Straszliwe zdarzenie/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
NAGRODA WODZA.

W przeciągu paru godzin natknęli się na dwa inne trupy. Często było słychać strzały, nie wiadomo skąd padające. Nie spotykali już prawie pojedyńczych włóczęgów, gdyż ci chodzili w grupach po kilku i kilkunastu. Byli to ludzie pochodzący z rozmaitych warstw społecznych i narodowości, którzy łączyli się w celu obrony. Ale w tych przypadkowo zestawionych grupach wybuchały krwawe bójki, gdy tylko znachodzono najmniejszy łup, lub gdy ukazywała się nadzieja łupu. Nie istniała żadna dyscyplina, rządziło wszechmocne praw o silniejszego.
Gdy tylko jakaś z grup włóczących się okazywała chęć zbliżenia się, Szymon udawał, że trzyma karabin złożony do strzału. Nie wdawał się też w żadne rozmowy, chyba z zdaleka i zminą tak odpychającą, że nie wzbudzał najmniejszego zaufania.
Dolores obserwowała go z niepokojem bojąc się doń przemówić. Raz jedynie musiała mu zwrócić uwagę, że zmylił kierunek i dowiodła mu tego. To wywołało między nimi rozmowę i konieczność wytłómaczenia, którego wysłuchał niechętnie i które zakończył mrucząc niecierpliwie:
— Więc cóż z tego? Czy nie wszystko jedno, czy idziemy na prawo, lub na lewo! I tak nic nie wiemy. Nie mamy żadnych dowodów na to, że Rolleston uprowadził miss Bakefield w tej swojej wyprawie po złote runo! Mógł ją również dobrze uwięzić gdziekolwiek z tem, że potem przyjdzie ją uwolnić... więc ja może coraz bardziej oddalam się od miss Bakefield...
Jednakże potrzeba czynu parła go wciąż naprzód, mimo, iż cel był tak niepewny... Nie miał już jednak odwagi oddawać się badaniom śladów i nie chciał za żadną cenę zwolnić tempa marszu.
Przy nim, a często nawet przed nim, Dolores szła nieumęczona. Zdjęła z nóg podarte już buciki i pończochy. Widział jej nagie stopy wyciskające na piasku lekkie ślady. Biodra jej kołysały się na sposób praktykowany przez młode Amerykanki. Wszystko w niej było wdziękiem, siłą, młodością i urodą.
Mniej niż Szymon pogrążona w myślach, badała widnokręg swym sokolim wzrokiem. Po długiem milczeniu zawołała wyciągając rękę:
— Widzi pan, tam aeroplan...
Było to na szczycie długiego, bardzo długiego wzniesienia całej równiny w miejscu gdzie ziemia i mgła zdawały się zrastać ze sobą, tak iż w pierwszej chwili trudno było twierdzić, czy aeroplan leci we mgle, czy toczy się po ziemi. Wyglądało to zupełnie na statek żaglowy, rozpięty w powietrzu. Dopiero zbliżając się, powoli ujrzeli rzeczywistość: aparat był nieruchomy i leżał na ziemi.
— Niema dwóch zdań, rzekł Szymon, że jest to aeroplan, który leciał ponad rzeką. Trafiony kulą Mazzaniego, skierował się tu, gdzie mógł od biedy wylądować.
Teraz rozróżniali już sylwetkę pilota, który, rzecz dziwna, siedział nieruchomy na swem miejscu, z głową prawie niewidzialną, schowaną między zgarbione ramiona. Jedno koło było nawpół zgruchotane. Jednakże aparat wylądował dobrze i nie zdawało się, by ucierpiał. Ale co czynił lotnik, ten człowiek siedzący nieruchomo?
Zawołali. Nie odezwał się i nie odwrócił się nawet, a gdy podeszli bliżej, ujrzeli, ze pierś jego była wsparta o kierownicę, a ręce zawisły z obu stron. KreW kroplami ściekała z siedzenia.
Szymon wgramolił się na aparat i oświadczył natychmiast:
—Nie żyje. Kula Mazzaniego trafiła go w tył głowy przechodząc bokiem... Rana, której z początku nie czuł, afe ił wciąż krew, może me wiedząc o tem... Wówczas widocznie udało mu się wylądować... a potem... potem... nie wiem już dobrze... czy krwotok nagły, czy skrzep jaki...
