<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Jak kawaler d’Anguilhem poddał się filozoficznie losowi, i został mężem prześlicznéj kobiety, oraz właścicielem pysznego pałacu i siedmdziesięciu pięciu tysięcy liwrów dochodu.

U margrabiego znajdowało się liczne towarzystwo.
Roger wszedł z jaśniejącém obliczem.
Wszyscy obstąpili go i obsypywali powinszowaniami.
Margrabia czekał, dopóki ten grad komplementów nie ustał, poczém wziął Rogera za rękę i zaprowadził go do oddzielnego gabinetu.
— No jakże, — rzekł doń, — twoja narzeczona?
— Prześliczna, — odrzekł Roger z miną płaczliwą.
— Tak piękna jak Konstancyja?
— Niestety! piękniejsza jeszcze.
— Skoro tak, cóż cię u djabła jeszcze trapi?
— Ah! mój przyjacielu, — szepnął Roger z ciężkiém westchnieniem, — byłem pewny, że Konstancyja...
— Aha! rozumiem, — rzekł margrabia; — lecz cóż chcesz, mój kochany! toby było znowu zanadto szczęścia i stajesz się zbyt wymagającym; bądź kontent żeś gorzéj nie trafił. A zresztą, kto wié? Wszystko co ci się przytrafia, jest tak nadzwyczajne...
— O! nie, mój kochany, nie wybijesz mi z głowy, że jest jakiś wąż ukryty pod wszystkiemi temi różami. Lecz trudna rada! nie mogąc mieć władzy nad przeszłością mojéj żony, poprzestanę na tém, że czuwać będę nad jéj przyszłością.
— To co innego, tak to lubię. Powróćmy teraz do gości, i pozwól mi działać przy stole, szczęśliwy milijonerze.
Zasiedli do kolacyi. Złoto, kryształy, światło jarzące błyszczało ze wszystkich stron. Na ten widok, Roger wspomniał, że on, biédny szlachcic, przed dwiema godzinami bez majątku, mógł gdyby chciał, przyjmować nazajutrz, w pałacu piękniejszym jeszcze, i z równym przepychem jaki rozwijał na jego cześć najlepszy z przyjaciół.
— Moi przyjaciele, — rzekł margrabia, — wiécie, że zgromadziliśmy się dziś na to, aby obchodzić uroczyście wygranie tego sławnego procesu, który przynosi naszemu przyjacielowi d’Anguilhem siedmdziesiąt pięć tysięcy liwrów dochodu.
— Ty to przyniosłeś mi szczęście, — rzekł Roger kłaniając się margrabiemu.
— Za zdrowie d’Anguilhem’a i jego siedemdziesięciu pięciu tysięcy liwrów dochodu! — zawołali wówczas chórem wszyscy biesiadnicy.
— Zaczekajcie tylko, rzekł Cretté, — wniesiecie dwa zdrowia razem, chyba, że wolicie wychylić je oddzielnie.
— Cóż tam jeszcze? — zapytali razem d’Herbigny i Clos-Renaud.
— Trzeba wam wiedzieć, — rzekł margrabia, — że nasz przyjaciel d’Anguilhem zakochał się niespodzianie w Paryżu, lecz nie zgadniecie, jaki smaczny kąsek hultaj sobie wynalazł.
— Wychowankę Saint-Cyr’u, wyposażoną przez panią de Maintenon? — rzekł Chastellux.
— Jaką księżniczkę panującą? — rzekł Clos-Renaud.
— Którą z księżniczek krwi, — zapytał d’Herbigny.
— Bynajmniéj, d’Anguilhem ma i tak dosyć krwi szlachetnéj w sobie i myślał o rzeczy gruntowniejszéj; oto córkę prawnika, panowie.
— Fe! — odezwało się kilku biesiadników.
— Ah! kawalerze, uwłaczasz sobie, — rzekł d’Herbigny, — trzeba ci było ożenić się z aktorką komedyi francuzkiéj, albo z tancerką z opery, to byłoby więcéj po magnacku.
— Za pozwoleniem, panowie, — odrzekł margrabia, — panna jest piękna jak Wenus i ma sześć kroć sto tysięcy liwrów posagu.
— Do pioruna, kawalerze, winszujemy ci, — zawołała wszystka młodzież.
— Przytém kawaler pozostaje w Paryżu, osiada w pałacu wice-hrabiego de Bouzenois, i wyprawia nam biesiady, z któremi ta, ani może iść w porównanie.
— A więc niech żyje kawaler i jego małżonka! — zawołał d’Herbigny wznosząc szklankę.
Wszyscy poszli za przykładem d’Herbigny’ego.
— A teraz, — rzekł wice-hrabia stawiając szklankę na stole, — skoro spokrewniony jesteś z jurystami, kochany Rogerze, wynajdź mi także córkę którego z kolegów twojego teścia, jaką ładną sędziankę lub prezesównę; poprzestanę na pięciu kroć sto tysiącach liwrów.
