<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Jak kawaler d’Anguilhem uciekł z Kollegijum Jezuitów w Amboise, w zamiarze porwania panny de Beuzerie, i jaką wiadomość usłyszał przybywszy do klasztoru w Chinon.

Nie mamy potrzeby powiadać czytelnikowi, jaki był przedmiot rozmowy tych dwóch dam; powiemy tylko, że po upływie godziny przywołano kawalera, który stawił się na wezwanie, z tłómoczkiem pod pachą i nosem spuszczonym nakwintę.
Przełożona wiedziała już o wszystkiém; zażądała od Konstancyi mniemanego listu barona, który oddał jéj kawaler; lecz Konstancyja spotkała swoje przyjaciółkę na kurytarzu, i wsunęła jéj prędko w rękę ten list, jéj jedyny skarb. Ponieważ nikt nie wiedział o téj okoliczności, panna de Beuzerie odpowiedziała śmiało, że spaliła list, którego od niéj żądano i pozwoliła aby szukano koło niéj, — czego téż dopełniono, lecz bez skutku.
Baronowa przybyła karyjolką, do któréj założono konia jednego z dzierżawców. Teraz więc przyprzężono doń Krysztofa, i pani d’Anguilhem odjechała wraz z synem, po krótkich pożegnaniach, podczas których dobra ksieni zachowywała względem swojego siostrzeńca całą surową godność, jaka przystawała jéj obrażonéj dumie.
Zaledwie baronowa i jéj syn wsiedli do karyjolki, poczciwa matka widząc smutek kawalera nie była w stanie gniewać się dłużéj na biédnego chłopca. Kobiéty czują instynktową sympatyją ku wszelkim zmartwieniom miłości, i najsurowsza matka staje się pobłażającą, skoro tylko błąd przez serce popełniony został. Przeto, zamiast przykrych wymówek, których spodziewał się kawaler, rozpoczęła całą seryją rozumowań pełnych loiki, napomykając najprzód o wieku kawalera, który nie miał jeszcze skończonych szesnastu lat; następnie o różnicy majątkowéj jaka istniała pomiędzy niemi i państwem de Beuzerie; nareszcie o układach zawartych oddawna przez ojca Konstancyi i ojca hrabiego de Croisey. Lecz na wszystkie te rozumowania, Roger odpowiadał, że kochał Konstancyją, był od niéj nawzajem kochany, i że oboje postanowili umrzéć jeżeliby chciano ich rozłączyć.
Przez cały ciąg podróży, która trwała dwa dni, baronowa czyniła rozmaite przełożenia synowi; lecz wyczerpała całą swoję loikę, nie otrzymawszy innéj na nie odpowiedzi.
Gdy spostrzeżono w Anguilhem zniknięcie kawalera, złożono natychmiast walną naradę; do rady téj należeli: baron, baronowa i ksiądz Dubuquoi; ponieważ zaś zgadywano gdzie się udał, naradzono się głównie nad środkami przytłumienia téj miłości, która pokazywała tak zatrważające symptomata.
Tryumwirat ów tedy postanowił, że skoro kawaler powróci do Anguilhem, uda się natychmiast do kollegijum Jezuitów w Amboise, gdzie słuchać będzie kursów filozofii; co uchwaliwszy, baronowa umyśliła sama jechać po syna, baron zaś miał osobiście odprowadzić go do stolicy prowincyi z obawy aby w drodze nie zrobił jakiego figla swojemu professorowi.
Przybywszy przeto do Anguilhem, kawaler zastał wszystko gotowém do wyjazdu w dwadzieścia cztéry godzin. Zbyteczném jest wspominać, że wszelka myśl oporu woli rodzicielskiéj, daleką była od niego. W obec swojéj miłości kawaler uczuł, że jest młodzieńcem, lecz przy rodzicach pojmował dobrze, że był jeszcze dzieckiem.
Droga była smutną: nienajprzyjemniéj mu było pomiędzy księdzem Dubuquoi, do którego nie czuł wielkiego przywiązania, i ojcem którego twarz surowa nie dopuszczała przystępu tkliwości. Zresztą, myśl, że on, dziécię lasów, pól i swobody, miał przepędzić rok cały jakby w wiezieniu, wśród ludzi czarno ubranych, których sposób życia będzie musiał przejąć, ta myśl, mówię, ciążyła na nim jak kara, zbyt sroga w stosunku popełnionego błędu. A przytém rok cały, zdaleka od Konstancyi, to był wiek.
