Sylwandira/Tom II/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Roger pozostał przez czas niejaki przywalony ciosem, jaki w niego uderzył, nareszcie zebrawszy wszystkie swoje siły, wstał, wziął kapelusz i pobiegł do margrabiego de Cretté, swojego doradzcy i opiekuna.
Na szczęście margrabia był u siebie.
— Co ci jest? — zawołał spostrzegłszy kawalera; czy przegrałeś już proces?
Margrabia zadał to pytanie kawalerowi, tak oblicze tego ostatniego było zmienione.
— Nie jeszcze, dzięki Bogu, — rzekł Roger; — wiész, że dopiéro za trzy dni ma zapaść wyrok; i nawet...
— Nawet?.. — powtórzył margrabia.
— I nawet mam niejaką nadzieję wygrania go, — rzekł wzdychając kawaler.
— Zdaje mi się, że skoro tak jest, nie masz czego tak ciężko wzdychać.
— Naturalnie, że tak ci się zdaje, bo nie wiész pod jakiemi warunkami.
— Ah! są więc warunki?
— Niestety! — rzekł Roger rzucając się w objęcia przyjaciela.
— Opowiedzże mi to, — zawołał margrabia, — istotnie niepokoisz mnie, kawalerze.
Wówczas Roger opowiedział margrabiemu swoję rozmowę z człowiekiem z opalowemi oczyma. Cretté wysłuchał opowiadania z największą uwagą, poczém gdy kawaler skończył:
— Rzecz szczególniejsza, — rzekł. — Czyby Bouzenois zostawił jaką córkę naturalną, którą chcianoby wydać za mąż? Albo téż, mój biédny Rogerze...
— Co, albo téż? — zawołał kawaler — bledniejąc.
— Może sama stara Indyjanka, pragnie wejść w powtórne związki?
Roger zdrętwiał, lecz pewna uwaga uspokoiła go.
— Niepodobna, — rzekł, — już nie żyje.
— A więc, — zdaje się, że z téj strony nie masz się czego obawiać. Ale, czy to niejaka łapka przeciwnéj strony? Co na to mówisz?
— Myślałem już o tém; lecz cóżby przyszło panu Afghano z tego gdybym się ożenił?
Zapomnieliśmy powiedzieć, że Indyjanin nazywał się Afghano.
— Nie wiadomo, zawsze jednak bądź ostrożny.
— Bez wątpienia; lecz w dniu jutrzejszym mam dać stanowczą odpowiedź.
— Poradź się ojca.
— Ależ mój ojciec znajduje się o pięćdziesiąt pięć mil ztąd, a przytém wyznam ci margrabio, nie potrafiłbym się w ten sposób ożenić; kocham, ubóstwiam młodą dziewczynę w naszém sąsiedztwie, anioła który odpłaca mi się równém przywiązaniem i umrze gdybym się ożenił z inną.
— Tak sądzisz? — rzekł Cretté wyciągając wargi na znak powątpiewania.
— Jestem pewny, dała mi swoje słowo.
— Że umrze?
— Nie, lecz, że żyć będzie tylko dla mnie.
Wówczas Roger opowiedział margrabiemu wszystkie swoje przygody z Konstancyją, nie wymieniając jednak jéj nazwiska.
— Skoro tak, mój kochany, nie ma nad czém wiele się namyślać. Czy wolisz pannę... mogęż się zapytać bez niedyskrecyi, jak się nazywa?..
— l owszem, nazywa się Konstancyja de Benzerie.
— W istocie, to imię jest obiecujące...
— Pytałeś się więc?..
— Pytałem się, czy wolisz pannę Konstancyją de Beuzerie, aniżeli sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu.
— Gdybym był sam, przekładałbym ją nad majątek, nad życie, nad wszystko; lecz na nieszczęście mam ojca i matkę, którzy mnie uwielbiają, i których zniszczę odmawiając.
— Tak, masz słuszność, — rzekł Cretté, — to jest prawdziwy obowiązek; pojmujesz sam przeto, że to jest kwestyja sumienia, którą ty sam tylko możesz rozwiązać.
Roger głęboko westchnął.
Margrabia de Cretté zamyślił się także, i dumał długo; nareszcie porwał rękę Rogera poruszeniem tak nagłém, że ten osłupiał.