Dolores również wdrapała się na aparat. We dwoje podnieśli zabitego. Widocznie żaden włóczęga nie przechodził tędy, gdyż znaleźli w porządku zegarek, portmonetkę i portfel. Papiery jego nie przedstawiały nic interesującego. Ale mapka przytwierdzona do kierownicy, nosiła na planie dawnego kanału La Manche znak ręczny czerwonym ołówkiem i napis: „Deszcz złota“. Szymon wykrzyknął radośnie:
— I on tam podążał! — Więc i we Francji wiedzą już o tem!... Oto miejscowość oznaczona dokładnie... o czterdzieści kilometrów stąd... pomiędzy Boulogne a Hastings... niedaleko ławicy Bassurelie...
I dodał, pełen otuchy:
— Jeżeli mi się uda naprawić aparat, za pół godziny będę tam... i uwolnię Izabellę!


∗   ∗

Szymon zabrał się do roboty z zapałem. Popsucie aerop anu nie y o wielkie, koło i kierownica skrzywione, rurka benzynowa zgięta... Trudność cała polegała na tem, że Szymon nie znalazł w skrzyni naprawek narzędzia wystarczające i żadnej części do zamiany. To jednakże nie zniechęciło go Poczynił wiązania i poprawki prowizoryczne, nie troszcząc się bynajmniej o trwałość, mając na względzie jedynie to, by aparat mógł przelecieć niewielką przestrzeń jakich czterdziestu kilometrów.
— Chodzi przecie tylko, mówił do Dolores, pomagające, mu z całych sił, chodzi nam o skok czterdziestominutowy me więcej! Jeżeli mi się uda wznieść w powietrze, odpowiadam za resztę Chyba, do licha, robiłem już trudniejsze eksperymenty. Radość jego szukała ujścia w słowach. Śpiewał, śmiał się szydził z Rollestona i wyobrażał sobie zdziwienie tego opryszka, gdy ujrzy go zlatującego z nieba, niby mściwego anioła. Mimo całego pośpiechu i wytężonej pracy około szóstej wieczorem zdał sobie sprawę, ze nie skończy dzieła swego przed nocą i że w tych okolicznościach lepiej jest odłożyć do lot do jutrzejszego rana. Wykończył więc przygotowania i sprawdził drobiazgowo aparat, podczas gdy Dolores oddali się by przygotować nocleg. Szczęśliwy i śmiejący się poszedł na prawo, w stronę, kędy widział oddalającą się Dolores.
Równina tutaj zniżała się nagle i poza linją wyżyn, gdzie spadł aeroplan, wąwóz dość głęboki skierował Szymona w nizinę zaokrągloną niby olbrzymi basen, w środku którego połyskiwało zwierciadło spokojnej wody, tak przezroczystej, iż widać było dno, utworzone z czarnego, skalistego pokładu.
Był to na nowym lądzie pierwszy krajobraz, gdzie Szymon odnajdywał urok i poezję pejzażów ziemskich i coś bardziej ludzkiego. Na jednym z brzegów tego stanu znajdowała się rzecz najbardziej nieprawdopodobna w okolicach, pogrzebanych pod wodą jeszcze przed kilku dniami: budynek, który zdawał się być wzniesiony rękami ludzkiemi, spoczywający słupach, podszyty jakby delikatną siecią płaskorzeźby!
Stamtąd wyszła Dolores. Wysoka, dobrze zbudowana, harmonijna, o ruchach powolnych i pełnych powagi, zbliżała się do wody, napełniała szklankę i wypiła, odrzucając w tył głowę. Obok niej obłoczek pary, wydobywający się z naczynia ustawionego na maszynce, unosił się i kołysał w powietrzu. Widząc zbliżającego się Szymona, uśmiechnęła się i rzekła.
— Wszystko gotowe. Mamy herbatę, bułki i masło.
— Czy to możliwe? zapytał, śmiejąc się. Chyba na dnie morza byli mieszkańcy, zajmujący się uprawą roli!
— Nie, ale w skrzyni tego biednego lotnika znalazłam wszystko, co potrzeba.
