Starosta warszawski/Tom III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.


Przebywszy szczęśliwie łańcuch gór, dzielący Ruś od Węgier, hrabia Brühl ze skromnym swoim orszakiem zbliżał się pięknego wieczoru wiosennego ku Preszowowi.
Właśnie starosta Zawidecki wskazując zdala resztki murów i wieżę kościoła Św. Mikołaja, oznajmował o szczęśliwym końcu podróży, a hrabia, miłośnik pięknéj natury, przyglądał się ciekawie widokowi, któremu jaskrawe promienie zachodzącego słońca dodawały wdzięku, złocąc szczyty starych kościołów i klasztorów i iskrząc się w wodach tarczy — gdy na równinie za miastem, dostrzegli podróżni na dzielnych koniach, coś jakby wojsk oddział, odprawujący ewolucye, dosyć fantastyczne... Z dala już uderzyli ci jeźdźcy hr. Brühla czemś niezwyczajném w swém ubiorze i przybraniu koni i w strojach jakie ich okrywały. Brühl nawykły był w Polsce do najfantastyczniejszych częstokroć wystąpień rycerskich — jednakże ta węgierska mustra, bo węgierską ją być sądził — dziwną mu się wydała. Żołnierz z powołania, niedawno jeszcze generał artyllerji — hrabia był zaciekawiony, prosił więc Zawideckiego, aby mógł się przybliżyć niepostrzeżony i przypatrzyć nieco temu oddziałowi wojska, który na oko mógł głów do trzechset być liczny.
Starosta Zawidecki towarzyszącym im dragonom, służbie i wozom, nakazał nieco z tyłu pozostać, sam zaś z Brühlem puścił się osłonioną wierzbami i topolami drogą, która ukośnie ku placowi zmierzała, na którym się odbywały manewra.
Im bardziéj się zbliżali ku niemu, ciekawość rosła, gdy się rozpatrzyć mogli lepiéj, w tem dziwném wojsku węgierskiém. Sierakowski, który nieraz Węgrów widywał, głową jakoś pokręcał a Brühl co w siedmioletniéj wojnie spotykał téż oddziały honwedów, nie poznawał ich w tym świetnym orszaku jakichś rycerzy, chyba turnieje za Augustów przypominającym. Kilka starych drzew na uboczu stojących, których pnie obrastały gęste krzewy dzikie, dozwoliło Brühlowi, podjechawszy do miejsca, w którém stała — jak się zdało — komenda, lepiéj się jéj teraz przypatrzyć. Była to chwila wypoczynku po manewrach; dowodzący i żołnierze stali gwarząc i śmiejąc się bez ścisłego szyku.
Na pierwszy rzut oka ucieszył się hrabia, poznając z daleka księcia Karola, na pysznym wschodnim ogierze, w kulbace złocistéj obitéj aksamitem ponsowym, w rzędzie świecącym złotem i kamieniami, w białym kontuszu z potrzebami złotemi, w kołpaku z kitą brylantową, dokazującego z koniem i wesoło baraszkującego.
Sam koń wart był już bliższego przypatrzenia się, nietylko dla piękności swéj i krwi, ale raczéj dla osobliwéj barwy, zdającéj się malowaniem jakiemś nie odmianą naturalną. Ogier był tak zwanéj sobolowéj sierści — połowa głowy jednak była koloru pomarańczowego, jedno ucho takież i na piersiach cztery płatki jakby liście czerwonawe z obwódką różową. Takież same plamy widać było na krzyżach... Nogi wszystkie białe miał po kolana, dużemi centkami pomarańczowemi upstrzone, kopyta czarne.
Ten osobliwy tarant, jak dziecię ujeżdżony, ale dzielny, zwijał się pod księciem Karolem zręcznie aż miło patrzeć było.
Obok na małym koniku bułanym, drobnych rozmiarów, ale piękności osobliwéj, z nóżkami suchemi jak u sarenki, siedział chłopak może dziesięcioletni po huzarsku, w zielonym mundurzyku z dołmanem, w czapce z kitą, cały srebrem błyszczący. Fraszka było patrzeć na silnego księcia Karola, że koniem i sobą dzielnie władał, — bo go małe chłopię zamaszystością, śmiałością, rycerską postawą i śliczną twarzyczką gasiło. Z dobytą szabelką chłopak dokazywał jakby naumyślnie się popisując zręcznością i odwagą. Mały konik i on rozumieli się doskonale i charaktery ich były zupełnie zgodne. Obaj nie mogli spokojnie w miejscu wytrwać, a książę Karol patrząc na tego ładnego dzieciaka, uśmiechał się uradowany.
