<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Przeszedł rok czasu...
Wszystko szło po dawnemu, ludzie orali, siali, zbierali — ale wśród kółka naszych znajomych było posępnie i smutno. Sędzina, zamknięta w sobie, poważna i milcząca; sędzia zmartwiony, wzdychając ciężko za swoim jedynakiem; ksiądz, sprawami swego powołania zajęty, rzadko kiedy Komorno opuszczał, a pan Onufry osowiał jakoś dziwnie i sposępniał, i nawet przysłowiami już nie tak hojnie szafował.
Czasem zbierano się na probostwie lub u sędziego na wista — i to była cała rozrywka i zabawa.
Brakowało w tem kole młodych; nie rozbrzmiewały też śmiechy wesołe, nie słychać było dźwięcznych świeżych głosów, ani muzyki. Któż miał się śmiać i bawić?
Sędzic od roku nie pokazał się w domu; panna Marta z bratem zamieszkała w Warszawie, a o wesołej niemeczce nawet nie wspominano wcale. Bogate sprzedali. Czynności tej dopełnił plenipotent, a nowonabywcami stali się w części koloniści niemcy. W ślicznym owym parku, pod drzewami, które słyszały westchnienia delikatnej cioci i wyznania miłości zakochanej pary, teraz pusto i brzydko. Na świetnych niegdyś gazonach krowy się pasą, a trzoda chodzi swobodnie i rozgrzebuje ślady pracowicie i kosztownie założonych kwietników.
Sędzia od kilku dni dziwnie jest pomieszany i smutny. Stracił apetyt, po nocach sypiać nie może, wzdycha ciężko, a gdy go nikt nie widzi, wydobywa z kieszeni list pomięty i odczytuje go z uwagą.
W niedzielę, gdy na nabożeństwo czas było już jechać, wymówił się niedyspozycyą, bólem głowy — i w domu pozostał.
Sędzina pojechała sama.
Zaledwie powóz oddalił się z przed domu, potulny człowieczyna zaczął wielki objawiać niepokój, na twarz jego wystąpiły rumieńce, chodził niecierpliwie od okna do okna, jak gdyby oczekiwał na kogoś...
Po chwili ukazała się na dziedzińcu dwukołowa bieda i Boruch wygramolił się z jej wnętrza.
Sam sędzia pośpieszył, żeby mu otworzyć.
— Chodź-że, chodź! — zawołał — myślałem, że już nie doczekam się ciebie!
— Aj waj, proszę wielmożnego pana jak ja tylko dostałem karteczkę od pana, to już nie mogłem spać. Przez cały szabas myślałem sobie: zkąd ten honor, że wielmożny pan sędzia każe mi przyjechać? Żebym ja tak szczęście miał, jak nie mogłem tego zrozumieć...
Sędzia wepchnął żyda do pokoju, zamknął drzwi, a obejrzawszy się, czy kto nie podsłuchuje, rzekł przytłumionym głosem:
— Słuchaj-no Boruch — ja... ja... uważasz, potrzebuję pieniędzy.
Żyd aż podskoczył.
— No, no — rzekł — to jest na moje sumienie wielka ciekawość! Jak pan sędzia potrzebuje pieniędzy, to kto będzie nie potrzebował pieniędzy?
— Potrzebuję i to prędko, możesz coś zyskać, umyślnie posłałem po ciebie.
Żyd zastanowił się; chciał odgadnąć, zkąd ta nagła potrzeba i pośpiech...
— Oj! oj — mówił powoli, przebiegle zerkając oczami — jak potrzeba, to potrzeba, nie wielki interes... nasze żydki dadzą.
— A więc nie marudź, masz dać to daj, a nie, to wracaj sobie zkąd przyszedłeś i nie pokazuj mi się na oczy.
— Och! jaki wielmożny pan prędki! Jabym dał, ale czy ja mam? Taka suma! to trzeba dopiero chodzić, szukać, starać się...
— Więc koniec końcem, kiedyż to może nastąpić?