— Dobrze, ale ten budynek, ten pałac z czasów przedhistorycznych?
Pałac bardzo pierwotny, coprawda, rodzaj groty z olbrzymich głazów, narzucanych jedne na drugie, na których wspiera się dach, rownież z bloku kamiennego, podobnego do tych, jakie spotyka się na dolinach. Wszystko to masywne, ciężkie niefortumne, z płaskorzeźbami, które zbliska okazały się tysiącznemi otworkami, wyżłobionemi przez mięczaki.
— Mięczak! żyjące kamieniami, powiedziałby ojciec Calcaire. Mój Boże, jakie byłoby jego wzruszenie na widok śladów tego mieszkania, liczącego tysiące i tysiące wieków i gdzie może inne podobne ruiny leżą zagrzebane w piasku! Może całe miasto... kto wie?... I czyż nie jest to dowód niezbity, że ziemia ta była zamieszkała zanim pochłonął ją ocean? Czyż nie jest to odwrócenie wszystkich wpajanych nam pojęć, gdyż w takim razie zjawienie się człowieka na naszej planecie należy odłożyć do epoki wprost urągającej zasadom nauki naszej? Ach, ojcze Calcaire, ileż tu jest hipotez!
Szymon me czynił hipotez. Lecz jeżeli mało mu zależało na naukowem wyjaśnieniu zjawiska, czuł jednakże, jak bardzo ważne ma ono znaczenie i chwila ta wzruszała go głęboko. Przed nim i przed Dolores objawiała się inna epoka i to w okolicznościach tak dziwnych, że byli oboje jakby istotami tamtej epoki. Ta sama pustynia dookoła, to samo barbarzyństwo i te same zasadzki i niebezpieczeństwo na każdym kroku.
Tenże sam spokój dookoła. Od wejścia do groty z wszystkich stron krajobraz równy i cichy, utworzony z piasku, mgły i wody. Zaledwie lekki szmer strumyczka, zasilającego staw, przerywał nieskończoność milczenia.
Spojrzał na swą towarzyszkę. Nikt lepiej od niej nie mógł przystosować się do otoczenia. Miała ona w sobie wdzięk Pierwotny, piękność trochę dziką i tajemniczą poezję.
Noc rozpostarła ciemną zasłonę na stawie i okolicy.
— Wejdźmy, rzekła Dolores po skończonym posiłku.
— Wejdźmy, zgodził się.
Weszła pierwsza i odwróciła się, by podać mu rękę i wprowadzić do wnętrza, utworzonego z pustej przestrzeni między głazami.
Latarka Szymona była zawieszona u góry na wystającym narożniku kamiennym. Miałki, biały piasek wyścielał miękkim dywanem ziemię. Dwa rozłożone koce były przygotowane spania.
Szymon zawahał się. Dolores potrzymała go lekkim uściskiem dłoni i chwilę pozostał w niepewności... Zresztą dziewczyna natychmiast zgasiła latarkę, tak, iż mogło mu się zdawać, że jest zupełnie sam, słyszał bowiem jedynie miękki i łagodny plusk wody, omywającej brzegi stawu.
Wówczas dopiero, dopiero wtedy zrozumiał naprawdę, jakie sidła zastawiały na niego okoliczności, zbliżając go ustawicznie od trzech dni do tej kobiety. Bronił jej, jakby to uczynił każdy mężczyzna, a piękność Dolores nie miała na mniejszego wpływu na jego postanowienie, czy tez podniecenie jego odwagi. Gdyby była brzydka i stara, znalazłaby w mm tę samą opiekę.
Teraz nagle zdał sobie z tego sprawę — myślał o niej nie jak o towarzyszce przygód i niebezpieczeństw lecz jak o najpiękniejszej, najbardziej ponętnej kobiecie. Myślał, że i ona również nie śpi, wzruszona tak jak on i ze piękne wyraziste jej oczy szukają go w ciemności. Za każdem jej poruszeniem zapach jej, woń specjalna, którą wydzielały jej w osy, mieszał się do ciepłych oparów, unoszących się w powietrzu.
Szepnęła:
— Szymonie... Szymonie...
