Sylwandira/Tom II/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Jak trybunał rozsądził sprawę.

Kawaler i margrabia trzy dni całe strawili zasięgając potrzebnych wiadomości i czyniąc poszukiwania; lecz pomimo usilności, nie wiele się dowiedzieli; dwunastu sędziów i sześćdziesięciu radców miało córki na wydaniu. Było nawet między temi pannami kilka, których kawaler bardzo się obawiał, ponieważ nie posiadały reputacyi westalek; jedną z nich widziano w nocy w ruinach spustoszałego klasztoru, za ulicą Śgo Benedykta.
Druga, odbyła podróż do Pikardyi bez ojca ani matki, i chodziły dosyć złośliwe wieści, że jakiś kuzynek muszkieter był jéj towarzyszem podróży.
Trzecią nareszcie, widziano w fiakrze o piérwszéj po północy, jak wyjeżdżała z sławnéj oberży pod Cielcem złotym w Marby.
Nic nie przekonywało, aby panna, którą przeznaczono na małżonkę dla Rogera, miała być jedną z tych trzech kobiét, lecz téż nic nie zbijało tych przypuszczań: i z tego powodu Roger pogrążony był w najokropniejszéj niepewności.
Jednocześnie dowiedział się, że stosownie do życzenia, jakie oświadczył tajemniczemu człowiekowi, ostateczne rozsądzenie sprawy odłożone zostało za dni ośm; to było oznaką dobréj woli jego prześladowców, niemniéj jak ich wpływu na sądach.
W ośm dni po oddaniu na pocztę listu, to jest w wiliją dnia, w którym miano sądzić sprawę, odebrał list z Anguilhem.
Baron nie żałował atramentu ani papieru, gdyż list zawierał ośm stronnic. Donosił kawalerowi, że byłby sam przybył do Paryża, gdyby zupełny brak pieniędzy nie zatrzymał go w domu. Opłakiwał fatalną konieczność, jaka ciążyła nad jego ukochanym synem i zostawiał mu w tym względzie zupełną wolność działania według wyrachowań rozsądku lub natchnień serca, pomimo to jednak, po przeczytaniu tego listu, Roger wylawszy wiele gorzkich łez, powziął okrutne postanowienie wyrzeczenia się Konstancyi i zapewnienia szczęścia swoich rodziców.
„Nie zważaj na nas, — mówił baron w tym liście, — jesteś młody Rogerze, i masz jeszcze długie lata przed sobą; nie bądź sprawcą własnego nieszczęścia, starając się osłodzić resztę dni naszych. Ten proces zgubi nas, twoję matkę i mnie; lecz mniejsza o to, przywykliśmy już do niedostatku. Zresztą masz wiele siły, dobréj woli, możnych przyjaciół, otrzymasz z łatwością urząd, który pozwoli ci dopomagać nam aż do śmierci, która teraz zapewnie nie jest zbyt odległą.”
Roger nie czytał daléj; otarł oczy, pochylił głowę z czcią, i gdy człowiek z brodawkami przyszedł:
— Jestem gotów, mój panie, — rzekł kawaler, — co mam podpisać?
— To, — rzekł posłaniec, dobywając z kieszeni papier cały zapisany.
— Dobrze, — rzekł Roger, i podpisał nie czytając.
— Dalibóg, — rzekł człowiek z brodawkami, — postępujesz pan jak prawdziwy szlachcic, i jeżeli nie łatwo się decydujesz, przynajmniéj raz powziąwszy postanowienie, działasz pan wspaniale. Lecz nic pan na tém nie stracisz, czytaj pan.
Roger zaczął czytać ze drżeniem, obawiając się, aby nie napotkał imienia któréj z trzech panien, których się tak lękał; lecz na szczęście ujrzał nieznajome nazwisko.
Papier ten był zobowiązaniem się pojęcia w małżeństwo panny Krystyny-Sylwandiry Bouteau, jedynéj córki pana Jana Amedeusza Bouteau, radcy rapportującego, i zarazem przyznaniem wspomnionéj Krystynie-Sylwandirze Bouteau, posagu wynoszącego sto tysięcy talarów, w dniu gdy kawaler Roger Tankred d’Anguilhem wygra proces przeciwko panu Afghano, pasierbowi ś. p. wice-hrabiego de Bouzenois.
