Stracone szczęście/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stracone szczęście |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach tom VII |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz Andrzej niedomagał. Od tygodnia już prawie nie wychodził z domu, a nawet kazał Szymonowi do drynduli zaprządz i po doktora pojechać.
Dziad oponował.
— Proszę jegomości — mówił — po co? Albo doktorzy co pomogą? Oni aby jeno prędzej duszę z człeka wypędzić. Może lepiej skoczę do Walentowej, ma ona takie ziele, że czy od łamania, czy od kolek, czy od najgorszej słabości... jedyne! Tylko żeby przyłożyć, albo okadzić, albo nagotować i dać na ten przykład w szklance, to jakby ręką odjął.
— Co ty się tam znasz, mój Szymonie!
— Ha, jak kazano tak się zrobi, ale zawdy ja wpierw do Walentowej skiknę.
— Nie skakaj, boś stary, ledwie łazisz — rzekł z uśmiechem ksiądz.
Ale Szymon na przymówkę nie zważał; „skiknął” i przyniósł pęk ziela różnego, związany łykiem lipowem.
Ksiądz ziele na stole położył, lecz swoją drogą po doktora kazał jechać, co też dziad, wbrew przekonaniu swemu, mrucząc, niechętnie uczynił.
Oczekując przybycia eskulapa, siedział ksiądz Andrzej w dużym fotelu i czytał; wtem ciężkie kroki dały się słyszeć w sionce i niebawem wtoczył się pan Onufry.
— A wstydźże się, proboszczu dobrodzieju — rzekł donośnym swym głosem — wstydź się! Bo, że jesteś słaby, to rzecz ludzka, ale że przyjaciół o tem nie zawiadomisz, to pfe! jak powiada mędrzec...
— Ciekawym, mój panie Onufry, który to mędrzec powiedział taką sentencyę.
— Zaraz chciałbyś ksiądz wiedzieć który! Po co taka ścisłość, czy Konfucyusz, czy Sokrates, wszystko to jedno, dość, że mędrzec powiedział, pfe! bom to na własne oczy czytał. Ale robię returnellę, czyli zawracam na pięcie. Miałżeś, księże Andrzeju, sumienie nie dać nam znać, żeś cierpiący! Przecież odwiedzalibyśmy cię, dali jakąś radę, rozweselili, powiedzieli quid novis...
— A cóż tu w naszym cichym kącie za nowości być mogą?
— Worek nowości, studnia nieprzebrana! Ksiądz tu siedzisz na plebanii, jak pustelnik i ani wiesz, jakie u nas zmiany! I dziwić i śmiać się i płakać! Ha, cóż chcesz, mój księżulku, mundus vult decipi, ergo decipiatur, co się tłumaczy na polskie: świat chce się do góry nogami przewracać, niechże się przewraca!!
— Cóż jest, powiedz, mój dobrodzieju, nie skrywaj.
— A no... jest i dużo. In primis, pani sędzina skrzywiona, jak środa na piątek; zdarza się to u niej wprawdzie siedm razy tygodniowo, ale obecnie skrzywienie jest in summo grado, co znaczy po naszemu; dwunastej próby. Sędzia nos spuścił na kwintę, ani się z nim dogadać; chodzi tylko nieborak i wzdycha. Spotkawszy go onegdaj, zapytałem, co będzie z torfowiskiem, które odemnie chciał nabyć i o co mnie przez trzecie osoby nagabywał. Nie odrzekł nic, machnął tylko rękami, westchnął i spojrzał w niebo, jak gdyby wszystkich świętych o zmiłowanie chciał prosić. Ipso facto musiała mu sędzina jakowąś inwolucyę małżeńską uczynić i zmyć głowę lege artis, co znaczy po naszemu: na urząd.
— Cóż za powód?
— Phi! powód jest, ale sędzia winien temu tyle, co nowonarodzone dziecko. Widzisz, kochany księże Andrzeju, stała się u sędziostwa rebelia, co znaczy: że synek wziął na kieł.
— O co? Z jakiego powodu?
— Najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. Zobaczył świderkowate oczy, poczuł w sercu strzałę Amora i zrobił fugas chrustas, czyli drapnął gdzie pieprz rośnie.