— Kiedy? jakto kiedy? Zaraz! choćby jutro, czy za dwa dni. Jak się wezmę do interesu, to wszystko leci z gwałtem, jak parowa maszyna, jak kolej żelazna, jak telegraf!
— Dobrze to, ale im śpieszniej tem lepiej... możesz na mnie liczyć, że jak prędko się sprawisz, to cię nagroda nie minie.
— No, kiedy pan sędzia takie godne słowo wymówił, to ja wielmożnemu panu coś powiem: Niech wielmożny pan jutro przed wieczorkiem przyjedzie na godzinkę do miasteczka, to wszystko się zrobi.
— Jutro?
— Jutro, jutro, napewno, żebym ja tak szczęście miał...
— Pamiętaj więc...
— No, no, to ja nawet zaraz jadę; tylko prosiłbym, żeby wielmożny pan kazał mi dać z korczyk owsa dla mojej szkapy. Jej matka nie pamięta, kiedy jadła owies.
— Idź do ekonoma, niech ci wyda...
— Dziękuję wielmożnemu panu dobrodziejowi, bardzo dziękuję i czekam jutro. Oj, oj, żebym ja tak zdrów był, jak ja znajdę zawsze pieniędzy dla pana sędziego!
— Ale, ale, słuchaj-no Boruch, jeszcze słowo...
— Słucham wielmożnego pana.
— Powiedz mi, proszę, czy ty umiesz trzymać język za zębami?
— Za zębami? Żebym ja tak majątek w kieszeni przytrzymał, jak mogę język w gębie trzymać!! Co wielmożny pan o takie rzeczy się pyta?
— Pamiętaj, żebyś sekret utrzymał.
— Niepotrzebnie wielmożny pan takie słowo powiada, na co ja mam gadać? po co gadać? czy kto za gadanie zapłaci? Najwięksi uczeni dlatego byli mądrzy, że nic nie mówili... po co ja będę mówił?
— Wierzę ci. Jedź-że teraz i żebym jutro zawodu nie miał.
— Nie będzie żaden zawód, na moje sumienie nie będzie. Co to jest zawód? Czy z zawodu człowiek może żyć? A sekret? Wielmożny pan chce sekret, to moja gęba już zapieczętowana, zamknięta na cztery kłódki. Ja wiem dlaczego wielmożny pan chce sekretu... bo u nas to się też często zdarza...
— Co? co? Pleciesz głupstwa, co ci się tam znowu zdarza?
— No, czy ja broń Boże jakie złe słowo powiedziałem? ja mówiłem tylko, że się zdarza... Czasem gdzie powinien być czepek, to się zdybuje jarmułka a gdzie jarmułka, to...
— Co mi tam dyabli do waszych jarmułek żydowskich! — krzyknął urażony sędzia.
— No, no... już nic nie gadam, kłaniam się wielmożnemu panu, jadę...
Skłoniwszy się nizko, Boruch wyszedł i pobiegł co prędzej do ekonoma, żeby obiecany owies odebrać.
Sędzia zły i wzburzony, chodził po pokoju, monologując półgłosem:
— Jarmułka! jarmułka! Zwaryował żyd! Widocznie daje mi przytyk, że ja Weronisi lękam się.. Tfu! czyż ja naprawdę jestem taki pantofel? Nie! stokroć nie! i na przekonanie, pożyczę od żydów pieniędzy i Jasiowi poślę. Niech mnie kosztuje co chce, ale jedynego dziecka w kłopocie nie opuszczę. Mógłby mi kto zarzucić, że biorę od żydów, gdy Weronisia ma w schowaniu sporo grosza... ale ja ją kocham bardzo i nie chcę jej przyczyniać zmartwienia. Aj, Weronisiu, żeby nie twoja zawziętość...
Rzekłszy to, sędzia usiadł przy stole, oparł głowę na rękach i zadumał się.
Rozmyślał długo i wzdychał ciężko, aż go dopiero przybycie sędziny z tych medytacyj wyrwało.
