziemba wszedł cały drżący, zasiadł i począł czytanie, gdy Dumont szepnąwszy hrabinie, że ją gwałtownie bardzo zęby boleć zaczęły, wysunęła się z pokoju...
Brühlowa siedziała na kanapie z robotą, obok w pewném oddaleniu Godziemba nad książką, z oczyma spuszczonemi, głosem od wzruszenia drżącym, począł czytanie. Ale w oczach mu się ćmiło... głosu brakło...
Hrabina spojrzała nań z uwagą... Po wyjściu Francuzki, Godziemba który był postanowił tego dnia korzystać z jéj rady, w chwili wykonania — zmieszał się niewypowiedzianie, zarumienił... zamilkł.
— Co to panu jest? — zapytała hrabina — czy i pan nie jesteś chory? Ale w takim razie, proszę to czytanie porzucić...
Godziemba patrzał, nie śmiejąc ust jeszcze otworzyć.
— A, pani! — rzekł wreszcie spuściwszy oczy — jeżeli to grzechem jest, mieć dla kogo uwielbienie, przywiązanie i nie śmieć nigdy słowem dać mu znać o tém uczuciu; to ja w istocie jestem chory śmiertelnie... bo całe życie milczeć muszę, co chwila mówić pragnąc.
Spojrzał na hrabinę, któréj robota z rąk wypadła, tak ją te słowa przeraziły, to nagle przerwane milczenie strwożyło. Śmiertelną bladością pokryła się jéj twarz. Widząc ten przestrach, Godziemba radby się już był cofnąć, ale po pierwszych tych dwuznacznych i wyraźnych razem słowach, za późno było.
— Przebacz mi, pani, moją śmiałość, — dodał: — długo, długo miałem usta zamknięte... lecz mając szczęście zbliżać się do niéj...
Hrabina bladła i drżała coraz wyraźniéj, wzrok jéj obłąkany błądził po pokoju, jakby szukał opieki i ratunku. Godziemba plątał się i mówił coraz daléj ze wzrastającym zapałem.
— Nie karz mnie pani za zuchwalstwo moje... czuję, że jestem występny... ale...
Rzucił się w téj chwili nie myśląc i mimowoli na kolana, i widząc spuszczoną rękę Maryi, chwycił ją okrywając pocałunkami.
— Na miłość Boga! panie Tadeuszu... wstań pan! błagam, proszę go... uspokój się, daj mi zebrać zmysły.
To mówiąc, zakryła twarz ręką hrabina i płakać zaczęła. Godziemba wstał zmięszany.
— Oczy moje... wzrok... mowa, musiały mnie zdradzić — rzekła przerywanym głosem Brühlowa — pan odgadłeś com mu się dla naszéj wspólnéj spokojności ukryć starała. Ja nie potrzebowałam tego wyznania, bom wiedziała o jego uczuciach, tak jak wy o moich.
Spojrzała nań z za łez strwożona; Godziemba stał przed nią jak winowajca z rękami załamanemi.
— Siadaj pan — rzekła — mówmy jak powinność a nie serca każą. Ja jestem żoną, jam na wierność przysięgała; pan jesteś domownikiem naszym i przyjacielem mojego męża. Miłość nas zbliżyła ku sobie... oczyma, sercami, nie byliśmy związani... zachowaliśmy ją, bo nie było w mocy naszéj serca jéj zamknąć. Dziś powinniśmy milczeć tylko i cierpieć, ani ja krzywoprzysiężną, ani pan zdrajcą być nie zechcesz. Bóg na nas patrzy!
Godziemba milczał zawstydzony.
— A! pani — rzekł powoli — Bóg jest sędzią surowym, ale sprawiedliwym. Przysięga była wzajemną. Hrabia jest najlepszym z ludzi, ale on ani do swojéj, ani do twéj przysięgi nie przywiązuje znaczenia — a my — a ty — ja pani, cierpieć musimy.
— Nie mów pan tego — odezwała się hrabina — wiesz, że mówisz do słabéj kobiety, którą chcesz sprowadzić z drogi obowiązku.
— Nie pani! — odparł żywo Godziemba — ja nie pragnę nic, tylko zbliżyć się do ciebie, módz ci swobodnie wyznać co czuję.
Hrabina zamyśliła się.
— Któż z nas wie, gdy miłość się zaczyna, gdzie jéj kres położy? Będziesz w mocy naszéj nie przejść granicy? Czyż ja wiem, ażali te słowa, które wymawiam, już nie są grzechem?