Prawda, że kiedy niekiedy projekt, który zrazu przestraszył kawalera, lecz z którym powoli się oswoił, przedstawił się jego umysłowi jak błyskawica. Chodziło po prostu oto, aby przyłączyć do małéj sumki którą mu dała już baronowa w chwili odjazdu, i do tego, co mu da zapewnie ojciec, wszystko co tylko będzie mógł oszczędzić; następnie, gdy już miéć będzie dwieście albo trzysta liwrów, co w oczach kawalera było majątkiem, uciec z kollegijum, udać się do Chinon, porwać Konstancyją z klasztoru i wziąć z nią ślub przed piérwszym lepszym proboszczem, jakiego napotkają.
Pomiędzy trochą książek, jakie posiadała biblijoteka Anguilhem’u, znajdował się romans pod tytułem Astrea, sięgający jeszcze pięknych dni młodości baronowéj, w którym figurowało mnóstwo królów porywających pasterki i królowych zaślubiających pasterzy. Roger tedy myślał sobie, że jakkolwiek znaczna różnica majątkowa dzieliła go od Konstancyi, nie wyrównywała przecież różnicy socyjalnéj, jaka istniała pomiędzy potężnym królem i biédną pasterką, albo między wielką królewną a skromnym pasterzem.
Zadziwiająca rzecz, że w położeniu trudném a nawet rozpaczliwém, postanowienie, choćby nawet niezgodne z zdrowym rozsądkiem, choćby niepodobne do wykonania, wlewa pokój i rezygnacyją do duszy. Roger czuł dobrze, że nawet przypuszczając, iż wszystkie okoliczności sprzyjać będą jego zamiarowi, zamiar ów nie mógł być rychło dokonanym. Lecz chociaż daleką była owa chwila, musiała przecież kiedyś nadejść. Pokażcie podróżnemu, przygniecionemu trudami, błąkającemu się nocą wśród boru, światełko na horyzoncie, — światełko to choćby odległém było na dwie lub trzy mile, biédny zbłąkany odzyska odwagę, i iść będzie krokiem tak żwawym, jak szedł rano w chwili rozpoczęcia podróży.
Kawaler nabrał tedy niejakiéj otuchy przybywszy do Amboise; wszedł przeto do kollegijum na pozór daleko spokojniejszy niż się ojciec jego spodziewał. Ta rezygnacyja rozczuliła poczciwego szlachcica, który, trzeba wyznać, kochał tkliwie swojego syna. Wypływem tego zmiękczenia rodzicielskiego serca była summa siedemdziesięciu dwóch liwrów, wyobrażona w postaci trzech luidorów, którą odjeżdżając baron wsunął w rękę syna; które to trzy luidory, przyłączone do dwóch które dostał: od baronowéj, utworzyły summę pięć luidorów czyli sto dwadzieścia liwrów, co było już piękném rozpoczęciem oszczędności.
Roger pojął, że dla oddalenia podejrzeń, powinien był z wielką pilnością wziąć się do pracy. Jak wiadomo Jezuici uczyli młodzież bardzo dobrze; i chociaż ksiądz Dubuquoi był nauczycielem o wiele wyższym od zwyczajnych bakałarzy, ojcowie jednak po wyegzaminowaniu Rogera, uznali, że nie rok ale dwa powinien pozostać w kollegijum. Roger przyjął tę wiadomość z spokojnością, jakiej się jego professor nie spodziewał. Ponieważ jednak ksiądz Dubuquoi nie tak łatwo dał się zwieść jak baron i domyślał się, że pod tą pozorną obojętnością, jego uczeń ukrywa jakieś zamiary, postanowił nie tracić go z oczu.
Lecz pomimo całéj czujności i przenikliwości, oszukany został. Roger, który nie miał innéj rozrywki w swojéj miłości jak pracę, i który zresztą, pod pozorem pracowania, zamykał się aby myśléć o Konstancyi, Roger czynił szybkie postępy; dusze żywe łatwo się zapalają. Nasz uczeń zapalał się do poezyj greckich i łacińskich; zresztą w bukolikach Wirgilijusza, w idyllach Teokryta, znajdował zawsze jaką rozmowę pasterza z pasterką, która przypominała uczniowi jego położenie. Była to bez wątpienia nie wielka pociecha; lecz jakkolwiek bądź, skracała czas naszemu kochankowi.
