Sylwandira/Tom I/VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy kawaler przyszedł do siebie, leżał w izbie oberży; przy głowach łóżka siedział baron d’Anguilhem.
Otworzywszy oczy, spojrzał na około siebie jak człowiek, który budząc się ze snu, pragnie zebrać swoje wspomnienia.
Wówczas przypomniał sobie co zaszło przy drzwiach klasztoru, jak z ust furtyjanki dowiedział się o śmierci Konstancyi, i jak przygnębiony tym ciosem, upadł w objęcia człowieka, w którym zdawało mu się, że poznał swojego ojca.
Przez chwilę kawaler chciał wątpić o swojém nieszczęściu, lecz stan w jakim się znajdował, suknie księdza Dubuquoi rozrzucone na krześle, ojciec siedzący przy nim i płaczący, wszystko to przekonywało go o jego nieszczęściu i nie dopuszczało żadnéj nadziei; odwrócił się więc ku baronowi i wyciągając doń ręce zawołał:
— O! mój ojcze, jakżem nieszczęśliwy!
Baron ubóstwiał swojego syna, przeto nie szczędził pocieszeń, jakich zwykliśmy używać w podobnych okolicznościach; przypomniał mu że jest mężczyzną, że człowieka przeznaczeniem jest cierpiéć, i że w tym celu Bóg obdarzył go siłą. Wszystko to, filozoficznie biorąc, było bardzo piękne, lecz na wszystko, Roger odpowiadał potrząsając głową:
— Gdyby moja matka tu była!
— No, to i cóżby na to pomogła? — zapytał baron.
— Płakałaby wraz ze mną! — zawołał Roger.
I upadł na poduszkę szlochając.
Baron widział że najlepiéj było pozwolić mu płakać do woli. W istocie, łzy ulżyły mu nieco, tak, że był w stanie rozmawiać o Konstancyi. Łatwo się domyśléć, że to były zapytania bez końca o szczegóły jéj choroby i śmierci. Baron odpowiedział, że wiedział tylko to, co wszyscy wiedzieli; młoda dziewczyna dostała ospy, i pomimo zabiegów doktorów, umarła po sześciu dniach cierpień.
Kawaler oświadczył wówczas, że chciał widziéć pokój, który Konstancyja zamieszkiwała w klasztorze i grób, w którym spoczywała.
Baron odpowiedział, że nazajutrz miano odprawić Reguiem za pokój duszy młodéj dziewczyny, i że jeżeli przyrzéknie zachować się jak przystoi na mężczyznę i odjechać tegoż samego dnia do Anguilhem, będzie mógł być na nabożeństwie, a następnie zwiedzić z ksienią celę i grób Konstancyi.
Kawaler dał słowo, że będzie miał odwagę i przystał na wszystko.
Reszta dnia i noc przeszła dosyć spokojnie, choć smutnie. Roger leżał w łóżku, udając niekiedy, że śpi. Wtedy ojciec, wierząc w jego sen, odchodził na palcach, i Roger, pozostając sam, mógł wówczas płakać swobodnie.
Nazajutrz o świcie, Roger usłyszał odgłos dzwonu klasztornego: oznajmiał on, mające się odbyć nabożeństwo żałobne, i dochodził aż do głębi serca kawalera.
Wkrótce baron wszedł do jego pokoju z służącym, który niósł kompletne ubranie. Roger podziękował ojcu, zapytując go jakim sposobem dostał tych sukien. Baron odpowiedział że ks. Dubuquoi przybywszy do Anguilhem, opowiedział baronowéj pod jakiém przebraniem uciekł jéj syn, a że baronowa słusznie domyślała się, że Roger uciekł w zamiarze widzenia się z Konstancyją, posłała natychmiast te suknie, przewidując kłopot w jakim znajdować się będzie jéj syn przybywszy do Chinon.
Tymczasem kawaler ubrał się, gdyż o ósméj miała być msza: z wielkiém podziwieniem barona, Roger nie wyrzekł ani słówka o Konstancyi; osądził przeto, że smutek jego zmniejszył się, dla tego, że nie widział go płaczącym. Niestety! łzy, które wstrzymywał, dusiły go i spadały mu po jednéj na serce.