Nie odpowiedział, lecz serce mu się ścisnęło. Doloes powtórzyła kilkakrotnie jego imię, potem, myśląc że śpi, wstała, a jej bose nogi lekko dotknęły piasku. Wyszła z groty.
Co zamierzała zrobić? Upłynęła minuta. Jakiś szelest ubrania. Potem usłyszał kroki bosych stóp na piasku i prawie natychmiast plusk wody i dźwięk opadających kropel. Dolores kąpała się w ciemnościach.


∗   ∗

Szymon zaledwie mógł złowić uchem szmer, podobny do płynięcia łabędzia po powierzchni stawu. Cisza i spokój wody nie były tem naruszone. Widocznie Dolores oddaliła się, popłynęła dalej, a kiedy wróciła, słychać było znów leciuchne dzwonienie kropelek i szelest przyodziewanego ubrania.
Szymon wstał nagle z zamiarem oddalenia się, zanim Dolores wróci na miejsce swoje obok niego. Lecz kobieta działała prędzej niż on, spotkali się bowiem na samym progu groty. Mężczyzna cofnął się.
Przemówiła z wielką słodyczą:
— Pan ucieka?
— Tak, odpowiedział, szukając jakiegoś pretekstu. Boję się o samolot... jakiś włóczęga...
— Istotnie... istotnie... potwierdziła niepewnie. Lecz przedtem jeszcze chciałabym podziękować panu...
Głosy ich zdradzały wielkie zmieszanie. Ciemność głęboka kryła jedno przed drugiem, lecz jakże wyraźnie Szymon widział dziewczynę stojącą przed nim!
— Postąpiłem z panią tak, jak mi nakazywał obowiązek, rzekł, siląc się na spokój.
— Jednakże nie w ten sposób, jak inni mężczyźni... I to właśnie wzruszyło mię. Zdobył mnie pan tem od pierwszego razu.
Być może odczuła intuicyjnie, że każde pieszczotliwe słowo zrani go, gdyż nie skończyła wyznania. Jednakże, po chwili, szepnęła znowu:
— To ostatnia nasza noc... Potem będziemy rozdzieleni na całe życie... przez wszystko... Więc... przechodząc... niech pan mnie trochę uściśnie... parę sekund...
Szymon nie ruszył się. Tkliwy ruch, o jaki prosiła, był sam w sobie niczem, a jednak odczuwał tem bardziej jego niebezpieczeństwo, im goręcej tego pragną! i im bardziej wola jego słabła pod naporem złych myśli. Dlaczego opierać się? To co byłoby winą i zbrodnią przeciwko miłości w czasach zwykłych, przestawało być karygodnem w tym okresie przewrotu gdy gra sił przyrodzonych i przypadku wywoływała nienormalne warunki bytu. Czyż ucałowanie ust Dolores w tym czasie było czemś gorszem niż zerwanie pięknego kwiatu?
Otaczały ich przyjazne ciemności. Byli na świece sami, oboje młodzi, oboje wolni. Ręce kobiety wyciągnęły się rozpaczliwie. Czyż nie podać jej swoich, nie usłuchać tego rozkosznego szału?
— Szymonie!... rzekłą błagalnie.. Szymonie... proszę przecie pana o tak niewiele!... Niech pan mi me odmawia... Nie, pan mi nie odmówi... to niemożliwe... nieprawdaż.... Kiedy pan życie swoje nadstawiał za mnie, to znaczy, że musiało być w panu coś... jakieś uczucie... Nie... ja nie mylę się prawda?...
Szymon milczał. Nie chciał mówić o Izabelli i imienia jej mieszać do pojedynku, jaki ze sobą staczali.
Dolores błagała dalej:
— Szymonie ja nigdy nikogo nie kochałam... pana pierwszego! Inni się nie liczą... Pan... wzrok pana zrobił mi tyle dobrego od pierwszego spotkania... Jakby słońce weszło w życie moje... Więc... więc byłabym taka szczęśliwa, gdyby między nami było jakieś wspomnienie... pamiątka... Pan by i tak zapomniał... Toby nie miało znaczenia dla pana... Ale dla Całe życie moje byłoby zmienione... upiększone miałabym siłę być inną kobietą... Proszę pana... podaj mi rękę... wez mnie w swoje ramiona...