Daléj nieco na opasłym wierzchowcu czarnéj maści, w którym szlachetną krew poznać było łatwo, bo miał łebek śliczny, grzywę długą, nogi jak struny i suknię połyskującą jak aksamit, widać było w dziwacznym mundurze i szlifach generalskich, w kapeluszu z piórami, kobietę starą, lat pięćdziesiąt kilka mieć mogącą, rysów twarzy nie pięknych, lecz wyrazistych... Zdawała się patrząc na hufiec stojący przed sobą, pysznić się nim. Jedną ręką trzymała się w bok, drugą z lekka ściągała cugle karego swojego Mustafy.
Jakby adjutanci, obok niéj stały na czterech różnomastnych koniach wschodnich, cztery panie młode, nie piękne, ale oblicza arystokratycznego, postrojone z wojskowa, ze szlifami, akselbantami, w piórach, w galonach, w mundurach niebieskich, karmazynowych, zielonych. Młodsze i starsze pań tych twarzyczki, dozwalały odgadnąć w nich siostry.
Komenderujący téż oddziałem, który stał twarzą zwrócony ku starszéj pani, był młodą panienką z zarumienioném licem i fantazyą niezmierną... Wszystkie one szablami tak władały i salutowały zręcznie, jakby nigdy w życiu igły w ręku nie trzymały.
Trzech panów w generals generalskich mundurach, pięknych, dorodnych mężczyzn, stało jakby oczekując rozkazów za czterema paniami, które z niemi właśnie uśmiechając się rozmawiały.
Daléj nieco cały regiment, gdy mu się uważniéj Brühl przypatrzył — okazał się z samych kobiet złożony. Ale tak one wszystkie dzielnie i swobodnie na koniach siedziały — tak szabel dobywały raźno na pokaz i do pistoletów się brały, aby okazać gotowość do boju... choć niby żartem, iż mimowoli przypominały się amazonki.
W istocie téż był to pułk amazonek J. O. księżny Kunegundy Radziwiłłowéj, matki księcia Karola, o którym Brühl słyszał opowiadania, w istnienie jego wierzyć nie chcąc. Teraz miał go przed oczyma w całéj jego świetności, a dziewczęta, co składały tę falangę, wśród których były i prześliczne wyrostki i dojrzałe pannice, i opalone jejmoście i na wpół dziecinne główki — śmiały się uradowane z pochwał, poprawiały sobie kołpaczki, brały się w boki, prostowały, pyszniły aż miło.
Na uboczu nieco stojące Madziary, kręciły wąsy, chwytały za szable, mrugały twarzami, i gdyby nie poszanowanie dla dostojnego wygnańca, gościa cesarzowéj, niejeden młokos sam jedenby był gotów porwać się na pułk cały. Brühl stał i oczom swym nie wierzył prawie. Było to coś przypominającego hecę i komedyę... a mimo to i książę Karol, i stara księżna, i wszyscy przytomni widocznie brali to bardzo seryo... i nie dozwalali żartować z téj instytucyi nowéj... i wielce osobliwéj... z wojska niewieściego.
Węgrom się to jednak — salvo respectu księcia — wydawało bardzo... osobliwém. Starosta Zawidecki, który często jeżdżąc po wino do Preszowa i na Węgry, języka trochę madziarskiego rozumiał, słyszał jak po za krzakami Węgrzy sobie mówili:
— Co za dziw, że książę musiał uchodzić, jeśli całe wojsko miał z takich buziaków złożone! Szkodaby go zaprawdę było na nieprzyjaciela... takie to urodne, wesołe, a dalipan... na coby innego się przydało...
Z szeregów do widzów, z okolicy Preszowa tu zgromadzonych, padały strzały czarnych oczy zabójcze; Węgrzy téż odpowiadali wejrzeniami jak żagwie zapalonemi.
Bassa terem tete! — i Bassa mazana! cedzono przez zęby...
Obok widać było uboższych Słowaków w kapeluszach z piórkami i obcisłych spodeńkach, z płaszczykami na plecach, z westchnieniem poglądających téż na amazonki... takie żwawe, śliczne — a niedostępne...