— Jesteś człowiek zgubiony, — rzekł, — zgaduje zkąd pochodzą propozycyje, które ci czyniono.
— No! — rzekł Roger z przestrachem.
— Jegomość z brodawkami jest sędzia lub assesor, słowem, jaki jurysta posiadający garbatą córkę, któréj chciałby się korzystnie pozbyć.
— Margrabio, proszę cię, nie gadaj mi podobnych rzeczy; słabo mi się robi.
— Mój kochany, trzeba umiéć powiedziéć prawdę przyjaciołom.
— Niestety! — jęknął Roger.
— Zresztą, — mówił daléj margrabia, — napisz do ojca i zapytaj go o radę.
— Jeszcze jedna rzecz!.. — odrzekł kawaler wymawiając każdy wyraz tonem płaczliwym. — Być może, że który z tych panów, o których dopiéro mówiliśmy, ma córkę, która...
— Myślałem o tém, — rzekł Cretté; — lecz nie chciałem ci mówić... Którąż z dwóch ułomności wolałbyś?.. Ja, przyznam się, wolałbym ułomność nieuleczoną...
— To jest okropna zdrada! — zawołał Roger wściekły.
— Musisz jednak wybierać, — rzekł margrabia, — nie ma tu środka. Albo przegrać proces, albo skoczyć z zamkniętemi oczyma w przepaść.
— Niestety! niestety! — powtórzył znowu Roger.
— Mój biédny przyjacielu, — rzekł de Cretté, którego położenie kawalera wzruszało aż do łez, — wpadłeś w prawdziwą łapkę; lecz nie rozpaczaj jeszcze póki nie odbierzesz drugiéj wizyty; korzystaj z obecności tego człowieka, wybadaj go na wszystkie sposoby, żądaj bliższych objaśnień, a jeżeli ci odmówi, odmów także swojego zezwolenia; ukryty będę za drzwiami i udam się za tym czartem choćby do piekła, a przynajmniéj będziemy mieli tę przyjemność, że się zemścimy.
— Tak, lecz przegram proces.
— Nie możesz miéć wszystkiego na raz, mój kochany.
Ponieważ cała ta rozmowa nie doprowadzała ich do niczego, Roger pożegnał margrabiego i powrócił pod Złote Jabłko.
Postanowił napisać zaraz do ojca; lecz przyszło mu na myśl, że list potrzebował cztéry dni aby się dostać z Paryża do Loches, i tyleż dni napowrót, co stanowiło ośm dni, przypuszczając nawet, że baron odpisze natychmiast. Wyrok zaś miał być wydany za trzy dni; materyjalnie przeto niepodobna było odebrać na czas odpowiedzi z Anguilhem, a jednak biédny chłopiec potrzebował rady ojca przed powzięciem jakiegokolwiek postanowienia.
Tymczasem każda minuta posiadała wartość dnia. Nazajutrz człowiek z opalowemi oczyma: przybyć miał, nieubłagany jak czas, punktualny jak śmierć.
Roger przez całą noc szukał środków wydobycia się z tego położenia; nie potrzebujemy dodawać, że nie znalazł żadnego.
Dzień nadszedł. Roger czekał na człowieka z brodawkami, uzbrojony w cały arsenał propozycyi i podstępnych zapytań.
Nieznajomy nie dał czekać na siebie. O godzinie, minucie, sekundzie oznaczonéj, Roger, który nadstawiał ciągle ucha, usłyszał na schodach odgłos kroków, które zatrzymały się przed jego drzwiami; następnie zapukano trzy razy, i nareszcie na słowa „można wejść,” wymówione drżącym głosem przez Rogera, drzwi otworzyły się i fatalny posłaniec wszedł z miną jeszcze grzeczniejszą, jeszcze pokorniejszą jak wczoraj.
Przedewszystkiem obrzucił badawczém spojrzeniem cały pokój.
— Jesteś pan sam? — zapytał.
— Zobacz, — rzekł d’Anguilhem.
Nieznajomy powtórzył przegląd z tą samą skrupulatnością jak piérwszą razą, poczém zbliżył się do Rogera, który siedział na krześle, blady jak winowajca skazany na śmierć.
— No, jakże, panie kawalerze, — rzekł tajemniczy człowiek, — czy namyśliłeś się?