Roger wyszedł z ojcem i udali się obaj ku klasztorowi. Lecz stanąwszy przed bramą, do któréj po dwakroć już zbliżał się z tak słodkiemi uczuciami, zdało się Rogerowi, że ziemia usuwała się pod jego nogami, że domy, mury, drzewa kręciły się około niego, i musiał wesprzeć się na ramieniu ojca. Baron również był widocznie wzruszony, co gdy dostrzegł Roger, starał się sam hamować swoję boleść.
Roger wszedł do tego kościoła, gdzie, rok temu, wchodził z sercem tak wesołém ciesząc się nadzieją, że rozróżni głos Konstancyi pomiędzy innemi głosami. Rok upłynął, a ten głos tak czysty, tak niewinny, tak dźwięczny, umilkł na zawsze.
Kawaler ukląkł na tém samém miejscu, na którém klęczał przed rokiem, i tam po raz piérwszy poczuwszy potrzebę modlenia się, jego dusza wzniosła się do tego drugiego świata, który spostrzegamy zawsze tylko przez zasłonę radości lub rozpaczy, którego nie pojmujemy jak tylko w najwyższéj radości lub gwałtownéj boleści.
Po skończonéj mszy, baron zaprowadził syna do przełożonéj; być może, że szanowna ksieni zachowała niejaką urazę do siostrzeńca za postępek jakiego się względem niéj dopuścił; może téż gotowała dlań jaką surową i porządną nauczkę, gdyż jéj przyjęcie było zimne i pełne godności; lecz skoro spostrzegła bladość kawalera, gdy zwłaszcza ten zawołał głosem rozpaczy: „Ah! moja ciotko, moja ciotko, dozwoliłaś jéj więc umrzéć!” nie byli w stanie oprzeć się boleści tak rzeczywistéj. Poczciwa ksieni zalała się łzami.
Roger korzystając z téj chwili przypomniał ojcu, że mu obiecał prosić jego ciotkę o pozwolenie zwiedzenia celi Konstancyi. Przełożona czyniła niejakie trudności, wreszcie zezwoliła, przywoławszy zakonnicę i wydawszy jéj po cichu jakieś rozkazy, mające zapewne na celu usunięcie z przed oczu Rogera przedmiotów, które mogłyby rozjątrzyć jego boleść.
Za kilka chwil zeszli wszystko troje; korytarze były puste, zdawało się, że śmierć jedynym zamachem wyludniła wszystkie te cele; młode dziewczęta były w ogrodzie.
Ksieni otworzyła pokój Konstancyi i chciała równie jak baron wejść do niego razem z Rogerem; lecz ten prosił ich aby mógł na chwilę pozostać sam, w tym przybytku jego miłości. Ojciec i ciotka spojrzeli po sobie, lecz zapewne nie widzieli w tém nic złego, gdyż dali znak Rogerowi że mógł wejść.
Roger wszedł, zamknął drzwi za sobą i zbliżył się z złożonemi rękoma do łóżka; na którém Konstancyja wydała ostatnie tchnienie; nic tu nie wskazywało niedawnéj obecności śmierci. Kawaler złożył pocałowanie na dziewiczéj poduszce, która wydała jeszcze z siebie tę słodką i świeżą wonność, jaką udziela młodość i zdrowie; rzekłbyś, że tą która ją opuściła przed trzema dniami dla grobu, dziś dopiéro z niéj powstała, aby pobiegać po jakiéj łące zasianéj kwiatami, pełnéj pszczół i motylów.
Ta sprzeczność miejsca z sceną, jaka w niéj zaszła i któréj żaden ślad nie po został, ścisnęła serce Rogera. Objawiła mu się tu ta wielka prawda, że przeznaczeniem naszém jest zniknąć z téj ziemi, bez zostawienia innego śladu, jak wspomnienie które pozostaje po nas w sercach ludzi, którzy nas kochali.