Starosta Zawidecki, który więcéj przytomnych znał niż Brühl, wskazał mu w osóbce dziesięcioletniego bardzo ładnego chłopaka, księcia Karola brata, Hieronimka, a w kobietach, komenderującą oddziałem księżniczkę Nimfą przezwaną Zofię, w innych niedawno, mimo woli rodziny zaślubioną generałowi Mokronowskiemu Teofilę, hr. Michałową Czapską i Karolową Brzostowską, których mężowie tuż przy nich stali...
Właśnie się Brühl przypatrywał temu zaprawdę osobliwemu widowisku, ironicznie trochę uśmiechając, gdy stojąca z boku muzyka wojskowa, trębacze ze srebrnemi narzędziami muzycznemi i srebrnemi kotły, tympaniści, hucznie rozpoczęli grać marsza do odwrotu...
Wnet dowodzącą oddziałem księżniczka stanęła na czele jego, dziewczęta się ścisnęły w szeregi, księżna Kunegunda wyprostowała, książę Karol z Hieronimem u jéj boku, i pułk ten, któremu równego w Europie nie było, raźno główki do góry uniosłszy, stępa pomaszerował ku miastu...
Podróżni pozostali niepostrzeżeni, i zatrzymawszy się nieco aby dać za sobą forum i dragonom nadążyć, z wolna w pewnéj odległości posuwać się téż zaczęli ku miastu. Słońce tymczasem zapadało już za wzgórza, lud który się był wysypał z miasta, gwarząc wracał za wojskiem księcia Radziwiłła, i cała ta parada, jak czarodziejskie jakieś widowisko teatralne rozpłynęła się w dźwiękach muzyki dochodzącéj z daleka.
Nadjechały téż furgony, nadeszli ludzie. Starosta Zawidecki opatrzył ich i ustawił, ażeby mu wstydu nie zrobili. Obok żołnierza radziwiłłowskiego, którego wiedział że liczny był oddział w Preszowie... i Brühlowski orszak zbliżył się do bram miasta, jeszcze staremi opasanego murami... W ulicach pełno było ludu nagromadzonego, który dworowi i wojsku księcia Karola lubił się przypatrywać, a książę téż nie gardził tymi spektatorami... w braku innych. Dosyć jednak i szlachty węgierskiéj szło na koniach za orszakiem.
Słychać było wesołe śmiechy i ochocze: Eljen! odzywające się za księciem, który tak wyglądał butnie, zdrowo i wesoło, jakby wcale wygnańcem nie był, lub natychmiast miał z tego wygnania powrócić do domu...
Brühl nie chciał bardzo jawnie tu występować, za poradą więc ze starostą, który zwykł był do gospody pod Czarnego Orła zajeżdżać, pociągnęli tam, mając grać rolę ludzi, co po wino z Polski przybyli. W Preszowie bowiem handel niém prowadzono znaczny i na polskich kupców bardzo chętliwemi patrzano oczyma... Wieczorem późniejszym, Sierakowski miał sam pójść do marszałka dworu księcia Karola, i z nim się umówić o audyencyę sekretną.
Tak się téż stało. Brühl zajął się przebraniem, starosta Zawidecki poszedł i w pół godziny nazad powrócił — oznajmując, iż książę tegoż wieczoru zaprasza na kolacyę, w gronie familii, dla niepoznaki i sekretu, mając jéj Brühla przedstawić, jako z Francyi przybywającego kawalera, z missyą dyplomatyczną...
Starosta Zawidecki nie mógł się o tém nagadać, jak po pańsku, a raczéj po królewsku Radziwiłł się w Preszowie rozgościł, jaką tu już sobie w krótkim czasie miłość pozyskać potrafił, jak sypał pieniędzmi, co za ogromny dwór, ile na tysiące liczących się ludzi, pociągnął tu ze sobą. Węgrów ta rycerska rodzina, w któréj począwszy od staréj matki do dziesięcioletniego chłopaka i dziewcząt wszystko konno jeździło i z pistoletów strzelało, gdzie beczkami wino codzień gościom stawiano, a płacono złotem... zachwycała...
Ciemno już było w ulicach, i gdzieniegdzie tylko przez drzwi otwarte pas światła padał na dosyć podziurawioną drogę — gdy starosta Zawidecki i hrabia wyszli osłonieni płaszczami ku rynkowi, gdzie stał pałac ogromny, z kilku bocznemi kamienicami zajmowany przez księcia Karola.
Tu paliły się dwie latarnie ogromne i zielone huzary u drzwi straż odprawiały. Niedaleko był obwach książęcy z całą paradą i formą wojskom regularnym właściwą, utrzymywany. Dwóch paziów, dworzanin i marszałek, figura wielce poważna, z głową podgoloną, przy szabli — oczekiwali na Brühla...