— Niepodobna! chybaś się, mój panie Onufry, przesłyszał?
— Powiadam prawdę, bo jak ksiądz wiesz, nigdy nie kłamię, chyba jeżeli się omylę i zamiast prawdy powiem bajkę. Tym razem nie jestem w podobnym wypadku. Owóż, nasz pan sędzic zabrał manatki i pojechał.
— Dokąd?
— Czy ja wiem? Dokąd go oczy poniosły, a raczej zaprowadziły. Widocznie konieczność go do tego zmusiła, a wiesz ksiądz przecie, iż necessitas frangit legem, jak powiada mędrzec, co znaczy: iż zakochany z łańcucha się urywa.
— Wcale nie to znaczy!
— Jeżeli o literę chodzi... zgoda, ale duch, duch! Księże Andrzeju, ja w mędrcach ducha szukam, a gramatykę kazałbym wysmarować sadłem, żeby ją prędzej psy zjadły... Toż samo zrobiłbym z każdym słownikiem, tembardziej, że do Knapiusza mam po dzień dzisiejszy pretensyę, o czem księdzu w czasie stosownym opowiem. Lecz wracam do rzeczy. Pan Jan pojechał sobie tedy w świat, pozostawiwszy nieutuloną w złości sędzinę... i zapewne nie powróci tak prędko.
— Zkąd pan to wiedzieć możesz?
— Wiem, albowiem spenetrowałem i dotarłem do samego źródła, to jest do rezydencyi czerwonowłosej niemeczki. Nie lubię ja tego koloru przypominającego wiewiórkę, ale że byłem przez pannę i starego Kintza bardzo zapraszany, tedy wystroiwszy się od wielkiego dzwonu, pojechałem. Słyszałem, że rezydencya piękna, jakoż istotnie tak jest. Wszystko czyściutkie, odświeżone, ale dziwiło mnie to, że nikt na moje spotkanie nie wychodzi. Biorę za klamkę... zamknięte, ale że tam niemiecką modą wisi przy drzwiach dzwonek, jak w jakiej aptece, więc zaczynam sygnować porządnie, jak na pożar. Po chwili wyłazi jakiś zaspany major domus, czyli po naszemu fagas i powiada mi, że nec locus ubi Troja, co znaczy: z niemca popiołu nawet nie zostało. Wyjechali może do Warszawy, a może za granicę, ale zostawili u pana rządcy swój adres. Nie byłem ciekawy dowiadywać się więcej i powróciłem do domu. Sądzę, że teraz zrozumiesz ksiądz dobrodziej, dlaczego sędzina krzywi się, jak środa na piątek...
Ksiądz Andrzej westchnął ciężko.
— Biedna panna Marta — rzekł jakby do siebie — wszystkie nasze zamiary w niwecz... wszystkie projekta, których urzeczywistnienie zdawało się tak blizkiem... Komu dziś wierzyć, mój panie Onufry... Komu wierzyć? Na kogo liczyć?
— Paskudny świat! ciężkie czasy; oj ciężkie, księże dobrodzieju, aż w sercu gorzko i w gardle sucho...
— Poczekaj-że jegomość, miodu każę dać.
Zadzwonił ksiądz, chłopcu parę słów szepnął, i po chwili dwie duże flaszki miodu stały już na stole.
— Przepraszam cię, panie Onufry, że pić z tobą nie będę... wiesz, żem chory, wybacz.
— Cóż robić... Ej, ej, są perypetye na tym święcie... ale — dodał, zwracając się do chłopca — przynieś-no tu szklankę większą, bo ja dziś podwójną pracę mam podjąć.
— Podejmij na zdrowie...
Chłopiec, przez figle zapewne, przyniósł największą szklankę, jaką w kredensie mógł znaleźć.
Była to wielka rżnięta szklanica, półkwartowa przynajmniej, przywieziona ongi z Karlsbadu, o czem napis świadczył. Pół butelki miodu wlał w nią pan Onufry i duszkiem do dna wychylił.
— Ostrożnie — rzekł, śmiejąc się, ksiądz — ostrożnie z ogniem, bo miód stary...