Pan Jan Amedeusz Bouteau, był owym surowym radzcą, który nie chciał przyjąć ani Rogera, ani jego przeciwnika, pana Afghano; ten nie miał ani kota, któremuby można ofiarować pierścienie, ani małpy przyjmującéj darowizny, ani papugi, na któréj imię możnaby zapisać dożywocie. Lecz za to miał córkę na wydaniu.
— Powiédz mi pan, czy jest bardzo brzydka? — zapytał Roger.
— Mam rozkaz nie odpowiadać na żadne z pańskich zapytań, panie kawalerze; ubierz się pan i pójdź ze mną na sądy; będziemy obecni przy ogłoszeniu wyroku, następnie będę miał honor zaprowadzić go do pana Bouteau, pańskiego teścia.
— Po co? — zawołał Roger z poruszeniem przestrachu, które nie pozwoliło mu pojąć nieprzyzwoitości tego zapytania.
— Najprzód powinieneś pan podziękować za to, że od téj chwili jesteś posiadaczem półtora milijona; potém poznasz pan swoję narzeczoną.
Nogi zachwiały się pod kawalerem.
— Przynajmniéj moi rodzice będą ocaleni, i umrą spokojnie w Anguilhem, — wyszeptał padając na fotel.
— No, no, — rzekł człowiek z brodawkami, — widzę, że potrzebujesz pan być sam; udamy się na sądy każdy z osobna.
I to powiedziawszy, człowiek z brodawkami wyszedł dość śmiało tą razą. Roger zauważał tę różnicę w jego postępowaniu.
— Słusznie, — rzekł; — teraz, jest już pewny swojego, podpisałem swój własny wyrok.
Następnie, jak mu radził posłaniec pana Bouteau, zaczął się ubierać.
Roger czuł śmierć w sercu, nienawidził najprzód kobiétę, którą miał ujrzeć, a jednak skutkiem poruszenia miłości własnéj pospolitéj w sercu człowieka, nie chciał, aby mu to piérwsze spotkanie dało jéj złe wyobrażenie o jego powierzchowności.
Przywdział suknię czarną aksamitną z złotym haftem; kamizelkę białą atłasową również bogato haftowaną, potém posłał po margrabiego de Cretté, który przybył wkrótce w najparadniejszym swoim ekwipażu.
Za tym powozem, szły karety d’Herbigny’ego, Chastellux’a, Clos-Renaud’a. Panna Pussetka jechała naostatku w remizie.
— Margrabia de Cretté sam udał się na górę do Rogera, który ujrzawszy go, wyciągnął ręce wołając: Niestety! niestety!
— Zdaje się, że ofiara już spełniona, — rzekł Cretté.
— Najzupełniej, — odrzekł Roger, — podpisałem. Biédna Konstancyja!
— A... czy zasiągnąłeś jakich wiadomości o twojéj przyszłéj? — zapytał wahając się margrabia.
— Nazywa się Sylwandira.
— Ah! prześliczne imię, to już jest cóś. Lecz to jest tylko chrzestne imię, jakże się nazywa z rodziców?
— Panna Bouteau.
— Córka naszego radzcy rapportującego! — zawołał margrabia.
— Nieinaczéj, — rzekł Roger. — Niestety! musi to być jakiś potworek, którego przed wszystkiemi ukrywał i pozbywa go się dla mnie.
— A raczéj dla twojéj baronii. Widziałem kilka razy pana Bouteau.
— Cóż to za człowiek?
— Wygląda na araba; zresztą, jak słychać, niezmiernie bogaty.
— I pomimo swoich bogactw, — zawołał Roger, — ucieka się do podobnych środków dla wydania za mąż córki! Ah! mój przyjacielu, tylko poświęcenie synowskie...