— Więcéj jeszcze, mój panie, — rzekł Roger, — gdyż rozwiązałem zagadkę; możem przeto mówić otwarcie i ukończyć prędko układy.
— To jest mojem najgorętszém życzeniem, panie kawalerze, — odrzekł nieznajomy kłaniając się.
— Przysłany pan jesteś do mnie przez osobę, chcącą pozbyć się córki.
— Pozbyć się! O! panie, to wyrażenie nie jest mocne.
— Nie roztrząsajmy wyrażeń. Na nieszczęście jestem przekonany, że to co powiedziałem, jest aż nadto prawdą.
— Ja jednak powtarzam, że pan jesteś w błędzie.
— Teraz, tym ojcem jest jeden z moich sąsiadów, nieprawdaż? — rzekł Roger wlepiając w człowieka z brodawkami badawcze spojrzenie.
Nieznajomy spojrzał z kolei na Rogera z wyrazem podziwu, który wyglądał prawie na uwielbienie.
— Istotnie, — rzekł, — zgadłeś pan.
— Ah! wiedziałem dobrze, — zawołał Roger z tryumfem.
— Lecz cóż panu przyjdzie z téj wiadomości?
— Pewność, że przegram proces jeżeli się nie ożenię.
— A tém samém, że pan wygrasz jeżeli się ożenisz.
— Bardzo smutna ostateczność, — rzekł Roger.
— Panie d’Anguilhem, — rzekł nieznajomy, — nie masz na co się uskarżać; jesteś na pięknéj drodze do majątku i szczęścia, powtarzam, korzystaj z tego.
— Zapewnie, ja szlachcic, którego honor nie podlega żadnemu zarzutowi, mam zaślubić córkę człowieka, który frymarczy sprawiedliwością.
— Dla czegóż uważasz pan rzeczy z fałszywego punktu widzenia, — odrzekł nieznajomy. — Człowiek posiadający kredyt, korzysta z niego, i dopomaga swoim przyjaciołom; ci zaś, na mocy prawa wdzięczności, które jest prawem pięknych dusz, oddają mu przysługę za przysługę.
— Tak, wiém dobrze o tém, lecz panna?..
— A więc panna...
— Panna! jest panną?
Nieznajomy rośmiał się drwiąco.
— Czy wdową? — mówił d’Anguilhem.
Ten sam uśmiech.
— Do stu piorunów, mój panie! — krzyknął kawaler wściekły, — zdaje mi się, że drwisz ze mnie.
— Niech mię Bóg zachowa, kawalerze, śmieję się tylko z pańskich obaw.
— Które może nazywasz bezzasadnemi; — odrzekł d’Anguilhem, — gdy przymuszasz mię kupować kota w worku.
— Tém większą późniéj będzie radość panie d’Anguilhem.
— Na tém nie mogę poprzestać; niech przynajmniéj zobaczę tę pannę.., młodą osobę... damę na wydaniu...
— Niepodobna, panie, niepodobna.
— To chociaż ojca... niech poznam ojca... zdaje się, że nie wiele żądam,
— Przeciwnie, żądasz pan wszystkiego: gdyż skoro pan poznasz ojca, w dwadzieścia cztéry godzin będziesz znał córkę.
— Dalibóg oszaleję, — rzekł d’Anguilhem.
— Panie kawalerze, — odrzekł człowiek z brodawkami, swoim najsłodszym głosem, — nie unoś się tak bardzo: interes jest doskonały, wierzaj mi pan, i żałowałbyś później gdybyś się nie ułożył; gdyż powodując się wszystkiemi temi małoznaczącemi względami, które jak widzę z żalem, mają tyle wpływu na pana, utracisz majątek wynoszący półtora milijona liwrów i przegrasz sprawę pociągającą za sobą trzydzieści do cztérdziestu tysięcy liwrów kosztów; gdy tymczasem żeniąc się, dostaniesz swoje półtora milijona, nadto meble i ruchomości wartujące sześćdziesiąt tysięcy talarów, klejnotów i biżuteryi przeszło za sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów, nie licząc gotówki znajdującéj się w skrzyni, a skrzynia ciężka, zaręczam pana: byłem przy opieczętowaniu.
— Za pozwoleniem, jeszcze jedno zapytanie.
— I owszem panie; i jeżeli tylko będę mógł, odpowiem na nie.