Przy obiedzie sędzina odezwała się:
— Mój drogi, zdaje mi się, że widziałam na grobli powracającego ztąd Borucha. Czy wstępował tu?
Sędzia poczerwieniał, jak burak.
— E, nie! — rzekł — a raczej był... Tak, w samej rzeczy, zdaje mi się, że był... Był... był...
— Co chciał od ciebie?
— Cóż żyd może chcieć? Pytał o zboże, tego owego...
— Miał zamiar co kupić? — pytała, patrząc bystro w oczy mężowi.
— Niby... coś tam przebąkiwał o jęczmieniu...
— Przecież nie mamy na sprzedaż.
— To jest... omyliłem się... on mówił o owsie... ale dlaczego tak się dopytujesz o Borucha, moja Weronisiu? Był to był... niech tam; od tego on żyd, żeby po dworach jeździł.
— O! bez żadnej specyalnej myśli... tak sobie... i dziwię się nawet twoim wymijającym odpowiedziom.
— Ja też bez żadnej myśli... także tylko tak sobie.
Na twarzy sędziny ukazał się uśmiech przelotny.
— Nie mówmy już o tem — rzekła — cóż mnie zresztą Boruch obchodzi?
— I mnie niewiele, jak cię kocham, Weronisiu, bardzo mało... nawet, jeżeli mam prawdę powiedzieć, wcale nic... Żyd, jak wszyscy żydzi...
— Ale owies?
— Owies?.. zapewne, na cóż go siejemy? ale ze sprzedażą niema się co śpieszyć, ceny później będą lepsze... Zresztą, Bogiem a prawdą, moja duszko, przecież pieniędzy nie potrzebujemy.
Sędzina znowu spojrzała mu w oczy.
— Naprawdę? — zapytała.
— To jest, uważasz duszko... niby tak i niby nie... gwałtu niema... ale gdyby tego... to proszę cię, zawsze niby coś sprzedaćby można; ale, ale zapomniałem ci też powiedzieć... Jasiek z poczty przyjechał.
— Są listy?
— To jest niby są... a właściwie jest jeden do ciebie; zdaje mi się z Warszawy...
— Dajże mi go, mój mężu.
— Zaraz... schowałem do biurka... w tej chwili ci go przyniosę.
— Oh, nic pilnego, dokończmy obiadu... sądziłam, że przy sobie masz ten list.
Sędzia zaczerwienił się znowuż.
— Masz dziś silne kolory... — zauważyła.
— To nic, moja duszko, nic... to tak zwykle gorąco mi trochę... ale zaraz ci dam ten list.
To mówiąc, kontent, że się może na chwilkę przynajmniej z pod śledztwa uwolnić, poszedł i przyniósł list.
Sędzina rzuciła okiem na adres i rzekła z westchnieniem:
— Istotnie z Warszawy... od Marci.
— Od Marci? — rzekł sędzia, udając zdziwienie — no proszę! poczciwa dziewczyna... jak to ona o tobie pamięta... Co też pisze kochana Marcia?
Sędzina rozerwała kopertę i zaczęła list czytać.
— Nic nadzwyczajnego — rzekła po chwili — donosi, że jej nieźle w Warszawie, pozdrawia nas wszystkich i pisze, że tęskni do wsi.
— Poczciwe dziecko.
— Zapewne, że poczciwe — rzekła z westchnieniem — szkoda, że nie wszystkie dzieci takie przekonania mają, jak ona...
— Pozwól, kochana Weronisiu — rzekł sędzia, całując żonę w rękę — pozwól, że wstanę i pójdę do swego pokoju na fajeczkę.
— A owszem, przecież co dzień czynisz to samo; idź, zaraz ci tam kawę przyślę, albo przyniosę sama.
— O nie fatyguj się, moja duszko!
— Niewielka fatyga — odrzekła z uśmiechem — przecież żona zawsze powinna mężowi usłużyć.
Sędzia powtórnie cmoknął żonę w rękę i wyszedł.