Pan Onufry nic nie odrzekł, głowę oparł na rękach i dumał. Potem drugą szklanicę napełnił, i ciągnął miód powoli, z rozmysłem. Policzki poczerwieniały mu silnie, oczy zamigotały, kilkakrotnie odchrząknął, jakby powiedzieć coś pragnął, bębnił po stole palcami i sapał.
Ksiądz patrzył na niego ciekawie.
— Ano, mój panie Onufry — rzekł po chwili — pociągnij-no jeszcze... miód niezgorszy.
— Ach, księże, piscem natare doces, co znaczy dosłownie: złodzieja kraść uczysz!...
— Ależ nie! cóż za barbarzyński przekład!
— Ducha trzeba szukać, ducha... i ja oto dziś, gdy rozmyślałem nad tem, co się dzieje, to chciałbym się upić z goryczy!!
— Cóż ci takiego, co ci doskwiera?
— Sam ksiądz powiedziałeś przed chwilą: biedna panna Marta! Otóż i ja wyznam ci, księże Andrzeju, między nami, privatim, że ja już powiedziałem to sobie ze sto razy... i złość mnie porywa na tę niemkę, która przywędrowała tu, aby biednej dziewczynie życie zatruć...
— Przesadzasz mój jegomość, przesadzasz; cóż to, czyż jej się nie trafi kto inny? może ją jeszcze najlepszy los czeka...
— Trafi się... hm... bywa różnie na świecie i znam nawet takiego, co się trafiał... ale źle się wybrał. Poszedł za popędem serca, primo impetu, prosto z mostu, nie po kunktatorsku, bez żadnych ceregieli... i w tem widać błąd popełnił...
— Odkosza dostał?
— Niby tak i niby nie... rozmaicie to można uważać.
— Ostatecznie jednak nie chciała go?
— Nie chciała, a szkoda! doprawdy szkoda; byłby duszę swoją oddał dla niej...
— A któż jest ten niefortunny adonis?
— Przepraszam bardzo, naprzód nie adonis, tylko człowiek uczciwy i stateczny; powtóre nomina sunt odiosa, czyli tytuły należy opuszczać, a po trzecie propria laus sordet, jak powiada mędrzec, co znaczy: nie chwal się synku z dobrego uczynku.
— Bój się Boga człowieku! więc to ty! ty panie Onufry! Powtórz-że mi głośniej, gdyż własnym uszom nie wierzę...
— A cóż to jegomości dziwi? Powtarzam i jeszcze raz powtarzam, że chciałem dobrze. Bóg mi świadkiem; teraz zwłaszcza, gdy nieboszczka Biedulska umarła, wioskę będę miał czystą, pieniędzy jak śmieci... chciałem tedy, żeby to dla niej było...
— Zapomniałeś, mój przyjacielu, żeś dziad, bo ci pewnie dobrze już szósty krzyżyk cięży na karku, zębów niewielubyś doliczył...
— Przepraszam, doliczyć łatwo, mam siedm całych i zdrowych, a zresztą, alboż to ja wilk, żebym się zębami miał pysznić? Chciałem żeby na serce patrzyła, ale zatrzymaj to, mój księże Andrzeju przy sobie... panna Marta odrzuciła moją ofiarę. I co powiesz, dobrodzieju, boli mnie ta rekuza i dlatego, powtarzam, chciałbym się upić, zapomniećbym chciał!
Ksiądz nic na to nie odrzekł, a pan Onufry znowuż haust miodu pociągnął.
— Źle, źle, smutno, mój księże; młodzikowie nie umieją szanować tych skarbów, a my, którzybyśmy poznali się na nich, jesteśmy traktowani jak stare, bezużyteczne graty.
— Czas ma swoje prawa, panie Onufry... ale proszę cię, spojrzyj-no w okno, zdaje mi się, że gości mamy.
Pan Onufry z ciężkością z krzesła się podniósł.
— Istotnie — rzekł — są goście, nawet jakaś dama... Masz tobie! panna Marta z bratem. Dobrzem się wybrał! Cóż ja teraz nieszczęsny uczynię? Ucieknę chyba tyłem... albo co?
— Cóż znowu, przecież cię nie zje...