Piérwszém staraniem Rogera było dowiedziéć się, czy pomiędzy uczniami znajdującemi się razem z nim w kollegijum, nie było którego z Chinon. Traf posłużył Rogerowi nad spodziewanie: trzech z jego kollegów było rodem z tego miasta i ich rodzice w niém mieszkali. Nowo przybyły zaznajomił się z nimi i dowiedział się z radością jaką łatwo pojąć, że jeden z tych trzech młodzieńców, nazwiskiem Henryk de Narcey, miał siostrę w klasztorze Augustyjanek. Ponieważ zaś ta siostra od trzech lat chowała się w klasztorze, musiała przyjaźnić się, a przynajmniéj znać pannę de Beuzerie. Znalazł więc sposób korrespondowania.
Czas wakacyi nadszedł. Ponieważ Roger wszedł do kollegijum w miesiącu czerwcu, a wakacyje miały miejsce przy końcu sierpnia, obawa, która już nie raz przedstawiła się jego umysłowi, pokazała się uzasadnioną. W dzień Matki Boskiéj, odebrał od barona d’Anguilhem list, w którym zacny szlachcic wyczerpywał całą swoję loikę na przekonanie Rogera, że daleko użyteczniéj będzie skoro sześć tygodni przeznaczone na wakacyje obróci na pracę i wynagrodzenie straconego czasu, aniżeli gdyby miał przepędzić je w Anguilhem. Prawda, że baronostwo zrzekali się przyjemności oglądania swojego syna, z obawy, ażeby sąsiedztwo z Beuzerie, nie roznieciło w sercu kawalera miłości, którą miano za gasnącą, dla tego, że Roger przestał o niéj wspominać. Zresztą, dla osłodzenia ile możności chwil biédnego studenta, pozwolono aby ks. Dubuquoi odbywał z nim niekiedy przechadzki w okolicach Tours, a ponieważ nie wiedziano jak kawaler oszczędzał swojego majątku, polecono nauczycielowi, aby wydał mu z funduszów powierzonych jego zarządowi, dwa luidory od barona i jeden od baronowéj. Ponieważ zaś w ciągu trzech miesięcy jakie upłynęły, Roger wydał tylko dwadzieścia cztéry liwry, posiadał przeto obecnie siedm luidorów.
Roger, jak mówiliśmy, zaprzyjaźnił się z trzema młodzieńcami z Chinon, a osobliwie z Henrykiem de Narcey. Gdy ten przeto miał wyjeżdżać do Chinon, kawaler nie wahał się wyznać mu wszystko; opowiedział mu jak kochał pannę de Beuzerie i jak był od niéj kochany, jak dla tego tylko oddany został do kollegijum w Amboise, że jego rodzice przeciwni byli téj miłości, która nie otrzymałaby przyzwolenia rodziców Konstancyi, jak wreszcie zatrzymywano go w kollegijum z obawy, aby znajdując się blisko Beuzerie nie przedsięwziął znowu jakiego gorszącego kroku.
Henryk de Narcey zrozumiał doskonale wszystko, i oddał się wraz z siostrą na usługi swojego kollegi. Kommunikacyja była tém łatwiejszą, że słyszał często swoję siostrę wspominającą o pannie de Beuzerie, i zawsze jako o szczeréj przyjaciółce. W istocie, Konstancyja de Beuzerie i panna Herminia de Narcey nie rozłączały się z sobą; i wedle opisu jaki uczynił Henryk Rogerowi o swojéj siostrze, ten poznał młodą panienkę, która przechadzała się z Konstancyją w dniu, w którym spostrzegł ją w ogrodzie klasztornym.
Roger dał list Henrykowi; ten list miał być oddany Konstancyi przez Herminiją za jéj powrotem do klasztoru; następnie w liście Herminii do brata, Konstancyja miała przysłać odpowiédź. Roger przedstawiał Konstancyi swój zamiar ucieczki z kollegijum, porwania jéj z klasztoru i zaślubienia przed proboszczem piérwszego kościoła jaki napotkają na drodze; skoro zaś będą połączeni, rodzice radzi nie radzi, przymuszeni będą udzielić im błogosławieństwo. Zresztą, list pełen był przysiąg niezachwianéj wierności i miłości mającéj trwać wiecznie.