Szymon nie ruszył się. Coś silniejszego od wielkiej pokusy wstrzymywało go: słowo, dane Izabelli i jego. Obraz Izabelli mieszał się z obrazem Dolores i w jego chwiejącym się, zmęczonym umyśle, w jego zaciemmonem sumieniu walka trwała dalej....
Dolores czekała. Uklękła i szeptała niewyraźne słowa w języku, którego nie zrozumiał, słowa wołania i namiętności, których odczuwał całą rozpacz, a które wznosiły się ku niemu jak modlitwa i jak skarga. Nakoniec rzuciła mu się do nóg płacząc i szlochając.
Wówczas on przeszedł mimo...
Chłód nocy owionął mu rozpaloną głowę. Oddalał się szybkiemi krokami, powtarzając w myśli imię Izabelli z gorliwością wierzącego, który odmawia litanję. W ciemnościach starał się obrać kierunek wyżyny, gdzie zostawił aparat. Kiedy już znalazł się w pobliżu, położył się na piasku i długo jeszcze przed zaśnięciem rozmyślał o Dolores, tak jak się myśli o kimś, kto już pogrąża się we wspomnieniu tylko... Kobieta ta stawała się mu zupełnie obcą. Nie dowie się nigdy, dlaczego pokochała go z taką gwałtownością i mocą, dlaczego w naturze tej gdzie instynkt odgrywa rolę dominującą, znalazły się uczucia tak szlachetne, tyle pokory, tyle poświęcenia i subtelności!
O pierwszych brzaskach poranka zbudził się wypoczęty i sprawdził raz jeszcze drobiazgowo aparat. Po kilku próbach rokujących dobre rezultaty, zeszedł do groty. Ale nie znalazł tam swej towarzyszki. Długo, godzinę całą, szukał i nawoływał naprozno. Znikła, nie pozostawiając nawet na piasku śladów swych stóp.
Unosząc się ponad chmury, w bezkres nieba czystego, zalanego porannem słońcem, Szymon wydawał okrzyki radości! Tajemnicza Dolores już nie miała dla niego znaczenia. Zapomniał o wszystkich niebezpieczeństwach, jakie z nią przeszedł i me liczył się z temi, jakie go mogły oczekiwać. Zwyciężył wszystkie przeszkody! Uniknął wszystkich zasadzek! Odniósł wszystkie zwycięstwa, a największem z nich — być może — było oparcie się pokusom pięknej Indjanki.
Skończył z tem. Izabella zwyciężyła bezwzględnie. Pomiędzy nią a nim nic już nie stało na przeszkodzie. Pewną ręką trzymał kierownicę. Motor działał znakomicie. Mapę i kompas miał pod ręką. W punkcie oznaczonym, ani zbyt na prawo, ani zbyt na lewo, w kole o promieniu stu metrów wyląduje!
Podróż nie trwała nawet przewidywanych przez mego czterdziestu minut. Najwyżej w pół godziny przeleciał etap nie widząc nic innego, jak ruchome morze chmur, toczące pod nim swe białe, wełniste fale. Pozostawało mu opuścić się w ten odmęt. Zbliżał się ku niemu coraz bardziej, zatrzymał motor i zakreślał wielkie koła. Okrzyki, wycia raczej, unosiły się z ziemi, jakby nie była to nowopowstała ziemia, lecz licznie zamieszkała miejscowość. Potem wpadł w krąg mgły, w której krążył dalej jak ptak drapieżny.
Nie miał najmniejszej wątpliwości co do obecności Rollestona, co do konieczności stoczenia bitwy między nim, a sobą co do pomyślnego wyniku tej walki i co do uwolnienia Izabelli. Lecz obawiał się wylądowania, jako przeszkody, o którą mógł się rozbić.
Widok ziemi wyłaniającej się z chmur, uspokoił go. Pod nim rozciągała się szeroka przestrzeń, prawie zupełnie równa i, jak mu się wydało, podobna do areny, gdzie wznosiły się jedynie cztery pagórki piasku, łatwe do uniknięcia przy lądowaniu. Tłum cały znajdował się poza areną, z wyjątkiem kilku ludzi, biegających na wszystkie strony i gestykulujących żywo.