— Zapewne, ale widzisz, księże Andrzeju kochany, nie chciałbym się z nią spotkać. Zawsze jest to trochę przykro...
— Nie marudź, nie marudź, wyjdź przed dom, przyjmij, poproś w mojem imieniu... przecież widzisz, że się ruszyć nie mogę. Wielka rzecz! co tam było pomiędzy wami to było, to już zapomniane; spotkaliście się przypadkiem przy chorym.
— Masz ksiądz słuszność... idę, tembardziej, że jak ją zobaczyłem, to mi odrazu wszystek miód z głowy wyszumiał. Idę; aut aut, co znaczy: cetno albo licho.
Z temi słowy pan Onufry wybiegł na ganek, aby w imieniu chorego gospodarza gości przywitać.
Panna Marta z bratem weszła do pokoju, za niemi wsunął się pan Onufry i usiadł na krzesełku pod oknem.
— Dziś dopiero dowiedzieliśmy się, że ksiądz kanonik jest cierpiący, i pośpieszamy ze Stasiem natychmiast dowiedzieć się, co jest; może możemy być w czem użyteczni?
— Moja ty śliczna szarytko! Wiem, że jesteś opiekunką wszystkich chorych i cierpiących, ale mnie nic wielkiego nie jest. Zwyczajnie starość, nic więcej. Zwykła rzecz, moje dziecko. Uważam, jednak, że i ty Marciu jakoś nieosobliwie wyglądasz. Czy może czujesz się także cierpiącą?
— O nie! jestem jaknajzdrowsza.
— Coś mi się widzi inaczej...
— Doprawdy nie wiem, zkąd się to wzięło, ale od niejakiego czasu wszyscy wmawiają we mnie, żem chora. Staś powtarza mi to prawie codzień, pani sędzina także...
— Widziałaś ją?
— Wczoraj była u nas. Powiadam księdzu kanonikowi, że to nieoceniona kobieta. Nie wiem czem zasłużyłam na tyle łaski, ale zdaje mi się, że gdybym miała dotąd matkę, to jeszcze nie doznałabym od niej tyle życzliwości, ile od tej kobiety.
— Ma ona podobno jakieś zmartwienie — rzekł ksiądz.
— Być może, lecz nie pokazuje po sobie. Umie skryć w głębi serca to, co jej dolegać może... i nierada dzielić się swoją boleścią z obcemi.
— Może dlatego tak sympatyzujecie ze sobą, moje panie.
— Nie sądzę, żeby tylko dlatego. Ja zresztą nie mam nic do ukrywania, żadne wielkie smutki mnie nie trapią.
— Naprawdę? — rzekł ksiądz, patrząc jej przenikliwie w oczy.
Panna Marta zarumieniła się trochę. Pan Stanisław z Onufrym przeszli do drugiej stancyjki, aby obejrzeć jakąś nową książkę.
— Słuchaj-no, moja Marciu — rzekł ksiądz Andrzej — mówiłaś mi, że ci żadne smutki nie dolegają, prawdaż to? — dodał przyciszonym głosem.
— Nie wiem sama, co na to pytanie odpowiedzieć.
— Szczerze, moje dziecko, jak zawsze. Dotychczas nie miałaś przedemną tajemnic.
— Nie mam też i dzisiaj, księże Andrzeju. Są zmartwienia, to prawda, ale któż ich niema? Kiedy ksiądz życzy sobie szczerego z mojej strony wyznania, to przyznam, żem w ostatnich czasach przebolała dużo... Rzeczywiście żal mi było złudzeń i marzeń, które pod zimnem tchnieniem rzeczywistości rozwiały się i zniknęły, jak mgła. Wstyd mi to powiedzieć, ale w pierwszych chwilach czułam się bardzo zgnębioną... płakałam.
— Biedne dziecko!
— Później, po głębszem zastanowieniu się, pomyślałam, że może to lepiej, że mnie ten zawód spotkał wcześniej... a jeszcze później... jeszcze później, ale nie wiem, jak to księdzu kanonikowi powiedzieć... nie mogę znaleźć odpowiedniego wyrażenia...
— Mów jak myślisz, moje dziecię.