Roger poprzysiągł, że wspomnienie Konstancyi trwać będzie wiecznie w jego sercu.
Wtedy wstał i obejrzał jedne po drugich wszystkie przedmioty stanowiące umeblowanie tego małego pokoiku, którego obraz chciał na zawsze w swojém sercu zachować. Następnie poszedł do okna. Jak już mówiliśmy, to okno wychodziło na ogród. Był to ten sam ogród, który już raz widział, te same dziewczęta co wówczas, zaludniały go. Lecz co za różnica! dawniéj wesołe i roztrzepane, dziś były milczące i smutne. Nie bawiły się, przechadzały się tylko w samotnych grupach. Na stronie, sama jedna, odosobniona od reszty towarzyszek, przechadzała się Herminija de Narcey, ta wierna przyjaciółka biédnéj Konstancyi.
Ten ostatni obraz, był najokropniejszym ze wszystkich dla Rogera; w tych młodych sercach, w tych duszach dziewiczych, zaledwie otwartych, białych kartach księgi żywota, tam był istotny ślad śmierci, którego Roger napróżno szukał około siebie. W téj chwili drzwi się otworzyły: już przeszło pół godziny Roger znajdował się w pokoju Konstancyi, i nie widząc go wychodzącego, ojciec i ciotka obwiali się czy jego wzruszenie nie spowodowało jakiego nowego wypadku.
Roger wyszedł z sercem ściśnioném, czując że unosił z téj małéj celi wspomnienia na całe swoje życie, jednakże dosyć spokojny na pozór, tak, że gdy poprosił ciotki, aby według ostatniéj obietnicy barona, zaprowadziła go na grób Konstancyi, nie tylko ani baron, ani ksieni nie czynili żadnéj trudności, ale nawet oboje postanowili iść z nim.
Cmentarz znajdował się wśród murów klasztornych. U bramy tego miejsca ostatniego spoczynku, tak jak u drzwi celi, Roger prosił, aby go zostawiono samego: boleść ma swoję religiją, łzy mają swoję wstydliwość. Roger wszedł więc sam na mały cmentarz.
Był to, jak we wszystkich klasztorach, czworobok otoczony arkadami wspartemi na kolumnach i zamykający niewielką przestrzeń ziemi porosłéj trawą i zapełnionéj mogiłami mniéj lub więcéj sterczącemi. Roger zbliżył się zwolna ku mogile świeżo usypanéj, przyciśniętéj kamieniem, na którym nie miano jeszcze czasu położyć napisu. Nie podobna było się omylić, widocznie ten grób powstał nie więcéj jak przed dwoma dniami: przed dwoma dniami téż, jak mu powiedziano, Konstancyja była pochowaną. Roger ukląkł przed kamieniem i zaczął się modlić.
Była to jego druga próba, przeto przedłużył ją, aż póki baron i ksieni nie przyszli po niego. Pożegnał już kościół, w którym Konstancyja się modliła, pokój w którym mieszkała, grób, w którym spoczywała na zawsze; nic nie zatrzymywało go już w Chinon: przeto Roger dał się uprowadzić jak dziecko, i pożegnawszy machinalnie ciotkę, wsiadł z ojcem do karyjolki, nie tylko bez oporu, ale nawet nie wymówiwszy ani słówka.
Przez całą drogę Roger był pogrążony jakby w odrętwieniu, bez łez, bez westchnienia i prawie bez czucia; wprawdzie gdy ujrzał matkę, łzy puściły mu się obficie, lecz wzruszenie było zbyt mocne, tegoż samego dnia biédny chłopiec dostał gorączki i zachorował niebezpiecznie.
Wtedy to okazała się w całém swojém poświęceniu ta miłość macierzyńska, któréj baronowa dała już tyle dowodów swojemu synowi. Przez cały czas choroby Rogera, nie opuściła ani na chwile jego łóżka, pilnując go we dnie, czuwając nad nim w nocy, rozmawiając z nim ciągle o Konstancyi; modląc się i płacząc wraz z nim, uprzedzając wszystkie jego życzenia. Niekiedy Roger udając śpiącego, widział na jéj twarzy wyraz nieopisanéj czułości, w którym przebijał się jakby smutek i zgryzota. Nie raz chciał już pytać jéj o przyczynę tego osobliwszego wyrazu, jaki czytał w jéj oczach; lecz Roger nie miał już mocy być ciekawym: co go świat cały obchodził? Konstancyja już nie żyła.