Znalazłszy się w swoim gabinecie, padł na fotel i z głębi piersi odetchnął. Pytania, które mu żona zadawała przy obiedzie, męczyły go. Poczciwiec nie umiał kłamać, a pod badawczem spojrzeniem domyślnej Weronisi czerwienił się, jak szesnastoletnia dziewczyna, gdy imię ukochanego usłyszy.
Sędzia chciał być sam i rozmyślać swobodnie o swojem heroicznem postanowieniu. Nałożył fajkę, zapalił ją i otoczył się gęstemi kłębami dymu, rozmyślając nad tem, jak się syn ucieszy, gdy pomoc w kłopocie otrzyma... Ojciec mu dopomoże, sam ojciec! dopomoże mu i przekona, że nie jest takim pantoflem, za jaki go fama parafialna ogłasza, przekona, że jest mężczyzną pełnym energii, który jak sobie co postanowi, to wykona święcie, żeby nie wiem co się stać miało. Pod wpływem tych myśli sędzia podniósł głowę i uczuł się dumnym ze swej siły.
Sędzina wniosła filiżankę wonnej, doskonale przyrządzonej kawy, której aromatem wnet się cały pokój napełnił.
— Ach! Weronisiu, zbytek łaski... sama się fatygowałaś... sama... doprawdy, zbytek grzeczności z twojej strony...
— Nic nie szkodzi... smutno mi samej, przyszłam porozmawiać z tobą, jeżeli pozwolisz?
— Co za pytanie dziwne?
— Nie chciałabym ci przeszkadzać...
— Przecież święto, roboty nie mam żadnej.
Sędzina usiadła przy stoliczku naprzeciw męża i spojrzała mu prosto w oczy.
— Czy jutro gdzie wyjeżdżasz? — spytała.
— To jest... uważasz, miałem zamiar... a nawet chciałbym do miasteczka... tego...
— Masz sprawunki?
— Niby trochę... tego owego, smarowidła, postronków, żelaza... więc tedy... Chcesz może, żebym nie jechał?
— Dlaczego? jeżeli masz pilne interesa...
— Ano, mówiłem ci przecież... smarowidła... postronków... żelaza by się przydało... jest parę nowych wozów do okucia.
— Więcej nic?
Sędzia siedział, jak na rozżarzonych węglach.
— Hm... nic.
— Źle robisz, mój mężu, że przedemną ukrywasz.
— Co ja ukrywam?! Cóż znowu... taka jesteś podejrzliwa aż wstyd.
— Nie mam żadnych podejrzeń, lecz pewność.
— Zkąd pewność? jaka pewność? Dalibóg, moja Weronisiu, musiało ci się coś przyśnić.
— Wstydź się, mężu, jesteś nieszczery. Chcesz pożyczać pieniędzy od żydów, chociaż gotówka jest w domu, to nie po gospodarsku... na co procenta opłacać? Nie mamy tak dużo, żeby w błoto wyrzucać...
Sędzia zerwał się z krzesła.
— Szelma żyd, papla! pleciuch! — zawołał z gniewem — niechno ja go zobaczę, to mu sprawię takie mydło, że dopóki żyć będzie nie zapomni!
— Nie unoś się, gdyż nie masz czego! dobrze się stało, żem się dowiedziała o tem...
— Ależ, moja Weronisiu! bo żebym ja to na karty, na hulanki, na jakieś panie... tego romanse, albo na coś podobnego... ale ja chciałem dla dziecka. Bóg świadkiem, że dla dziecka!
— Właśnie, gdyby ci było potrzeba na karty i hulanki, to miałbyś racyę w sekrecie przed żoną pożyczać... ale gdy chodzi o dziecko, nie widzę najmniejszego powodu do sekretu. Tyś ojciec, ja matka, powinniśmy radzić wspólnie.
— No... uważasz, pisał... w kłopotach jest... chciałem mu dopomódz, przecież człowiek ma serce nie z kamienia...