— Później w sercu mojem obudziły się jakieś nieznane mi uczucia; coś jakby duma, jakby obrażona miłość własna... zresztą nie wiem, jak to nazwać.
— Rozumiem ja cię, moje dziecko, rozumiem.
— W zmartwieniu mojem wielkie mi dobrodziejstwo wyświadczyła sędzina. Odwiedzała mnie często, a jej postępowanie, pełne szlachetności, serdeczne, ujmowało mnie na zawsze.
— Poczciwa kobieta. Widocznie pragnie wszystko naprawić.
— O wcale! Ona ma takie poczucie sprawiedliwości, że nawet dla jedynego syna ustępstw nie zrobi. O odrobieniu tego, co się stało, mowy nawet nie było... i być już nie mogło — dodała z pewnem drżeniem w głosie. — Sędzina przyjeżdżała do mnie, jak matka do cierpiącego dziecka; poczciwe, zacne jej słowa były mi jedynym balsamem pociechy. Oparta na jej ramieniu, mogłam się wypłakać przynajmniej...
— A o synu nie wszczynała rozmowy?
— Nigdy...
— To niepodobna...
— Tak jest, tak, księże kanoniku. Raz jeden tylko powiedziała mi, że pomiędzy nią a nim wszystko już skończone. Oto są własne jej słowa: „Matką mu zawsze będę, w nieszczęściu dopomogę, majątek zostawię, ale to wszystko będzie tylko wypełnieniem obowiązku... nie uczucia, nie serca”! Próbowałam bronić sprawy jedynaka, usiłowałam wytłumaczyć sędzinie, że to uniesienie chwilowe, wybryk młodości, ale nie zbrodnia. Zamknęła mi usta. „Nie mów już o tem, rzekła; jeśli nie chcesz sprawić mi przykrości, nie wracajmy już nigdy do tej kwestyi”. Zastosowałam się do jej woli... tembardziej, że widziałam, ile ją kosztuje ten pozorny spokój i krew zimna. Do mnie lgnie ona całem sercem, daje mi przy tem różne rady i więcej myśli o mojej przyszłości, aniżeli ja sama.
— Cóż ona ci radzi, moja Marciu?
— Ach... ona radzi mi zapewne dobrze i życzliwie, ale nie bardzo mi te rady do przekonania trafiają...
— Dlaczego?
Panna Marta przysunęła się bliżej z krzesłem i przyciszonym głosem mówiła:
— Sędzina radzi, żebym wyjechała z Zielonki; powiada, że najlepiej będzie, gdy puścimy folwarczek w dzierżawę i wyjedziemy do Warszawy. Tłumaczy mi, że Staś nie gospodarz, wsi nie lubi i jedynie tylko przez przywiązanie do mnie marnuje tu swoje młode lata. Co do tego punktu, prawda. Rzeczywiście bowiem mój brat jest tu w zupełnie obcym sobie żywiole, ustąpił wobec konieczności i na wsi osiadł, ale nie znajduje tu właściwego pola do zużytkowania swych sił i radby też uciec jaknajprędzej. Mówi również sędzina, że i dla mnie żadnej tu przyszłości nie widzi. Radzi mi więc wyjechać i zamieszkać w Warszawie.
— A ty, moja Marciu, zapewne zgadzasz się na ten projekt?
— Nie mogę mu odmówić pewnej wartości praktycznej. Brat mieszka tu tylko dla mnie, czyż więc mam prawo krępować go dłużej? Ja gospodarstwa prowadzić nie potrafię, a zresztą nie chciałabym tu pozostawać sama. Z tych powodów gotowabym pójść za radą sędziny, ale...
— O cóż więc idzie, moje dziecko, jedź skoro to może być dobrem dla ciebie...
Panna Marta zamyśliła się.
— Księże kanoniku — rzekła po chwili — mnie żal ogarnia na myśl, że opuszczę Zielonkę: przywiązałam się do tych pól i lasów, a bardziej jeszcze do ludzi. Mnie było dobrze w tem ustroniu, miałam pole do pracy, nierozgłośnej, ale bądź-co-bądź, pożytecznej... Wywierałam tu pewien wpływ dodatni; o ile było w mojej możności, tępiłam przesądy i zabobony, zachęcałam do światła... Ksiądz kanonik najlepiej wie o tem, gdyż nie skąpił mi nigdy dobrej rady i udzielał chętnie wskazówek, jak mam postępować. Otóż żal mi tego.