Sień pełna była pokojowców i paziów, postrojonych w barwę jednaką, zręcznością i urodą się odznaczających... Marszałek poprzedzał gościa, którego Sierakowski pożegnał w progu, obiecując nań oczekiwać w marszałkowskiéj sali... dwóch paziów otwarło drzwi, i hrabia znalazł się w pokoju obitym makatami tureckiemi, w którym książę Karol, panowie Morawski, Czapski i Brzostowski nań oczekiwali.
— W progu uścisnąwszy go książę wojewoda zapytał:
— Jak się hrabia chcesz nazywać?
— Comte de la Grange, — rzekł cicho Brühl...
Nazwisko pochwyciwszy, wojewoda zwrócił się do szwagrów swych....
— Mam honor, panie kochanku, prezentować przybywającego prosto z Paryża Comte de la Grange... który intra parenthesim, ponieważ w Polsce bywał, dobrze nasz język rozumie i nieźle nim mówi. Kawaler godzien przyjaźni waszmościów...
Prezentacya ta fałszywa na nic się jednak u mężczyzn nie przydała, gdyż Brzostowski znał Brühla z dawna, i z uśmiechem porozumienia przyszedł go ściśnięciem ręki powitać...
Morawski i Czapski zmierzyli przybyłego ciekawemi oczyma... Brühl radby był z twarzy wygnańca odgadł myśli jego i plany, ale nigdy oblicze wojewody weselszém i jaśniejszém nie było, a humor do facecyi skłonniejszym. Zdawał się najszczęśliwszym w świecie... Zaledwie siedli, gdy począł:
— Wiesz acińdziéj, panie hrabio, że gdy mi przyszło, pro peccatis, odbywać rekollekcye... ha, no... Panu Bogu dziękuję, że mi się to na Węgrzech dostało. To tak jak w domu, naród sympatyczny, tylko tyle, że język ma jakiś paskudny i chropawy, wina dostatek, woły tłuste, niewiasty urodziwe, że sobie patrząc na nie, panie kochanku, człek oczu nie popsuje... no, i nieźle nam tu jest, bo i cesarzowa jejmość wielce łaskawa... Zatém, panie hrabio, kochanku, jeśliby losy kazały tu tęsknić do nalibockiéj i bialskiéj puszczy, do mojego Nieświeża i Ołyki... połatawszy...
Wąsa pokręcił...
— Trochę się, panie kochanku, grosza wywiozło z domu, coś tam przyjaciele podsycą... reszta w łasce bożéj...
— A szkoda, — odezwał się Morawski — że hrabia de la Grange, nie zdążył dziś na paradę...
— Hę, byle był ciekaw, panie kochanku, księżna pani mu umyślnie taką drugą wystroi. Dziewczętom w to graj, gdy na nie patrzą...
— Ale ja miałem szczęście — odezwał się Brühl — być świadkiem pięknéj musztry amazonek.
— Jakim sposobem? — podchwycił książę — toć panie kochanku, chyba kontrabandą...
— Właśnie w téj porze przybyłem, i stałem za krzakami...
— Proszę! — ozwał się wesoło książę — gdyby się to było wydało, pani generałowa Morawska kazałaby była attak przypuścić do krzaków i dziewczętaby acińdziéja wzięły w niewolę. A to, panie kochanku, pod ich praszczęta się dostać... Boże odpuść, gorzéj Tatara!!
Śmiać się wszyscy poczęli; książę wąsa kręcił. Wtem marszałek nadszedł na wieczerzę prosząc, na sali damy czekały. Wziął więc wojewoda pod rękę gościa... i wiódł go na wschody...
Sienie i korytarze wszędzie były jarzącém światłem oświecone, służba stała szeregami. Na pierwszém piętrze, w sali trochę nagiéj, ale naprędce przyozdobionéj snadź dla księztwa w zwiędłe wieńce dębiny i kwiatów, przy ogromnym stole okrągłym, obwieszonym dywanem, księżna Kunegunda na wysokiém krześle z poręczami siedziała dryzlując... Wieńcem otaczało ją pięć córek i z dziesięć panienek szlacheckich jéj dworu. Radziwiłłówny nie wszystkie były ładne, ale panienki z fraucymeru jedna w drugą śliczne i świeże jak różyczki...