Dzień wakacyi nadszedł; dwaj przyjaciele rozstali się, Roger polecając Henrykowi swój list, Henryk przysięgając Rogerowi, że nie mógł być w lepszych rękach. Miesiąc wrzesień upływał, a Roger nie okazywał najmniejszéj niecierpliwości. Sam ze wszystkich uczniów pozostał w kollegijum i oddawał się bez ustanku pracy; ksiądz Dubuquoi nie posiadał się z zadziwienia.
Na początku października, uczniowie zaczęli się zbierać; lecz chociaż Henryka Roger oczekiwał z największą niecierpliwością, Henryk przybył ostatni. Prawda, że podając Rogerowi rękę na przywitanie, Henryk wsunął mu bilecik.
Bilecik bardzo krótki, który zawierał tylko trzy wiersze, lecz te trzy wiersze mówiły więcéj aniżeli całe tomy; oto ich treść:
„Kocham cię nie mniéj, jak ty mnie. Oddajesz mi swoje życie, ja ci poświęcam moje. Rozrządzaj niém przeto jak ci się podoba.

Konstancyja.”

Widać, że w biblijotece Beuzerie, znajdował się jaki piękny i czuły romans, przeznaczony, jak Astrea, na kształcenie serc i umysłów młodych dziewcząt.
Cała intryga udała się wybornie, dzięki pomysłowi Henryka. Ponieważ wszystkie listy wychodzące z klasztoru były naturalnie rewidowane, przeto mając wyjeżdżać do Tours, udał słabego; tymczasem téż pensyjonarki Augustyjanek popowracały do klasztoru. Tym sposobem, Herminija i Konstancyja mogły się zobaczyć z sobą, a gdy odjeżdżając Henryk poszedł pożegnać się z siostrą, ta, ściskając go wsunęła mu w rękę bilecik Konstancyi.
Roger był więc już spokojny; wszelki krok z jego strony będzie wspierany przez Konstancyją, jego miłość odpłacona była wzajemnością; co większa, tą czułością i poświęceniem, które zawsze stanowić będą wyższość miłości kobiét nad miłość mężczyzn!
Dnie upływały, podczas których Roger, wierny swojemu systematowi oszczędności, powiększył swój mały skarb dzięki hojności rodzicielskiéj. Dwa razy, dla pocieszenia syna w jego wygnaniu, które zresztą znosił z bohaterską rezygnacyją, baronostwo przyjechali do Tours. W czasie tych odwiedzin, imię Konstancyi zaledwie było wymówione; tak, że za drugim powrotem do Anguilhem, baronostwo byli przekonani, że ich syn przyszedł pod tym względem zupełnie do rozsądku.
W kilka przeto miesięcy, Roger uśpił wszelkie podejrzenia, a ponieważ skończył szesnaście lat i wysłuchał całego kursu retoryki, dawano mu do zrozumienia, że jeżeliby przyrzekł nie czynić więcéj głupstw, nie powróci już do kollegijum. Roger przyobiecał wszystko czego żądano od niego.
Roger tworzył w swojéj głowie tysiące projektów ucieczki, z których jednak ani jeden nie podobny był do wykonania. Nie łatwą rzeczą było dla pensyjonarza uciec z kollegijum, zwłaszcza dla Rogera, któremu oprócz czujności ojców Jezuitów, przeszkadzał jeszcze ks. Dubuquoi, pilnujący go z szczególną troskliwością. Nareszcie Roger wynalazł sposób nader prosty, a który przyszedł mu do głowy na ostatku, właśnie dla swojéj prostoty.
Roger, jak wszyscy uczniowie, którym minęło lat szesnaście, miał oddzielną stancyją, lecz w któréj sypiał ksiądz Dubuquoi dla większego bezpieczeństwa; prawda, że szanowny professor miał sen bardzo mocny, i że łatwo było poznać czy śpi na dobre, gdyż chrapał.
Otóż tedy plan jaki Roger przedsięwziął wykonać.
W wieczór przeznaczony na ucieczkę, Roger miał się udać na spoczynek jak zazwyczaj; lecz postanowił dobrze uważać, gdzie ksiądz Dubuquoi, rozebrawszy się położy swoje suknie; ponieważ zaś jednakowego był z nim wzrostu, postanowił, przekonawszy się, że jego mentor śpi, wstać po cichu, przywdziać jego suknie i wyjść z pokoju jak najostrożniéj. Ksiądz Dubuquoi według wielkiego prawdopodobieństwa, nie obudzi się jak nazajutrz o szóstéj rano, w ten więc sposób zbieg będzie miał ośm lub dziesięć godzin w zysku, nim przedsięwezmą szukać go.