— Dla czego, — rzekł Roger, — mój przyszły teść nie udał się z ofiarowaniem swojéj córki, do mojego przeciwnika, pana Afghano?
— Gdyż sądził, iż panu należało się piérwszeństwo.
— Bardzom mu za to wdzięczny.
— A przytém Indyjanin jest brzydki, pan zaś jesteś piękny kawaler; w swoim kraju jest może jakim księciem, tu zaś jego szlachectwo nie jest uznane; wreszcie nazwisko d’Anguilhem brzmi daleko przyjemniéj dla francuzkich uszu, jak nawpół dzikie Afghano. Pani Afghano! pojmujesz pan, że nazywając się tak, nie można być przedstawioną u dworu. Lecz pomimo to wszystko, jeżeli pan odmówisz dzisiaj...
— No i cóż! jeżeli odmówię dzisiaj? — Jutro udam się do pana Afghano.
— Więc ten ojciec chce koniecznie wydać córkę?
— Jest w wieku stosownym do zamężcia.
— O! wierze bardzo. Słowem, mnie wybraliście na ofiarę.
— To wyrażenie jest bardzo niewłaściwe. Jak można nazywać ofiarą osobę, któréj gwałtem tkają do ręki milijony.
— Możebyśmy ułożyli się w inny sposób, — rzekł d’Anguilhem. — Ten, kto tu pana przysłał, niech zażąda sto, dwakroć, nawet trzykroć sto tysięcy liwrów, dam mu je chętnie.
— To co pan proponujesz, nie ma sensu; sto tysięcy talarów, które pan ofiarujesz, nie są już pańskie, lecz stanowią posag pańskiéj żony.
— Jakto! posag mojéj żony!
— Bez wątpienia; zaślubiając dziewczynę, przyznajesz jéj pan sto tysięcy talarów; i to zdaje się, bardzo naturalnie, skoro z łaski ojca wygrasz półtora milijona.
— Powiedziałeś pan dziewczynę, — zawołał kawaler, — panna jest więc młoda?
— Szczęśliwy, zbyt szczęśliwy kawalerze, przyjmij, ja ci to mówię, przyjmij.
— Posłuchaj mnie pan: znacie mnie, żyję w wielkim święcie, nic we mnie nie ma tajemniczego, i gram z odkrytemi kartami.
— A więc bądź pan aż do końca wspaniałomyślnym graczem.
— Bardzo chętnie; lecz potrzebuję mieć dowód waszego kredytu, przekonać się ile wpływu posiadacie.
— Cóż pan żądasz?
— Niech wydanie wyroku, które miało mieć miejsce po jutrze, odłożone zostanie za dni ośm, a w zamian za to, dam wam moje słowo pod dwoma w warunkami.
— Jakiemiż?
— Jeżeli panna nic jest ułomna, i nie ma, a raczéj ma...
— Rozumiem, kawalerze.
— A więc!
— Zgoda.
— Jakto, zgoda?.. Raczysz mi więc, że...
— Tak.
— W takim razie, masz moje słowo.
— A więc, za dziesięć dni.
— Za dziesięć dni.
— Przyjdę rano, w sam dzień wydania wyroku.
— Będę czekał.
— Winszuję, istotnie winszuję ci kawalerze; urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą.
I człowiek z brodawkami wziął za kapelusz i wyszedł kłaniając się jeszcze niżéj niż piérwszą razą.
W pięć minut powrócił zmięszany.
— Panie d’Anguilhem, — rzekł, — zapewneś pan sądził, że odkrywszy naszę tajemnicę ocalisz się, i dla tego zapewnie|} pański przyjaciel margrabia de Cretté, znajduje się o dwadzieścia kroków ztąd, w karecie; nie zaprzeczaj pan, poznałem, poznałem liberyją i herby; lecz omyliłeś się pan; udzielona zwłoka jest równą rękojmią dla nas jak dla pana. Jeżeli w tym przeciągu czasu dowiemy się cośkolwiek o pańskich zamiarach, jeżeli jakiekolwiek kroki z pańskiéj strony będą nam zagrażały, ja, jedyny świadek, pojmujesz pan? jedyny, zaprę się wszystkiego, i pan przegrasz proces ze wstydem.