— To jeszcze nie racya, żeby płacić żydowi taki duży procent, tem więcej, że dziecko ma swoje fundusze. Przeznaczyliśmy mu dochód... zgrymasił, nie chciał brać. Pieniądze leżą... teraz znowuż chce, niech bierze. Wyślij mu jutro pocztą, proszę cię, mój mężu.
— Widzisz, Weronisiu, jaka ty jesteś... na mnie się gniewasz, żem chciał pożyczyć, a sama każesz mu posyłać...
— Z tego, co przeznaczyliśmy dla niego.
— Cóż tam z tego, czy z owego, na jedno wyjdzie... ale Bóg ci zapłać, Weronisiu, on jest biedny i nieszczęśliwy; żebyś wiedziała, jak on pisze...
— Nie ciekawam... jak sobie kto pościele, tak się wyśpi...
— I nie chcesz przeczytać jego listu?
— Ani myślę.
Sędzia smutnie kiwnął głową.
— Weronisiu, Weronisiu — rzekł — gdybym cię nie znał, to powiedziałbym...
— Ciekawam, cobyś mógł powiedzieć?
— Powiedziałbym, że nie masz serca... — rzekł półgłosem.
Sędzina nie odpowiedziała zaraz... Wstała, przeszła kilka razy przez pokój, potarła rękami czoło i drżącym ze wzruszenia głosem rzekła:
— Ja nie mam serca?! ja! która poświęciłam całe życie dla szczęścia tego dziecka; zabiegałam, oszczędzałam, wyrzekłam się wszystkich przyjemności... byle tylko on miał los zapewniony... Mylisz się, mylisz mój mężu, ja mam serce, ale zranione, przepełnione żalem i goryczą zawodu! Ja go przecież wychowałam, wyniańczyłam, utorowałam mu drogę życia, chciałam go widzieć szczęśliwym... a tymczasem zjawiła się niemka jakaś, przybłęda z końca świata i jednem spojrzeniem, kokieteryą przebiegłą, wydarła mi jedyne dziecko. Przecież ja z nim rozmawiałam, przedstawiałam mu... prosiłam, żeby zrobił wybór pomiędzy nią a mną. On też zrobił wybór!! Ty mi wymawiasz brak serca... a czy zastanowiłeś się nad tem, jaka to jest boleść dla matki, gdy jedyne, ukochane dziecko odwróci się od niej i odda swe uczucia osobie obcej, którą poznało zaledwie. Cóż za porównanie pomiędzy nią a mną? Ja jestem dla niego matką, wykarmiłam go własną piersią, spędzałam bezsenne noce przy jego kołysce, drżałam z trwogi gdy chorował, nie znałam spokoju gdy się z domu oddalił, zbierałam dla niego grosz do grosza z pracowitością mrówki... byłam dla niego matką, sługą i pracownicą... a ona? Ona ma podobno ładne oczy, zaleta, którą może się poszczycić jakakolwiek młoda dziewczyna... a jednak na szali jego uczuć ta zaleta przeważyła... Czy ty rozumiesz mój mężu, jak to boleśnie, jak bardzo, bardzo boleśnie...
Mówiąc to, nie mogła łez powstrzymać i głośnym wybuchnęła płaczem...
Sędzia, który uważał się zawsze za bardzo energicznego człowieka, pełnego sił i woli żelaznej, miał jednak pewną słabostkę, a mianowicie, nie mógł obojętnie patrzeć na łzy swojej najdroższej Weronisi.
Sam mówił częstokroć, że wolałby nadstawić piersi na grad kul i kartaczy, aniżeli widzieć płaczącą kobietę. Działało mu to na nerwy i przez sympatyę szczególną, na widok łez sam się także rozrzewniał i gotów był płakać, jak bóbr.
Tak się też stało i teraz.
Pochwycił szczupłą rękę swej małżonki, pocałunkami okrywać ją zaczął i mówił głosem drżącym i niepewnym:
— Moja Weronisiu, nie unoś się... tego owego, proszę cię, do czego taka alteracya? Zaszkodzi ci na zdrowiu, jak cię kocham duszko... do czego to podobne!? Nie płacz, jeżeli mnie kochasz... Oto ja panie dobrodzieju pojadę sam do Warszawy... za uszy go tutaj przyprowadzę... A cóż to, nie mój syn? nie moje dziecko? nie powinien znać słuchu? Ojciec każe i koniec! Do nóg ci upadnie, przeprosi... na klęczkach przeprosi... tylko nie płacz, Weronisiu, nie alteruj się, moja najdroższa!