Ten wielki plan miał być wykonany w nocy z środy na czwartek. Roger wyrachował, że powinien przybyć do Chinon w niedzielę. Nie postanowił jeszcze jak miał sobie postąpić po przybyciu na miejsce i zdawał się na okoliczności; tylko miał przybyć do klasztoru jako ksiądz, oddać furtyjance list Henryka do jego siostry, i po pewnym znaku znajdującym się w tym liście, znaku niezrozumiałym dla nikogo wyjąwszy dla niéj, Konstancyja miała być uwiadomioną, że Roger znajduje się w Chinon.
Owa oczekiwana środa upłynęła wśród wielkich udręczeń; lecz Roger zbyt długo rozważał ten zamiar, aby miał go zaniechać w chwili wykonania. Ułożył więc twarz i głos; miał odwagę zrobić wypracowanie; wreszcie, jadł przy kolacyi jak zazwyczaj i był wesoły jak zawsze. O dziewiątéj kawaler i jego nauczyciel położyli się. Ksiądz położył wszystkie swoje suknie na krześle przy łóżku; potém zgasił świecę. W kwadrans spał już głęboko.
Roger poczekał jeszcze kwadrans, potém po cichu zsunął się na ziemię, zatrzymując się za każdém skrzypnięciem łóżka. Nareszcie jego nogi dosięgły podłogi; wsparł się o mur, i zaczekał jeszcze chwilę. Chrapanie dawało się słyszéć w całéj swojéj okazałości. Wszystko szło dobrze. Wtedy zbliżył się z wyciągniętemi rękami po ciemku aż do krzesła, na którém leżały suknie, przeniósł je na swoje łóżko i tam rozpoczął toaletę, którą ukończył bez przeszkody. Na koniec, przekształciwszy się już zupełnie, otworzył drzwi jak tylko mógł najciszéj, zamknął je za sobą tak samo, nadstawił ucha dla przekonania się, czy te wszystkie poruszenia nie obudziły ze snu jego nauczyciela, zszedł na dziedziniec i śmiało zapukał do izdebki odźwiernego.
— Jestem ksiądz Dubuquoi, nauczyciel pana kawalera d’Anguilhem. Pan kawaler zasłabł bardzo, i idę po doktora.
Odźwierny napół śpiący, poznał przez okienko, ubiór księdza i otworzył drzwi Rogerowi mrucząc jakieś słowa, których ten nie zrozumiał. Dostawszy się na wolność, piérwszém poruszeniem Rogera było biedz prosto przed siebie. Lecz w dziesięć minut zatrzymał się nagle: o mało nie wpadł w Loarę.
Zaczął przeto rozważać; wiedział, że Chinon odległe jest prawie na dwadzieścia pięć mil (lieues) od Amboise, i że chcąc się zbliżyć do tego miasta, powinien był trzymać się kierunku rzeki. Lecz miał przed sobą dwie drogi po lewym i po prawym brzegu. Roger postanowił udać się prawym brzegiem; ta droga wprawdzie dalszą była o trzy lub cztéry mile, lecz idąc nią bezpieczniejszym był od pogoni. Ruszył przeto naprzód i idąc przez całą noc znajdował się o szóstéj rano w Rouvray. Ten, widział się zmuszonym odpocząć; zrobił pieszo ośm mil bez wytchnienia. Wszedł przeto do oberży, rzucił się na łóżko i kazał się obudzić o dziesiątéj, zamierzając wyjść w dalszą drogę natychmiast po śniadaniu.
Rozbierając się, Roger spostrzegł, że oprócz swojego worka, który włożył do kieszeni kamizelki, miał jeszcze worek księdza, który znajdował się w drugiéj kieszeni. Ponieważ te pieniądze były jego ojca, Roger zamiast skrupułów, doświadczył żywéj radości: tym sposobem jego skarb powiększał się o cztéry luidory i jeden talar, to jest o dziewięćdziesiąt dziewięć liwrów. Kawaler miał teraz o czém zajść na koniec świata.