Choroba kawalera była długa, potém nieznacznie zamieniła się w niebezpieczniejszą daleko czarną melancholiją. Napróżno ojciec zalecał mu konną jazdę, polowanie, robienie bronią. Wszystkie te ćwiczenia, które namiętnie kiedyś lubił, męczyły go teraz i wzbudzały odrazę. Szkolne prace jedyną były jego rozrywką i dnia jednego, z wielkiém podziwieniem rodziców, Roger oświadczył, iż chce powrócić do kollegijum Jezuitów w Amboise.
Baronostwo, jakkolwiek bolesno im było rozstawać się z synem przy takiém usposobieniu jego umysłu, przyjęli tę propozycyją z radością. To dowodziło, że Roger przywiązywał się znowu do życia.
Roger powrócił przeto do Amboise, zawsze pod strażą swojego nauczyciela: tą razą rodzice towarzyszyli mu, gdyż baronowa sama chciała polecić syna wielebnym ojcom Jezuitom.
Wielkie zmartwienie czekało Rogera; powrócił do kollegijum w czasie wakacyi, i spodziewał się przy otwarciu klass, ujrzéć swojego przyjaciela Henryka de Narcey, lecz napróżno go oczekiwał; Henryk ukończył retorykę, a że rodzice przeznaczali go na prawnika, nie potrzebował przeto już słuchać filozofii. Roger tedy pozostał sam, bez przyjaciela, bez pociechy w swojém zmartwieniu.
Wtedy rozwinęły się w nim uczucia religijne, jakich ani śladu przedtém nie widać było: Roger przepędzał godziny całe w kościele, modląc się, aż dopóki nie wpadł w rodzaj zachwycenia, kończącego się prawie zawsze obfitym wylewem łez: wielebni ojcowie spostrzegli wkrótce tg skłonność nie do ćwiczeń pobożnych, gdyż Roger nie był nabożnisiem, zapominał nawet godzin nabożeństwa, o których prawie zawsze trzeba było przypominać, lecz do pobożnych rozmyślań; pojęli oni, że dusza pełna egzaltacyi, połączona z umysłem bystrym, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, odzyska późniéj całą siłę jaką chwilowo utracił, byłaby doskonałym nabytkiem dla zakonu: wtedy otoczono Rogera wszelkiemi rodzajami pokus, przynęt i pochlebstw. Religija ma swój powab, który przyciąga do niéj serca czułe. Roger, dla którego Konstancyja stała się aniołem niebios, zwrócił wszystkie swoje myśli do nieba. Rektor był człowiek zręczny, wymowny, przejęty tą miłością prozelityzmu, jaka nigdzie tak widocznie spostrzegać się nie daje, jak w zakonie, którego Ignacy Lojola był założycielem. Przywołał Rogera do siebie, wybadał jego uczucia, umocnił w powołaniu, i dokazał tyle, że w sześć miesięcy Roger oświadczył dnia jednego swojemu nauczycielowi, iż postanowieniem jego nieodmienném jest zostać Jezuitą.
Ponieważ ks. Dubuquoi był sam w zakonie, i rada wysłania Rogera do kollegijum w Amboise pochodziła od niego, zląkł się, aby rodzice kawalera nie sądzili, że to on natchnął swojego ucznia tém szczególném postanowieniem. Przeto napisał natychmiast do barona, donosząc mu o tém co zaszło, i prosząc, aby przybywał nie tracąc czasu, jeżeli nie chce aby wielebni ojcowie, owładnęli całkiem umysłem jego syna.
Baron pojął natychmiast niebezpieczeństwo, jakie groziło Rogerowi; kazał założyć Krysztofa do karyjolki, nazajutrz wieczór był w Amboise.