— Prawda, że Kleobis i Biton byli, mojém zdaniem, nic wielkiego obok nas, kawalerze; lecz nie masz czasu teraz rozpościerać się z żalami, wiész, że mamy udać się na sądy. Jeżeli twoja żona będzie zbyt.... śmieszna.... w takim razie osadzisz ją w jakim zakątku twojego domu, przeznaczywszy jéj służących i sto tysięcy franków na utrzymanie. Cała nieprzyjemność, że nosić będzie twoje nazwisko, lecz z milijonem cztéry kroć sto tysięcy liwrów, które ci pozostaną, łatwo znajdziesz gdzie indziéj przyjemności; dobrze przeczytałeś zobowiązanie? czynie stoi tam, że jesteś przymuszony?...
— Nie.
— A więc, nie masz się na co żalić mój kochany! Daléj, do karety.
I Cretté poprowadził d’Anguilhem’a, który powitał kolejno d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a, Chastelhux’a i pannę Pussetkę u drzwiczek ich powozów, i wsiadł nareszcie do karety margrabiego.
Przybywszy na sądy, zastali ścisk wielki. Syn Indyjanki chciał być obecnym przy rozwiązaniu téj długiéj dramy. Powiadano, że wydał około pięćdziesięciu tysięcy luidorów dla ujęcia sobie sędziów. Jego oblicze jaśniało takiém szczęściem, że Cretté zbladł a Roger o mało nie zemdlał.
Sędziowie roztrząsali sprawę w sąsiednim pokoju.
Po całogodzinnéj prawie naradzie, weszli do sali. Roger poznał swoich trzech sędziów i zadrżał; za niemi szedł skromnie radzca rapportujący.
— Jak się nazywa radzca rapportujący? — zapytał nieśmiało Roger jednego z sąsiadów.
— Pan Bouteau, — odrzekł tenże; — bardzo zacny człowiek.
Roger starał się wyczytać cokolwiek z twarzy pana Bouteau, lecz było to niepodobieństwem.
Sędziowie zajęli z powagą swoje miejsca, powiódłszy spojrzeniem po zgromadzeniu, poczém pan Bouteau rozwinął jakiś papier.
— Miéj odwagę, — rzekł Cretté nachylając się do ucha kawalera, — to nasz teść.
— Wiém, — rzekł Roger.
Pan Bouteau, odkaszlnął, splunął i przeczytał co następuje:
„Ponieważ urodzony Afghano przezwany Indyjaninem, nie okazał aktu, który obowiązał się dostarczyć trybunałowi, i ponieważ nie istnieje żaden autentyczny dowód uprawniający jego pretensyje do sukcessyi; ponieważ nadto urodzony baron Tankred Palamed d’Anguilhem, zastąpiony przez swojego syna kawalera Rogera Tankreda d’Anguilhem, jest najbliższym krewnym nieboszczyka:
„Trybunał rozkazuje, aby urodzony baron Tankred Palamed d’Anguilhem objął niezwłocznie w posiadanie spadek po ś.p. wice-hrabi de Bouzenois, tak w ruchomościach jak w nieruchomościach.
„Skazuje urodzonego Afghano, przezwanego Indyjaninem, na zapłacenie wszelkich kosztów procesu.”
Pan Bouteau wymówił to wszystko nie spojrzawszy ani razu na Rogera, który chwiał się na ławce.
Margrabia de Cretté uścisnął swojego przyjaciela i rzekł mu do ucha:
— Rogerze, twój teść jest wielki człowiek.
— Zaczekaj tylko, — rzekł kawaler, — Indyjanin okaże swój akt.
— Bądź spokojny, — odrzekł Cretté, — nie czekałby z nim tak długo; skoro go nie okazał, widać, że go nie ma.
W istocie, Indyjanin nie zaprodukował żadnego papieru. Pochylił na chwilę głowę jakby przywalony ciosem. Potém, podnosząc ją z tryumfem:
— Moja matka, — rzekł na głos, — dobrze zrobiła, że nie dała wszystkiego temu nędznikowi Bouzenois. To dowodzi, jak jest niebezpiecznie zbogacać swoich kochanków.
Roger uczuł poruszenie gniewu i postąpił ku Indyjaninowi, chcąc natychmiast pomścić ubliżenie pamięci krewnego, którego uznano go spadkobiercą.