Podczas śniadania gospodarz oberży oznajmił Rogerowi, że właściciel statku, przewożącego podróżnych Loarą, zapytuje go, czy nie zechce odbywać z nim dalszéj podróży. Projekt ten podobał się dosyć Rogerowi, zwłaszcza gdy się dowiedział, że podróż ta odbywać się ma dzień i noc; przeto pomimo że statek odpływał dopiéro za dwie godziny, kazał gospodarzowi zamówić dla siebie miejsce.
Około południa statek odpłynął, ciągniony przez cztéry silne konie, które szły nad brzegiem krokiem o ile być może najśpieszniejszym, tak, że Roger przez cały dzień winszował sobie, że obrał ten sposób podróżowania. O trzeciéj, zatrzymano się w Tours na obiad, lecz bawiono tylko dwie godziny i do saméj nocy statek płynął z równą szybkością. Na zapytanie Rogera, jak płynąć będą podczas ciemności, właściciel odpowiedział, że nazajutrz rano będą w Langeais na śniadanie: zaspokojony tą obietnicą Roger otulił się w płaszcz, położył na ławie i zasnął.
Lecz, że pomimo wszelkich ostrożności, Roger nie był bez obawy, przeto sen jego nie był spokojny. Zdawało mu się, że widzi nad brzegiem dwóch jeźdźców, w których poznał swojego ojca i księdza Dubuquoi; jeźdźcy ci ujrzawszy statek podwoili biegu, gdy tymczasem statek pomimo prośb Rogera, zwalnia! swoje poruszenia; nareszcie obadwaj tak byli już blisko, że Roger nie widział innéj ostateczności jak ukryć się pomiędzy pakunkami. Po kilku chwilach, zdawało się Rogerowi, że poruszenia statku nie tylko zwalniały, ale ustawały zupełnie. Potém słyszał kroki zbliżającego się do niego, potém poczuł jak jakaś ręka chwytała go za kołnierz; był więc znowu więźniem; krzyknął i obudził się.
Otworzywszy oczy doznał żywéj radości ujrzawszy, że jest jeszcze wolnym; pomimo to jego sen nie był zupełném kłamstwem, statek zatrzymał się i stał nieporuszony na środku rzeki. Roger poszedł zapytać się o przyczynę téj nieruchomości, sternika, którego zastał śpiącym, tak jak reszta podróżnych. Przez chwilę wahał się czy go obudzić, lecz położenie jego było zbyt ważném, aby to wahanie długo trwało. Wstrząsnął więc za ramię zacnego żeglarza, który mrucząc że mu przerwano sen, odpowiedział, że statek osiadł na piasku, co mu się trafiało zazwyczaj trzy albo cztéry razy w ciągu każdéj podróży, i co, tém samém, jako rzecz bardzo naturalna, nie powinno było obudzać ani zadziwienia, ani nieukontentowania. To powiedziawszy, sternik pochylił głowę nad rudlem i zasnął.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie podobna wiadomość sprawiła na kawalerze. Już dwadzieścia cztéry godzin upłynęło jak wyszedł z Amboise, a zrobił zaledwie piętnaście do siedemnastu mil, to jest połowę dopiéro drogi; pomimo jednak tak krytycznego położenia, należało być cierpliwym: nazajutrz rano jeżeliby wody nie przybyło, albo jeżeliby konie nie były wstanie poruszyć z miejsca statku, kawaler postanowił dostać się na brzeg i udać się w dalszą drogę pieszo.
Dzień nastał bez przyniesienia żadnéj zmiany w położeniu statku; wody Loary nie wzniosły się ani na cal jeden, Wprawdzie właściciel sprowadził z pobliskiéj wioski ośm koni, które z dawnemi czterema stanowiły ogół dwunastu koni; lecz pomimo wspólnych usiłowań biédnych zwierząt i razów bicza, których im nie szczędził przewoźnik, statek nie ruszał się z miejsca. Dwie lub trzy godziny przeszły na tych bezowocnych usiłowaniach.
Roger gryzł palce z niecierpliwości, i nie pojmował obojętności podróżnych, którzy z flegmą rozprawiali o wypadku, który jego do wściekłości przyprowadzał, podając środki jedne od drugich nierozsądniejsze, i którzy zresztą zdawali się zdecydowani pozostać na statku, aż póki jaki cud nie poruszy ich z miejsca. Widocznie miał do czynienia z ludźmi nawykłemi do podróżowania Loarą i tém samém oswojonemi z podobnemi wypadkami.