— Projektowaliśmy inaczej, moja Marciu — rzekł z westchnieniem ksiądz — ale Pan Bóg inaczej rozrządził.
— Sama nie wiem, co robić.
— A cóż? Jedź, moje dziecko; jeszcze jesteś młoda, cały świat przed tobą otwarty. Któż wie, może po niejakim czasie powrócisz tu jeszcze, oparta na ramieniu godnego ciebie człowieka, z którym wspólnie pracować będziecie na tej niwie wdzięcznej...
— O! ja o tem nie marzę!
— Dziecko, dziecko jeszcze jesteś; powtarzam ci, iż nie wiesz, że czas leczy największe smutki i cierpienia. Przebolejesz, moja Marciu, zapomnisz; na drodze życia swego znajdziesz nowych ludzi, nowe wrażenia, i przyszłość twa może będzie lepszą, niż sądzisz. Ja stary, może nie doczekam już tego.
— O, nie mów tak, księże kanoniku.
— Zwykła to kolej rzeczy, moje dziecko. Młode oczy w niebo patrzą z ufnością, lub też z hardością szaloną; głowa starca zaś ku ziemi się pochyla, jak gdyby w grób patrzyła... Ale wracając do kwestyi, jeżeli chcesz wiedzieć moje zdanie, to powiadam ci, Marciu, słuchaj sędziny, jedź. Radzę ci to szczerze, chociaż smutno bez ciebie mi będzie; twa piękna, szlachetna dusza była mi niemałą pociechą. Rozumiałaś moje dążenia i pojmowałaś je, miałem w tobie cichego pomocnika, pełnego doskonałych zalet...
Panna Marta pochwyciła ręką staruszka i przycisnęła ją do ust; on zaś złożył na jej czole ojcowski pocałunek.
— Szkoda mi cię, moja Marciu, szkoda, ale jedź, dla twego dobra ci radzę. Usłuchaj głosu życzliwego.
— Pojadę — szepnęła cicho.
— Tylko to mi w głowie, co się z Zielonką stanie, czy znajdziecie tak zaraz uczciwego dzierżawcę, któremuby zaufać można? W tem sęk...
— Nie wiem jeszcze — szepnęła — trzebaby postarać się... poszukać...
Pan Onufry zamaszyście wbiegł do pokoju.
— Księże Andrzeju! — zawołał — sądź... judica causam meam, co znaczy: bądź sędzią polubownym.
— Z kim? jak?
— Z obecnym tu panem Stanisławem. Rzecz jest, mości dobrodzieju, żeby długo nie gadać... taka: Dowiaduję się, że ten pan wraz z siostrzyczką chcą nasze strony opuścić, a majątek albo sprzedać, albo w dzierżawę oddać. Podobno na kupno amatorzy są, ale z tego nic nie będzie...
— Dlaczego?
— Ponieważ panna Marta wcale nie ma chęci pozbyć się tej wioski.
— Zkąd pan wie o tem? — zapytała Marcia.
— Moja pani dobrodziejko, wiem ja dobrze, co pani myślisz, a jeżeli się mylę, to proszę mi zaprzeczyć. Errare humanum est, moja pani, co znaczy: strzelić bąka jest ludzka rzecz.
— Istotnie, wolałabym nie sprzedawać...
— Otóż jest dowód; a kiedy panna Marta woli nie sprzedawać, to braciszek nie sprzeda; ja go znam, on tego nie zrobi.
— Najgorzej, że nie mamy dzierżawcy.
— Co też pan mówisz? Uczciwszy uszy panny Marty dobrodziejki, dzierżawców jest jak psów; kamieniem rzuć, a w dzierżawcę trafisz; notandum, jeżeli zręcznie rzucasz i we mnie będziesz celował.
— Więc pan byś wziął? — spytał ksiądz Andrzej.