— Czyś oszalał? — zawołał Cretté wstrzymując go; — pozwól krzyczéć nieszczęśliwemu, którego obdzierają; zresztą nie nazywasz się Bouzenois lecz d’Anguilhem.
W téj chwili Indyjanin zbliżył się ku nim. Roger sądził, że szedł do niego i przygotował się na jego przyjęcie; lecz pan Afghano poszedł daléj; tylko mijając ich rzekł tak głośno, aby go wszyscy słyszeli:
— Źle zrobiłaś zdradzając mnie, panno Pussetko, mam jeszcze sto tysięcy liwrów dochodu.
— Winszuję ci, mój panie, — rzekł Roger; — jestto więcéj niż trzeba, ażebyś godnie utrzymał swoje nazwisko.
— No, no, daj pokój kłótniom, — rzekł Cretté; — wracajmy do siebie na obiad.
— Niestety! Cretté, — odrzekł d’Anguilhem, — zapomniałeś, że mam poznać swoję narzeczoną.
Zresztą, Roger wymówił już te słowa tonem daleko mniéj strapionym, niż można się było spodziewać. Myślał o dumie ojca, o radości matki, skoro ujrzą się nagle tak bogatemi. A biédny kawaler był tak dobrym synem, iż zapominał o boleści Konstancyi.
Przytém łatwo przyzwyczajamy się do pomyślności; Roger wyszedł z sali z minami, którychby się nie powstydził milijoner z urodzenia.
Cretté pożyczył mu karety, w któréj miał oddać wizytę panu Bouteau, poczém pożegnał go przypominając, że kolacyja miała być gotową na ósmą.
Wtedy Roger spostrzegł za sobą człowieka z brodawkami. Jego oczki opalowe ciskały błyskawice.
— Pan Bouteau udał się właśnie do siebie. Czy pan kawaler życzy sobie oddać mu zaraz wizytę.
— I owszem, mój panie, — odrzekł kawaler, — jestto nawet mojém najpiérszém życzeniem.
— No, czy jesteś pan zadowolony?
— Tak, dotrzymałeś mi pan słowa, to prawda; lecz wiész, że są jeszcze dwa warunki do spełnienia.
— I spełnią się, panie kawalerze, tak dokładnie jak piérwszy; spodziewam się przynajmniéj.
— Skoro tak, bądź pan łaskaw siąść do mojéj karety, i jedźmy.
Człowiek z brodawkami siadł do karety, lecz pomimo usilnych nalegań Rogera, nie chciał usiąść gdzie indziéj tylko na przodzie.
Przybyli do domu pana Bouteau przy ulicy Planche-Mibraj; weszli na trzecie piętro.
Pan Bouteau siedział w swoim gabinecie; był to maléńki człowiek, z ogromném czołem, oczkami małemi i ukrytemi pod okularami, siwemi gęstemi brwiami, ustami ścieśnionemi i zaledwie widocznemi wśród licznych fałdów twarzy, słowem bardzo brzydki teść; lecz ponieważ nie z nim miał się żenić, Roger ukłonił się prawie mile, i otworzył usta chcąc mu dziękować.
— Nie dziękuj mi pan wcale, — rzekł pan Bouteau, — pańska sprawa była doskonała; zresztą postąpiłem sobie wedle praw sumienia, i moi koledzy, jakkolwiek uprzedzeni przeciwko panu, musieli dać się przekonać moim słabym dowodzeniom z korzyścią sprawiedliwości.
Roger ukłonił się po raz drugi panu Bouteau, który nie zdawał się go uważać wcale; lecz odpowiadając na ukłon kawalera, zmierzył go bystro oczyma przez okulary; poczém odwrócił się ku parawanowi, który znajdował się za nim, i rzekł najnaturalniéj w świecie:
— Moja córko, chodź przywitaj mojego klienta, pana kawalera Rogera Tankreda d’Auguilhem.
Rogerowi zdawało się, że ziemia usuwa się pod jego nogami; zimny pot wystąpił na czoło, życie jego było jakby w zawieszeniu, oczy zaś wlepione miał w róg parawanu.
W tém ujrzał prześliczną, czarującą istotę.