— Niech cały ciężar tego grzechu spadnie na głowę moją — zawołał Godziemba. Uroczyście powołuję się na Boga i biorę go za świadka, że jeśli to co czynię, jest winą wspólną — ja ją przyjmuję na siebie.
Brühlowa uśmiechała się posępnie.
— Nie możesz waćpan rozkazać Bogu, aby winę serca mojego zdjął z niego. Grzech i okupiona nim chwila droga, wspólne być muszą.
Potrząsła głową, twarz jéj zwykle smutna i blada zarumieniła się i rozpromieniała urokiem niezwykłym.
— Coś pan uczynił! — zawołała po chwili składając ręce jak do modlitwy. Nie dośćże nam było tego szczęścia milczącego? Na coś przemówił? Nie powiedziałeś mi, wierz mi, nic więcéj nad to, o czém od lat wielu wiedziałam — a dałeś mi zgryzotę i przestrach.
Godziembie żal się jéj zrobiło.
— A pani! — rzekł gorąco — rozkazuj, mów, będę milczał życie całe, nie uczynię kroku przeciwko twéj woli. Już dosyć jestem szczęśliwy, słysząc to z ust twoich, co one mi powiedziały. Starczy to na życie.
Każesz mi odejść, odpędzasz mnie.
Hrabina ze spuszczoną głową siedziała walcząc z sobą, długo nie mówiła nic... Z przyśpieszonego oddechu widać było bicie jéj serca. Spojrzała, zakryła oczy, lekki krzyk i rzucenie rąk poprzedziło omdlenie. Godziemba lękając się, aby kto nie nadszedł, pośpiesznie zmoczywszy chustkę w stojącéj wodzie sam trzeźwić ją począł. Hrabina otworzyła oczy i jakby nieprzytomna zarzuciła mu ręce na szyję, zapomniawszy na to, że w każdéj chwili Francuzka mogła powrócić. Lecz zaledwie zbliżyły się ich usta, krzyknęła znowu i z gwałtownością wielką odepchnęła od siebie Godziembę. Siadła, jakby wyrwana ze snu, przelękła, gniewna, a wzrok jéj czuły przed chwilą, stał się obłąkanym i groźnym.
Tadeusz poruszony, lecz zawstydzony razem, chwytał jéj ręce, które mu się wyrywały, przepraszając. Usta hrabiny drżały konwulsyjnie.
— Zaklinam pana — proszę go... zostaw mnie samą...
Godziemba nie mógł się rozkazowi sprzeciwić, wstał by odejść, lecz odwróciwszy się ku niéj tak błagającemi rzucił oczyma, iż się ulitowała.
— Nie idź pan jeszcze — zawołała — siadaj na swém miejscu! mówmy... nie chcę go odprawiać tak. Daj mi zebrać myśli.
Podparła się na ręku.
— Panie Tadeuszu — poczęła zwolna nie patrząc na niego — co się stało, jest niepowrotném, myślmy i mówmy o przyszłości... Ja się pana obawiam, lękam siebie, pan chcąc zbliżyć nas — rozerwałeś węzeł ten na wieki. Niech ten dzień zapomnienia się, zmaże skrucha i pokuta, lecz, słowo, daj mi pan słowo, że nigdy ust nie otworzysz więcéj, że będziesz panem siebie i stać będziesz zdaleka odemnie.
— Pani masz prawo rozkazywania — odezwał się Godziemba — jam jéj sługa.
— Ale któż mnie nieszczęśliwéj rozkaże? — przerwała hrabina — będęż ja miała tyle siły?
Załamawszy ręce, nie śmiała spojrzeć... łzy padały jéj na ręce. Położenie winowajcy było przykre, czuł się występnym, niepokój o przyszłość go ogarniał.
— Nigdy się nie odezwę słowem — rzekł cicho — będę milczał, nie karz mnie pani.
Hrabina podała mu rękę, którą znowu na klęczkach pocałował i zmienionym głosem dodała:
— Zostaw mnie pan samą — proszę go, rozkazuję.
Godziemba wysunął się zawstydzony powoli. — Przechodził próg pokoju, gdy pode drzwiami ukryta Francuzka, dała mu jakiś znak niecierpliwy, którego nie zrozumiał, a sama wpadła do pokoju. Znalazła swoją uczennicę we łzach i niemal rozpaczy. Siadła zaraz obok niéj.
— Cóż to jest hrabinie?
— A! nie dotykaj mnie! nie patrz na mnie! jestem najnikczemniejszą z kobiet... brzydzę się sobą...
Francuzka się śmiać zaczęła.
— Ale ja, moja droga pani, byłam świadkiem całéj sceny; jeden wyraz mi nie uszedł, słyszałam wszystko.