Roger został przygnębiony tą nową groźbą, która odpowiadała tak trafnie jego tajemnym zamiarom; gdyż, jak mówiliśmy, postanowił przy pomocy margrabiego odkryć tajemnicę i wywzajemnić się swoim prześladowcom.
Lecz widząc, że odkryto jego zamiary, zraził się ze wszystkiém.
— Cóż mam czynić, aby pana zadowolić? — zapytał nieznajomego.
— Zejdź pan najprzód, — odrzekł tenże, — a gdy będę widział, że pan odjeżdżasz z margrabim, — odejdę dopiéro.
Roger wziął kapelusz i wypełnił życzenie człowieka tajemniczego.
Znalazł Cretté’go klnącego i rzucającego się w karecie; powiedział mu, że ich odkryto i obaj kazali się zawieść do ogrodu Luksemburgskiego, gdzie długo rozmawiali.
Tymczasem człowiek z brodawkami oddalił się bezpiecznie.
— Nie ma już co robić, — rzekł margrabia do kawalera. — Najlepiéj przypuść że złe już się stało i żeś się źle ożenił. Zresztą, łatwo się pocieszysz spoglądając około siebie i widząc ilu niedobranemi małżeństwami jesteś otoczony.
— Tak, lecz wszystkie te małżeństwa zawarte były w zwykły sposób; ja zaś, co za różnica... pięknie będę okrzyczany. Co na to powiedzą wszyscy nasi przyjaciele?
— Nie będą nic wiedzieli; spodziewam się, że nie myślisz tego rozgłaszać.
— Niech mię Bóg zachowa!
— Zdaje się także, że przyszły pan teść nie będzie się chwalił, że wynalazł nowy sposób kojarzenia małżeństw.
— Niestety! czy nie mówiłeś mi sam nieraz, że w Paryżu mi się nie utai?
— Być może; lecz wszystko można ukoloryzować jak nam się podoba. Zresztą w twojém położeniu, nie ma co wybierać; przypomniéj sobie, że słuchałeś filozofii u Jezuitów w Amboise, i okaż się filozofem.
— Ah! margrabio, łatwo ci tak mówić; lecz powiedz otwarcie, czy zawarłbyś to małżeństwo?
— Ja margrabia de Cretté, posiadający sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, nie licząc majątku matki, przyznaję, nie zaślubiłbym téj dziewczyny, nie poznawszy jéj; lecz gdybym się nazywał Roger Tankred d’Anguilhem i gdybym wiedział, że odmawiając mogę umrzeć z głodu, ożeniłbym się z samą Alekto, rozumie się nie kommunikując się z nią późniéj wcale.
— Szczerze mi to mówisz?
— Słowo honoru!
— Lecz ja, wiész, że jestem zakochany.
— Jest to zawsze głupstwo; lecz tą rażą więcéj jeszcze, gdyż jest nieszczęściem!
— Lecz mam utracić Konstancyją!
— Ba! wiész, że góry tylko nie spotykają się, i ty téż kiedyś zejdziesz się z panną Konstancyją.
— Co sobie pomyśli o mnie.
— Wytłómaczysz jéj całą rzecz.
— Będzie mnie przeklinała.
— W takim razie wina byłaby z jéj strony, gdyż nie dowiodłaby rozsądku.
— Nie uwierzy nigdy abym mógł się stać tak niewiernym.
— Powiesz jéj, że twój ojciec to wszystko ułożył, i myśléć będzie, że tym sposobem chciał się zemścić nad panem de Beuzerie.
— Lecz gotowa pójść także za mąż.
— Tém lepiéj dla ciebie, mój kochany: najprzód nie chciałbyś miéć na sumieniu, że z twojéj przyczyny została panną; a potem gdy oboje będziecie w stanie małżeńskim, świat zapomni o waszym romansie, powrócisz w swoje strony, będziesz polował z mężem, będziesz mu dawał obiady, i gdy on będzie prawił komplementa twojéj żonie, ty będziesz się umizgał do Konstancyi. Chociażby nie wiém jak prędko postępował, będziesz miał zawsze przewagę nad nim.
— Ah! gdyby pani de Maintenon cię słyszała, mój Cretté.
— Zdawałoby jéj się, że odmłodniała o cztérdzieści lat.
Po téj rozmowie obaj przyjaciele wstali, i wyszli czynić potajemnie poszukiwania w nadziei, że dowiedzą się czegokolwiek.