Wysoka, zgrabnéj kibici i doskonałych kształtów, z oczyma czarnemi, przysłonionemi aksamitnemi powiekami i długiemi czarnemi włosami, spadającemi w gęstych zwojach na białe ramiona. Sylwandira miała ośmnaście lat najwięcéj, i mogła uchodzić za wzór najdoskonalszéj piękności.
Roger olśniony, osłupiały, zdumiony, zapomniał nawet oddać ukłon. Stał nieporuszony, jakby w zachwyceniu, z oczyma i ustami otwartemi.
— Moje dziecko, — rzekł radzca biorąc za rękę, — oto jest pan kawaler Roger Tankred d’Anguilhem, który czyni nam ten zaszczyt, iż prosi o twoję rękę.
Sylwandira podniosła swoje wielkie, czarne oczy na Rogera i rzuciła nań przeciągłe spojrzenie, które doszło aż do głębi jego serca.
— O! jestem zgubiony, — rzekł Roger do siebie; — tak piękna dziewczyna musiała już mieć kochanka, chyba że ją trzymano w szafce.
— Czy pozwolisz aby pan kawaler d’Anguilhem zalecał ci się? — mówił daléj radzca.
Sylwandira spojrzała po raz drugi na Rogera z wyrazem zadziwienia, obawy i omdlewającéj namiętności; lecz milczała.
— Kto milczy, ten zezwala, panie kawalerze, — odrzekł pan Bouteau. — Dowiédz się pan tedy, że Sylwandira jest mojém jedyném dziecięciem i przyniesie mężowi trzy kroć sto tysięcy liwrów posagu.
Sylwandira uścisnęła rękę ojca na znak wdzięczności.
— Do pioruna! — rzekł Roger do siebie, — mógł jéj dać łatwo sześć kroć sto tysięcy, skoro pieniądze tak łatwo mu przychodzą.
— Kiedyż więc wesele, panie kawalerze? — rzekł pan Bouteau.
— Niech panna sama czas oznaczy, — rzekł, — i skoro się tylko zgadza...
Sylwandira ukłoniła się jeszcze raz nic nie mówiąc.
— Jest niemową! — zawołał Roger w mniemaniu, że znalazł istotną ułomność i niezdolny powściągnąć się od wynurzenia nowéj obawy.
Sylwandira wybuchła szczérym śmiechem, i odrzekła:
— Nie, panie kawalerze; mówię, dzięki Bogu.
— Jest może tylko głupia, — rzekł do siebie kawaler, — chociaż przy podobnych oczach, zdaje się, niepodobna nie mieć rozumu.
Jednak, ponieważ to piérwsze widzenie się było ambarasującém dla wszystkich, radzca dał znak oczyma córce, która ukłoniła się i zabierała do wyjścia.
— Jakto! — zawołał Roger, — jakto! odchodzisz panna, nie powiedziawszy mi kiedy raczysz...
— Zostawiam pana z moim ojcem, — odrzekła Sylwandira; — chociaż prawnik, nie lubi spraw przewlekających się długo. Zgadzam się przeto na wszystko co on postanowi.
— Omyliłem się i w tym względzie, — rzekł Roger do siebie, nie jest zbyt głupią.
Sylwaudira oddaliła się, zostawiając Rogera sam na sam z jego przyszłym teściem.
Ułożono, że małżeństwo miało się odbyć za dwa tygodnie.
Ukończywszy naradę, Roger pożegnał pana Bouteau i szedł ze schodów krokiem daleko lżejszym, niż gdy na nie wchodził.
W bramie zobaczył człowieka z brodawkami.
— Jakże, — rzekł ten do niego, — czyś pan zadowolony?
— Zadowolony do tego stopnia, — odrzekł Roger, — że jeżeli ostatni warunek spełni się tak samo jak dwa piérwsze, masz u mnie tysiąc luidorów, mój kochany.
— To tak, jakbym już je miał w kieszeni, — rzekł nieznajomy kłaniając się aż do ziemi.
Roger to usłyszał i wskoczył do karety nie dotknąwszy stopni.
— Do margrabiego, — zawołał do lokaja głosem, w którym ani śladu nie pozostało z dawnych jego obaw.
W dziesięć minut powóz zatrzymał się na dziedzińcu pałacu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.