Gdy wojewoda wszedł gościa swojego przedstawiając, księżna matka ledwie się nieco podniosła i głową skłoniła, panie i panny przywitały go dosyć chłodno... Książę Hieronim w swoim mundurze huzarskim paradował ostrogami dzwoniąc po salonie.
Ponieważ wiek i dostojeństwo mniemanego hrabiego de la Grange, nie kwalifikowały go do podania ręki dumnéj księżnie Kunegundzie, poszły tedy damy same, a za niemi mężczyzni ku otwartym już drzwiom jadalni, w któréj wybór dworu oczekiwał przy stole. Paziowie za krzesłami dostojniejszych gości, czynili służbę...
Księżna zajęła krzesło tronowe w końcu stołu... Brühlowi się dostało miejsce między generałową Morawską a księżniczką Nimfą. Z ciekawością poglądał na stół, przy którym miejsca zajęło osób przeszło trzydzieści, oprócz nierównie liczniejszego stołu marszałkowskiego.
Dostatek był wielki, srebra książęce, ale stół nie wykwintny. Tylko od świąt i dni uroczystych występowali kucharze Francuzi, na dni powszednie gotowano po polsku, do czego się w domu nawykło. Jednakże Brühl za Francuza uchodził, coś dla niego przystawek się znalazło... Generałowa Morawska czując się w obowiązku zabawienia cudzoziemca, spytała go, czy wojskowo nie służył, bo ona passyami lubiła rycerzy i dała tego dowód, zakochawszy się w mężu swoim... którego właśnie oczyma pilnowała, aby ku fraucymerowi nie poglądał. Sama bowiem radziwiłłowską mając butę i coś męzkiego w twarzy, ruchach i obejściu, wcale wdziękami się nie odznaczała. Hrabia de la Grange odpowiedział, że jako amator miał szczęście trochę prochu popsuć w siedmioletniéj wojnie. Wszczęła się tedy rozmowa o wojskowości i t. p., do któréj i młodsze księżniczki się wmieszały...
Mówiono zresztą o różnych rzeczach, nie tykając spraw domowych, i wieczerza przeszła rychło, a zaraz po niéj książę wprowadził Brühla do swojego gabinetu, zapewne dawszy znać szwagrom, ażeby ich samych zostawili.
Brühl wszakże nie chciał dnia tego rozpoczynać rozmowy, któraby dłuższy czas zabrać musiała, i uprosił wojewodę, aby ją do jutra odłożyć.
— A, z miłą chęcią, panie kochanku, — odparł wojewoda dzwoniąc. Każemy tu butelczynę tokaju przynieść, i sącząc ten nektar po kropelce, pogawędzimy sobie de quibusdam aliis...
Na dźwięk dzwonka zjawił się dworzanin pan Korejwa, oznajmując zarazem, iż księżna Kunegunda do sali zaprasza, gdzie panny się trochę zabawiać miały... aby im wieczerza do snu nie szkodziła....
Znalazło się tu ich więcéj niż przy wieczerzy, a pewnie i część onego regimentu, widzianego na placu, bo się doskonale i zręcznie zwijały w gry towarzyskie zabawiając się i po trosze podtańcowując dla rozrywki dostojnych oczu... Kazano téż na chórze w sali zagrać mniejszéj kapeli, które rozmaite symfonie ówcześnie wykonywała. A że okna na ogród były otwarte i muzyka dosyć hucznie się rozlegała, zebrało się dosyć Węgrów i Słowaków pod pałacem, których książę pospolitém winem miejscowém raczyć kazał...
Nie było tu najmniéj czuć tego losu, jaki spotkał rodzinę książęcą, która zdawała się na jednym ze swych zamków wczasu używać — wcale się nie troszcząc o jutro....
Książę Karol śmiejąc się mówił o tém, jako mu się nic nie wiodło, że oto regiment kobiecy, po którym się w wojnach Rzeczypospolitéj cudów spodziewał, szczególniéj ze starych panien, wielce zajadłych w boju, musiał salwować za granicę, aby go sobie Massalscy jure caduco nie przywłaszczyli, i tak samo morze w Albie mające się zakładać, ad feliciora odłożyć przyszło....
— Miałem i innych bardzo pożytecznych inwencyj wiele na warsztacie, — dodał książę — lecz z niemi poczekam, aż ekonomczuka zdetronizujemy, stary ład zaprowadzimy i sami, panie kochanku, w domu gospodarować będziemy mogli.
Pańskie błota naówczas ryżem zasiejemy... panie kochanku... a na Podolu same tylko będą winnice...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.