Niełatwo było jednak uspokoić sędzinę. Zbyt długo tłumiła ona w sobie ból, gorycz i żal... zbyt długo już dławiła w sobie łkania i wstrzymywała łzy, które jej się gwałtem do oczu cisnęły. Przez cały rok z górą nie zdradziła ani jednem słowem ciężkiego zmartwienia, które nurtowało w jej sercu; to też teraz, gdy długo tłumiony żal wybuchnął, nie mogła się powstrzymać. Oparła głowę na rękach i płakała, nie słuchając perswazyi męża.
— Oj Weronisiu, Weronisiu, serce moje! — mówił sędzia, sam już płaczu blizki, — wierz mi, że nie masz czego rozpaczać. On wróci do nas; jak cię kocham, wróci... mam na to dowody... jestem pewny... tego owego... ale ty jesteś zawzięta, nawet słuchać nie chcesz moich najserdeczniejszych przedstawień. Weronisiu! moja Weronisiu kochana!...
— Zostaw mię samą na chwilę — rzekła, — daj mi popłakać swobodnie, proszę cię.
— Samą? ha, jeżeli tak sobie życzysz, to wyjdę, ale niedługo wrócę, nie dam ci płakać zanadto, bo do czegóż to podobne? Dalibóg, moje dziecko, jak cię kocham, to do niczego nie podobne!
Zostawiwszy żonę w gabinecie, wyszedł pan sędzia do salonu i usiadł na fotelu, patrząc bezmyślnie w okno, zastawione starannie utrzymanemi kwiatami.
Niepokój nim miotał. Co chwila wstawał i na palcach, bez szmeru, zbliżał się do drzwi gabinetu, i patrzył przez dziurkę od klucza... Widząc, że sędzina obciera oczy, wszedł.
— No, już, już — mówił, całując ją w rękę, — dość już tych łez, bądź mężna... wszystko się naprawi, wszystko na lepsze obróci.
— Już jestem spokojna — odrzekła, — nie płaczę; była to tylko chwilowa słabostka, za którą przepraszam cię stokrotnie...
— Za co?
— Sprawiłam ci przykrość...
— Ach, Weronisiu kochana! a ja ci zawsze powiadam, że wszystko do dawnego trybu powróci. Jaś do nas przyjedzie i nie opuści rodzinnej zagrody...
— Kto ci mówił?
— Wiem, napewno wiem... — rzekł sędzia z miną tajemniczą.
— Zkąd wiesz?
— Wyrozumiałem to... z wielu okoliczności...
— Wątpię...
— Mówiłem ci, że Jaś pisał; chciałem list pokazać, aleś była taka zawzięta...
— Rozżalona raczej...
— Tak czy owak, dość, że nie chciałaś słuchać. Powiedziałaś, żeś nie ciekawa... A jednak gdybyś była pozwoliła mi mówić, dowiedziałabyś się...
— Czego?
— Hm, czego? Pomyślnej dla nas wiadomości.
— Ciekawam, co dla nas pomyślnego teraz być może?
— Ale! Weronisiu... ale! co też mówisz, nowina jest! ważna... a mianowicie, że o ile mi się zdaje, to z tego małżeństwa z niemeczką nic nie będzie...
— Zkąd wiesz o tem? — zawołała sędzina, zrywając się z krzesła.
— Wiem z listu... żebyś była pozwoliła...
— Pokaż mi ten list.
Sędzia spełnił żądanie. Pochwyciła list syna, przebiegła go szybko oczami i załamała ręce...
— O ja nieszczęśliwa! — krzyknęła.