— Aby tylko pannie Marcie usłużyć, to wziąłbym nawet piekło w dzierżawę. Jestem majątkowo odpowiedzialny; folwarku nie zniszczę, gotówkę dzięki Bogu i łasce nieboszczki ciotki Biedulskiej mam, na gospodarstwie znam się jako tako... więc czegóż chcecie jeszcze? Będę strzegł i pilnował jak swojej własności, jeden kołek w płocie nie zginie, ratę zapłacę z góry, jeszcze wam do Warszawy przyślę kartofli i kapusty, żebyście tam na bruku z głodu nie pomarli. A jak zajęczynę zastrzelę, to również miło mi będzie wyobrazić sobie, że go chrupią śliczne ząbki panny Marty.
— Wiesz co, panie Onufry — rzekł ksiądz — że mówisz jak z księgi.
— Taka jest moja inklinacya, czyli klin, który mi w głowę wszedł. Decydujcież się tedy, bo bis dat qui cito dat, co znaczy: dobry bigos ale póki gorący.
— Wiesz co, panie Stanisławie — rzekł ksiądz — propozycya jest warta bliższej rozwagi.
— Co to rozwagi?! — krzyknął zaperzony pan Onufry — jedziemy w tych dniach do regenta i po wszystkiem! Myślicie może, że zbogacić się na was pragnę? Boże uchowaj! Oto, poprostu, chcę tylko, aby majątek nie dostał się w ręce jakiego spekulanta, któryby go obniszczył i zmarnował.
— Dziękuję panu — szepnęła Marcia.
— A, panno Marto dobrodziejko, niema za co! Dalibóg niema za co! To, co robię, wypływa z egoistycznych pobudek... chcę się pani przysłużyć, a to mi właśnie sprawia najwyższą przyjemność. Z waszej Zielonki tylko tyle mieć chcę, aby koszta powrócić, co mi się może przy Bożej pomocy uda... Zostawcie mi ją więc, a sami jedźcie sobie nietylko do Warszawy, lecz nawet do Antypodów, jeżeli wam to do szczęścia potrzebne... Wszak prawda, księże Andrzeju, że dla nas starych widoki osobistego szczęścia przestały już istnieć, możemy tylko szczęściem drugich radować się i cieszyć.
— Tak, tak, świętą racyę masz, panie Onufry.
Stanisław rękę staremu szlachcicowi podał.
— Chwała Bogu, więc zgoda! — rzekł pan Onufry z radością. — Zgoda śliczna rzecz! Na dukacie o niej pisano, concordia res parvae... jak tam dalej idzie, już zapomniałem, bom też i dukata od lat może trzydziestu nie widział... Tedy, kochany panie Stanisławie, wracając do kwestyi, jutro u was się stawię i spiszemy główne punkta, a wolnym czasem pojedziemy do regenta. Może i to niepotrzebne między nami, ale verba volant, scripta manent, co znaczy: zamiast robić na gębę, lepiej na atrament; albowiem jesteśmy śmiertelni i z tego powodu Fenicyanie, czy też inni bałwochwalcy wynaleźli pismo...
— Więc taki był powód wynalazku? — zapytał z uśmiechem ksiądz.
— Spodziewam się. Pisanie wymyślono głównie dla interesów handlowych, nauka i literatura przyczepiły się tylko do tego. Takie jest moje zdanie, w które wolno każdemu wierzyć albo też nie wierzyć... ja przy niem pozostanę.
— Jak jegomość uważasz. Nikt z nas nie będzie ci kontrował, gdyż kwestya sięga zbyt odległych czasów. Ale oto, panie Stanisławie, panie Onufry, macie tu miodek na oblanie świeżo dokonanej tranzakcyi; Marciu i ty powinnabyś wypić za pomyślność nowego dzierżawcy..
— Ha, jak kto dziedzicem być nie może... — rzekł pan Onufry z westchnieniem, lecz nie kończył już zdania.
Jeszcze z godzinę trwała ożywiona gawędka; przyjechał też i doktór, przepisał lekarstwo i obiecał, że po kilku dniach ksiądz Andrzej będzie mógł powrócić do normalnego trybu życia.
Wieczorem rozjechali się wszyscy. Pan Onufry do Wólki, doktór do miasteczka, a panna Marta z bratem do dworku w Zielonce, który niezadługo miała opuścić.