Hrabina z krzykiem zakryła sobie oczy.
— Co za dzieciństwo! — dodała prędko Francuzka — co za śmieszność robić sobie z tego tak wielkie rzeczy, że w rękę pocałował! Ale to od bardzo dawna nastąpić przecie było powinno. Wam się téż w życiu waszém choć chwileczka szczęścia należała.
To mówiąc poczęła tulić płaczącą i uspakajać jak umiała.
— Pani wszystko bierzesz tragicznie — a na świecie komedya jest wszędzie.
Brühlowa nie zdawała się słuchać nawet.
— Jakże ja będę śmiała ci spojrzeć w oczy, ja nędzna jawnogrzesznica! krzyknęła z boleścią.
Śmiechem odpowiedziała jéj Francuzka. Napij się wody... uspokój i nie myśl o tém, droga pani, a...
Tu zbliżyła się jéj do ucha i żywo coś szeptać zaczęła...
Wszystko to było napróżno, hrabina wstała nagle i jakby siłą jakąś niepohamowaną pchnięta, szybko odeszła do swojego pokoju. Idąca za nią Francuzka spostrzegła ją tylko padającą z rękami załamanemi u klęcznika i zmieszana cofnąć się była zmuszona.
Godziemba jak oszalały pobiegł gdzieś w miasto.
Tymczasem hrabina klęczała tak do północy, nie wyszła do wieczerzy i całą noc spędziła — jak się przekonała Dumont szpiegując pode drzwiami, albo chodząc po pokoju lub jęcząc u klęcznika... zdawała się być w gorączce.
Rano posłano po kapelana i spowiednika, którym był kapucyn staruszek, wsławiony naówczas ze swego daru uspakajania sumień trwożliwych. Uważano, że godzinę prawie trwała spowiedź, a przy mszy świętéj, przyjmując kommunię, hrabina płakała znowu. Po nabożeństwie położyła się, posłano po lekarza. Objawiła się lekka gorączka.
Dumont przerażona tém była. Godziemba szalał z rozpaczy. Francuzka ciągle przynajmniéj mogła siedzieć przy choréj, która się jednak ani słowem do niéj przez cały ten dzień nie odezwała... Nazajutrz po spokojniejszéj nieco nocy, lepiéj już było hrabinie i doktór wstać jéj pozwolił. Nie przyjmowała jednak nikogo, nawet Sołłohubowéj, która koniecznie dobijała się do niéj.
Dumont już nie szło teraz o żadną intrygę: przelękła, obawiała się tylko o siebie, pragnęła utrzymać na swém miejscu. To téż ani słowo o dniu pozawczorajszém z ust się jéj już nie wyrwało.
Część znaczna dnia spłynęła na jakichś pokutniczych modłach; hrabina miała twarz uspokojoną, posępną, nacechowaną wyrazem energii i mocnego postanowienia. Kaszel się zwiększył, policzki i oczy pałały...
— Mam do ciebie proźbę, moja Dumont — rzekła o zmroku. — Nie mogę inaczéj — tylko tobie to zwierzyć — ty wiesz niestety, o wszystkiém... Mam najmocniejsze postanowienie żądać od tego człowieka — aby się oddalił.
Dumont ze strachu ust otworzyć nie śmiała.
— Tak jest i inaczéj być nie może. Pytałam o radę mojego spowiednika — jest to moim obowiązkiem. Oddalić się nagle, teraz, nie może, dopiero za mojego męża powrotem. On sam będzie go prosił o uwolnienie i uda się na wieś do swoich starych Godziembów... Żadnego pożegnania — ani słowa. Ja na to nie pozwalam. Do powrotu męża mojego, niech do mnie nie przychodzi wcale.
Milczała Francuzka, ale wzdychała.
— Proszę, abyś mu to objawiła dziś, zaraz — tylko pod tym warunkiem może zachować szacunek mój i pamięć dobrą... To jest moją wolą i rozkazem...
Hrabina z takim wysiłkiem i rozgorączkowaniem to mówiła, iż Dumont uznała za konieczne uspokoić ją i odezwała się:
— Niech hrabina tak się nie irrytuje; nikt się jéj rozkazom nie sprzeciwi... To człowiek cichy, skromny... posłuszny — milczący... Powiem mu to... powiem.
— Proszę cię moja Dumont, dziś, zaraz — zdaje się, że ciężar mi spadnie z sumienia, gdy się to już stanie, gdy będę wiedziała, żeś mu to objawiła i jak on to przyjął.