— Co? co mówisz, Weronisiu?! Żal ci tego... znów chcesz płakać? No, jak mi Bóg miły, teraz ja sam już nie wiem, czego się trzymać? Chciał się żenić z niemką — nie byłaś szczęśliwa; teraz nie chce niemki — jesteś nieszczęśliwa?! Nie pojmuję, doprawdy nie pojmuję, o co ci idzie, moja duszko?
— O co mi idzie!? o jego szczęście tylko...
— Ależ, Weronisiu, duszko moja, jeżeli do tego szczęścia niemka potrzebna, to tylko powiedz... Czy ty myślisz, że ja już do niczego? że nie potrafię zdobyć się na energię? Powiedz jedno słowo, a pojadę sam, niemkę wykradnę i przywiozę ci ją w pudełeczku, opakowaną w watę, żeby się nie stłukła przypadkiem... Tylko niech raz dowiem się, czego właściwie chcesz, gdyż twoich intencyi w żaden sposób wyrozumieć nie mogę...
— Miałam intencye... sam wiesz jakie, dziś są one już bezpowrotnie stracone.
— Ależ Jaś do nas powróci. Weronisiu, słowo honoru ci daję, że powróci.
— Tak... lecz Marcia?..
— No cóż Marcia? Marcia! przecież i Marcia nie za górami...
— Nie, nie! Ta już dla nas stracona na zawsze.
Sędzia wielkie oczy zrobił... chciał o wyjaśnienie prosić, lecz w tej chwili turkot zajeżdżającej bryczki rozległ się przed domem.
— Wyjdź-no, mężu... ktoś przyjechał — rzekła sędzina — może ksiądz Andrzej.
Sędzia wybiegł na ganek i ujrzał pucołowatą twarz pana Onufrego.
Laudetur, kochany sędziulku! — rzekł gość — co znaczy: jak się masz przyjacielu...
— Witaj pan, panie Onufry! stęskniliśmy się do ciebie.
— Chcę temu wierzyć, mój sędziulku, a że volenti nihil difficile, tedy wierzę. Jakże zdrowie szanownej małżonki?
— Weronisia, jak zwykle, niedomaga... zresztą zobaczysz ją pan zaraz... Proszę cię, panie Onufry, bądź łaskaw... Otóż i moja żona — rzekł, wprowadzając gościa do salonu.
— Rączki pani dobrodziejki całuję — rzekł pan Onufry z przesadnym ukłonem — do nóżek się ścielę.....
— Rzadki gość — odpowiedziała sędzina — dlaczego tak zapominasz pan o nas?
— Hm, widzi pani dobrodziejka, póki człowiek był na swojem... to żył sobie jak liber baron, czyli jak bimbasza turecki... a teraz, gdy się jest i dzierżawcą, i rządcą i generalnym egzekutorem kaprysów mojej najpiękniejszej dziedziczki... to niema czasu... pani dobrodziejko.
— Mówisz pan o kaprysach swej dziedziczki... czy to się do panny Marty stosuje?
— Jej kaprysy stosują się do mnie... ot i wczoraj odebrałem z poczty liścik, słodziutki jak cukierek, w którym moja piękna dziedziczka zapowiada mi swój przyjazd... prosi mnie, żebym kazał domek trochę odświeżyć... Naturalnie spełniłem rozkaz natychmiast, zakrzątnąłem się energicznie, i za parę dni będzie gotów. Nie wiem, czy jej się wszystko podoba, bom się rządził swoim własnym gustem, ale feci quod potui, faciant meliora potentes, co znaczy: zfuszerowałem jak mogłem, a ona niech sobie naprawia...
— Kiedyż spodziewa się pan przyjazdu panny Marty? — zapytała sędzina.
— Nie oznaczyła terminu, ale, o ile mi się zdaje, to chyba niezadługo, może za tydzień... dwa...
— A widzisz, Weronisiu! — rzekł z uśmiechem sędzia — mówiłem ci, że ona się znajdzie, jak mi Bóg miły, tak się znajdzie, Weronisiu!
Sędzina ciężko westchnęła...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.