Roger udał się do właściciela statku, i oznajmił mu, że jeżeli za pół godziny nie wyruszą, wskoczy w rzekę i wpław dostanie się do brzegu. Właściciel, który jadł właśnie śniadanie, wysłuchał z zimną krwią skargi Rogera i zapytał go, czy zapłacił za przewóz; Roger pokazał mu kwit; wówczas właściciel oświadczył mu, że jest panem swojéj woli i może oddalić się kiedy mu się podoba.
Roger miał wielką ochotę udusić właściciela; jednakże pojął, że to morderstwo zawikłałoby tylko jego położenie, powściągnął się przeto i wszedł na pokład. Tam byłby niewątpliwie wykonał zamiar o którym wspomniał, rzucenia się wpław w rzekę, lecz spostrzegł kilka łodzi odpływających od brzegu i zbliżających się do statku. Byli to krajowcy, którzy na wzór dzikich Oceanii, ofiarowali żywność rozmaitego rodzaju, tym nowym rozbitkom.
Roger zakupił ładunek całego czółna, pod warunkiem, że to czółno zawiezie go natychmiast na brzeg; wskoczył więc weń natychmiast i wkrótce dostał się do brzegu naprzeciwko miasteczka Luynes. Wysiadłszy z czółna, ruszył niezwłocznie w dalszą drogę, i przybył o siódméj wieczorem do Langeais, gdzie, z obawy zabłądzenia, noc przepędził.
Nazajutrz o świcie, wypytawszy się dobrze o drogę, Roger wyruszył daléj, i szedł tak dobrze, że odpocząwszy raz tylko w Saint-Benoit, o drugiéj godzinie ujrzał wreszcie wieże i dzwonnice tyle pożądanego miasteczka. Zamiast jednak podwoić odwagę, widok ten prawie przestraszył Rogera, zatrzymał się na chwilę drżący i z rękoma wspartemi na piersi, jak gdyby chciał powściągnąć bicia swojego serca; nareszcie, odzyskał odwagę, i, wstydząc się zapewnie swojéj słabości, podwoić kroku i w kwadrans znajdował się w Chinon.
Wówczas bliskość niebezpieczeństwa dodała sił kawalerowi: poszedł prosto ku klasztorowi, zadzwonił bez wahania się u drzwi, i wytrzymując z wielką spokojnością badawczy wzrok furtyjanki:
— Moja siostro, — rzekł do niéj, — macie, zdaje mi się, w waszym klasztorze, pannę Herminiją de Narsey?
— Tak, mój bracie, — odrzekła furtyjanka; — czego chcesz od niéj?
— Mam list od jéj brata, pana Henryka. Czy nie byłabyś łaskawa oddać go jéj, pokazawszy go wprzód, rozumie się, waszéj czcigodnéj przełożonéj?
— Z największą chęcią, — odrzekła furtyjanka. — Niestety! biédna panienka... ten list sprawi jéj wielką radość, zwłaszcza teraz, gdy jest tak zmartwioną.
— Zmartwioną... a to czém? — zapytał Roger z niespokojnością.
— Gdyż utraciła swoję najlepszą przyjaciółkę.
— Najlepszą przyjaciółkę! — rzekł Roger z wzrastającą obawą, — powiadasz, że utraciła swoję najlepszą przyjaciółkę?
— Tak, — odrzekła furtyjanka wznosząc oczy ku niebu; — Bóg nam ją dał, Bóg nam ją odebrał; dobrze uczynił, gdyż to był aniół.
— Lecz... — wybąknął Roger, ocierając krople potu, które spływały mu z czoła, — jeżeli się nie mylę... tą najlepszą przyjaciółką... była...
— Panna de Beuzerie, — rzekła furtyjanka; — czyś ją znał, kochany bracie?
— Konstancyja! Konstancyja! — zawołał Roger, — przez Boga żywego, dokończ. Co jéj się przytrafiło?
— Umarła, trzy dni temu, — odrzekła mniszka, — i pochowano ją wczoraj.
Roger krzyknął przeraźliwie, zachwiał się jak człowiek uderzony piorunem, i upadłby był na bruk, gdyby baron d’Anguilhem, który w téj chwili właśnie szedł do klasztoru, nie zatrzymał go był na swoim ręku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.