Ruszyła się więc natychmiast Francuzka do swojego pokoju, odpowiadając już tylko skinieniem głowy i posłała po Godziembę, który zdawał się spodziewać tego wezwania, bo wpadł niezwłocznie. Od tych dni pary, zmienił się niepokojem i jakąś sumienia zgryzotą... Łamiąc ręce, stanął przed Francuzką.
— Coś pani uczyniła? A! ja nieszczęśliwy!
— Ja! a to doskonałe — krzyknęła Francuzka, obu rękami opierając się na stole i wlepiając w niego oczy. Ja? ja chciałam waszego szczęścia, ale z bigotką i takim skrupulantem wyszłam ślicznie! Nie mówmy o tém; myślałam, że więcéj macie oboje miłości i rozumu! Nie ma już co o tém rozprawiać. Oto waćpan masz rozkazy jéj... Nie pokazywać się na oczy, aż do przyjazdu hrabiego, a potém prosić u niego o uwolnienie i ruszać sobie do swoich starych — pour planter les choux!
To mówiąc, dygnęła i niecierpliwie ruszywszy ramionami padła na kanapę.
Godziemba stał wryty, namarszczony, zgnębiony wyrokiem.
— Kazano mi przynieść odpowiedź i opisać jak to waćpan przyjąłeś.
Rozśmiała się stara i nie słuchając Godziemby, poczęła paplać:
— Zaraz nazajutrz wezwała kapucyna i musiała mu się wyspowiadać ze wszystkiego... a to skutek jego rady! Oto waćpan masz! bo jesteś niezgrabny i niezgrabny... niezgrabny więcéj nie powiem.
O mało jeszcze i ja przez niego nie zostałam skompromitowana, ale...
Tu zamilkła i dodała:
— No, co mam jéj powiedzieć? — mów!
— Że się naturalnie, jakkolwiek surowemu wyrokowi poddaję.
Wysłuchawszy Francuzka, poczęła jakby sama do siebie:
— Słowo daję najuroczystsze, że w tym kraju, nikomu już nigdy ani radą przyjacielską, ani żadną pomocą służyć nie będę.
Godziemba coś mruczał, ale gniewna nie słuchała go już wcale.
— Dobranoc waćpanu — rzekła — muszę iść do pani, bo ta na mnie czeka niecierpliwie.
Rozeszli się tak, a Dumont zamyślona udała się ze smutną twarzą do dawnéj uczennicy.
Z wyrazu samego, z jakim weszła do pokoju, hrabina domyślić się mogła, że poselstwo było spełnione, nie śmiała jednak pytać. Dumont się nie spieszyła ze zdaniem sprawy.
Po kilku minutach milczenia, odezwała się wreszcie hrabina:
— Widziałaś go? mówiłaś z nim?
— Spełniłam wolę pani!
— A on?
Francuzka zamyśliła się, czy ma prawdę powiedzieć, czy skłamać, ostatnie wydało się jéj dla czułego serca bardziéj pocieszającém.
— A! pani — odezwała się — jeszcze jestem pod wrażeniem jego rozpaczy... głową tłukł o ścianę, mdlał, tarzał się po ziemi, myślałam że oszaleje.
Marya zbladła.
— Wreszcie uspokoiłam go nieco... Powiedział mi, że podda się jéj rozkazom, ale tego nie przeżyje.
— Jakto! sądzisz, że mógłby sobie życie odebrać? — zawołała hrabina — i cała drżeć poczęła — a ja byłabym przyczyną jego śmierci!
— Kto tam mężczyznę zrozumie! — odparła Dumont. Widząc go w tym stanie, przyznaję się pani, że mnie litość wzięła nad nim. Uczyniłam mu bardzo, bardzo daleką nadzieję, że wyrok ten złagodzonym nieco być może.
Hrabina nie odpowiedziała nic, zatopiła się w myślach smutnych. Dumont napróżno usiłowała je odgadnąć i coś z tego jeszcze zręcznie wyciągnąć na korzyść swoją. Lecz ani słowem, ani wejrzeniem nie zdradziła się biedna hrabina, siedziała jakby upokorzona, znękana, wstydząc się podnieść wzroku i wydać z tą walką wewnętrzną, która wrzała w jéj sercu.
Ani tego dnia, ani następnych, Godziemba wzywany nie był, trzeciego ranka posłano po niego dla napisania listu jakiegoś do księżny Lubomirskiéj... Dumont miała polecenie siedzieć i być przytomną. Hrabina była panią siebie. Godziemba starał się nie okazywać wzruszenia, dawne stosunki powróciły z tą różnicą, iż Francuzka obowiązaną była nie odchodzić ani na chwilę.
— Zobaczymy na czém się litość skończy, rzekła cicho — zobaczymy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.