Przy obniżaniu się ziemia wydała mu się mniej równa, utworzona jakby z kamyczków koloru piasku, które miejscami były jakby ułożone na kupki pewnej wysokości. Wytężył więc całą uwagę, by nie zaczepić o tę przeszkodę i udało mu się. wylądować spokojnie, bez najmniejszego wstrząśnienia.
Dokoła samolotu natychmiast zebrały się grupy ludzi. Szymon myślał, że chcą mu dopomóc. Lecz złudzenie jego trwało krótko. W parę chwil aeroplan wzięty był szturmem przez kilkunastu uzbrojonych ludzi, a Szymon zanim zdążył się oglądnąć, już pod grozą dwóch rewolwerów przyłożonych o jego głowy, był skrępowany, związany, zakneblowany, unieruchomiony i od stóp do głów owinięty w koc, zanim zdążył uczynić jakąś próbę stawienia oporu.
— Pod pokład z nim! Do głębokości! Tam, gdzie wszyscy! rozkazał jakiś głos ochrypły. A jeżeli się będzie opierał — browning!
Brownig był tu niepotrzebny. Sposób, w jaki spowinięto Szymona, zmuszał go kompletnej niemocy. Zrezygnowany, stwierdził w myśli, że ludzie, którzy go nieśli, zrobili sto trzydzieści kroków i że zbliżał się wciąż do wyjącego tłumu.
— Czy skończycie już te wasze wrzaski? odezwał się jeden z niosących. A potem — oddalić się!
Karabin maszynowy funkcjonuje dobrze, co?
Niosący szli po schodach, ciągnąc Szymona za sznur, Brutalna ręka przeszukała jego kieszenie, wyciągnęła stamtąd broń i papiery. Uczuł, że podnoszą go znowu, poczem upadł w próżnię.
Upadek był nieznaczny, osłabiony jeszcze przez warstwę więźniów, rojących się ciasno na dnie okrętu i klnących jak kto mógł poprzez kneble.
Rozpierając się nogami i łokciami Szymon zdołał z trudem wywalczyć sobie miejsce na podłodze wśród innych towarzyszy niedoli, depcących sobie nawzajem po piętach. W edle obliczenia jego było zapewne około dziewiątej rano. Od chwili tej czas nie miał dla niego znaczenia, gdyż jedynem jego zajęciem było bronić swego miejsca przeciwko tym, którzy chcieli mu je odebrać, czy to więźniowie dawniejsi, czy to nowoprzybywający. Głosy, przytłumione przez rozmaite kneble, wydawały charczenia wściekłe, lub jęki wyczerpane i bliskie uduszenia. Było to naprawdę piekło. Znajdowali się tu umierający i trupy, słychać było wyrazy francuskie i angielskie, deptało, się po krwi, po zwłokach, po konających i łachmanach. Zaduch rozkładających się ciał był wprost straszliwy.
Podczas popołudnia lub może wieczorem rozległ się hałas; potężny, podobny do odgłosu wybuchającej fontanny ogni sztucznych. Towarzyszyło temu przekleństwo całego tłumu, krzyki na całe gardło, wrzaski jakieś opętańcze. Nad tem wszystkiem zapanował głos, wydający jakieś rozkazy. Wielkie milczenie. I nagle odgłos strzałów krótkich, pospiesznych, a po tem złośliwe terkotanie karabinu maszynowego...
Wszystko to trwało może dwie lub trzy minuty. Hałas rozpoczął się nanowo i trwał dalej, aż do chwili, gdy Szymon nie usłyszał już wybuchu ogni sztucznych i odgłosu strzałów. Walczono zapewne dalej. Dobijano rannych wśród przekleństw, krzyków i jęków, a trupy wrzucano do rowu. Tak upłynęły wieczór i noc. Szymon, głodny bardzo, bo nie jadł nic od chwili ostatniego posiłku z Dolores, cierpiał ponadto jeszcze bardzo z powodu braku powietrza, z powodu knebla, ugniatającego mu straszliwie szczękę i z powodu koca, owijającego mu głowę szczelnie, jak kaptur hermetycznie zamknięty. Czyż mają go pozostawić tam, by umarł z głodu, lub uduszony, w tym chaosie ciał lepkich i rozkładających się, w tym piekle, gdzie unosiła się nieokreślona skarga śmierci?
Poprzez zasłonę koca, oczy jego odczuły wstający dzień. Uśpieni sąsiedzi zaczęli znów się grzebać, jak rojące się robactwo na dnie kałuży. Potem z góry usłyszeli głos:
— Niełatwy do odnalezienia!... Szef ma pomysły!... Tosamo, co wyciągnąć robaka z błota!...
— Weź ten drąg, odezwał się inny głos. Hakiem możesz obracać te ścierwa, jak gałganiarz poszukujący brylantu w kupie śmieci... Niżej, niżej, bałwanie! Przecie od wczoraj rana miał chyba czas znaleść się na spodzie!
Pierwszy głos odpowiedział:
— Jest! Jest! Potem tam, na lewo... to on... Poznaję mój sznur na nim... Zaczekaj, aż go zaczepię...
Szymon uczuł dotknięcie czegoś twardego, co było hakiem od drąga i co zaczepiło o jego więzy. Potem pociągnięto go, tarmosząc niemiłosiernie na wszystkie strony, zaczepiając o nagromadzone trupy i tak wywindowano go na górę. Tutaj związano mu nogi i pchnięciem postawiono, wrzeszcząc:
— No, stać! stać ty, artysto! Z oczami wciąż zawiązanemi uczuł, że chwytają go za plecy i popychają nazewnątrz statku. W ten sposób przeszli arenę, której kamyczki uczuł pod stopami, i znaleźli się na jakimś innym okręcie. Tutaj zatrzymano się na pokładzie.
Gdy zdjęto mu wreszcie kaptur, opaskę i knebel, Szymon zobaczył, że arena, na której wylądował, była otoczona wałem, utworzonym z barykad, naniesionych jedne na drugie z wszelkich znalezionych materjałów: szalup, łodzi, skrzyń, paczek, kamieni, odłamów skał, usypanego piasku. Szkielet torpedy sąsiadował z rurami kotła, łodzie podwodne łączyły się z głazami i piaskiem.
Wzdłuż wału ludzie uzbrojeni trzymali straż. Na zewnątrz, w odległości jakichś stu metrów, powstrzymywany przez karabiny i jeden kulomiot, parł tłum krzyczący i przeklinający. Wewnątrz areny ziemia pokryta była kamyczkami koloru siarki, podobnymi do tych, jakie stara warjatka niosła w swojej torbie. Sztuki złota leżały gdzie — niegdzie, pomiędzy kamyczkami. Czyżby jakaś banda zbójów naprawdę sprzymierzyła się celem eksploatacji tych pól złotodajnych? Miejscami widać było małe pagórki podobne do wierzchołków wygasłych wulkanów.


∗   ∗

Strażnicy Szymona odwrócili go w przeciwną stronę, by przymocować do stóp strzaskanego masztu, obok grupy innych więźniów, trzymanych przez bandytów na uwięzi, jak bydlęta, zapomocą postronków i łańcuchów.
Z tej strony zasiadał sztab generalny bandy, tworzący w tej chwili trybunał sądzący.
Pośrodku znajdowała się estrada, dość wysoka, otoczona wałem trupów i dogorywających, wijących się w straszliwych przedśmiertnych konwulsjach. Na estradzie siedział, a raczej leżał rozwalony na krześle w kształcie tronu, człowiek pijący szampana. Obok na stołku, kilka butelek szlachetnego wina i nóż, ociekający krwią. Dokoła stała świta uzbrojona w noże, karabiny i rewolwery. Człowiek na tronie nosił mundur czarny, zdobny w rozmaite odznaczenia i usiany brylantami i drogocennymi kamieniami. Na szyji miał kolję ze szmaragdów a djadem ze złota i brylantów opasywał jego czoło.
Kiedy skończył pić, podniósł głowę i pokazał twarz. Szymon drgnął. Z pewnych szczegółów, przypominających oblicze przyjaciela jego Edwarda zrozumiał, że ma przed sobą Wilfreda Roiiestona. A zresztą pomiędzy klejnotami i naszyjnikami zdobiącemi pierś jego, znajdowała się minjatura, w obramowaniu bezcennych pereł. Minjatura i perły miss Bakefield.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.