— A więc, za pomyślność przyszłego małżeństwa wice-hrabiego d’Herbigny! — rzekł z kolei podnosząc szklankę, kawaler d’Anguilhem.
Potém, podczas gdy wszyscy pili, odwrócił się żywo ku Cretté’mu, i wyciągnąwszy doń rękę:
— Dziękuję, — rzekł, — dziękuję ci, margrabio, byłeś dobry, wyborny, jak zawsze.
W istocie, Cretté ocalił swojego przyjaciela od śmieszności, na jaką mogło go narazić jego małżeństwo. Prawda także, sześć kroć sto tysięcy liwrów panny Bouteau, sprawiły czarodziejski skutek.
Słowem, kolacyja była tak wesoła, że d’Anguilhem pomimo swoich kłopotów, rozweselił się sam przy wetach.
Roger pożegnał margrabiego po drugiéj po północy, naznaczając mu schadzkę w dniu następnym na godzinę jedenastą rano; nie chciał inaczéj objąć w posiadanie pałacu Bouzenois jak w towarzystwie swojego przyjaciela.
O naznaczonéj godzinie, margrabia był u Rogera; obadwaj wsiedli do karety i udali się na plac Ludwika-Wielkiego, i tą razą brama pałacu otworzyła się na oścież przed kawalerem. Od godziny officyjaliści sądowi czekali na niego mając odrywać pieczęcie.
Wszystko co mówił człowiek z brodawkami, było istotną prawdą; skrzynia była napełniona złotem; kuferki pełne klejnotów, zbiór mebli i kamieni rzniętych był przepyszny.
Roger został olśniony widokiem tylu bogactw; przybywszy do Paryża z pięćdziesięciu luidorami, nie pojmował aby było tyle złota na świecie; chciał oddać natychmiast Cretté’mu ośm lub dziesięć tysięcy liwrów, które mu był winien; lecz margrabia dał mu do zrozumienia, że zanadto się spieszył, mówiąc, że przyszle do niego nazajutrz Basque’a, który zabierze tę bagatelę.
Kawaler wybrał natychmiast sześć brylantów i drogich kamieni, postanowiwszy posłać je matce. Może, czyniąc to, myślał w głębi serca o Konstancyi; gdyż, chociaż nie wymówił jéj nazwiska, Cretté pojmował, widząc jego pomimowolne westchnienia, że nie zapomniał o niéj zupełnie.
Pałac, chociaż bardzo okazały, potrzebował odnowienia: Cretté podjął się i tego; posłał po swojego tapicera, wydał mu rozkazy, i zostawił mu tydzień czasu. Tapicer odpowiedział, że niepodobna aby wszystko było gotowe w tak krótkim czasie. Cretté na to powiedział tylko:
— Zapłacony będziesz w dniu, gdy wszystko będzie skończone.
Siódmego dnia, pałac był już zupełnie odnowiony; i, jak życzył sobie Roger, herb d’Anguilhem’ów zastąpił na tarczy dawny herb wice-hrabiego de Bouzenois.
Tymczasem Roger posłał matce najlepszy powóz, jaki znalazł w wozowniach. Rameau-d’Or prowadził go pocztą; powrócić zaś miał kuryjerem. Cretté był wiecznym ratunkiem Rogera; jeżeli nie udzielał mu rad, pożyczał mu pieniędzy; jeżeli nie pożyczał mu pieniędzy, oddawał mu na usługi swoich ludzi.
Ponieważ Rameau-d’Or był człowiekiem pewnym, uprzedzono go, że w jednéj z waliz karety, od któréj oddano mu klucz, znajdowało się tysiąc luidorów, i zalecono mu aby czuwał nad niemi.
Roger napisał nadto do rodziców, aby przybyli objąć w posiadanie resztę ich majątku, posyłając im aż do ostatniego grosza, rachunek tego co zmuszony był wydać, dodając przytém, że nadspodziewaném szczęściem jego narzeczona była piękna, doskonale wychowana i zdawała się bardzo rozsądną.
Radość baronostwa była niezmierna, gdy się dowiedzieli, że ich synowa zdawała się prawie wolną od zarzutu. Nadto, baron oświadczył natychmiast, że z tego dziedzictwa przeznacza dla syna pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, resztę zaś obróci na błyszczenie w Anguilhem.
— Tylko, — dodał, — kupimy może dom miejski w Loches, abyśmy mogli przyjmować zimą.
Wieść o wygraniu procesu i o małżeństwie, które miało być jego następstwem, doszła do Beuzerie. Wice-hrabiostwo, którzy chociaż zezwalali na związek swojéj córki z Rogerem, zachowali zawsze dawną urazę przeciwko d’ Anguilhem’om, pospieszyli z udzieleniem córce téj wiadomości. Lecz Konstancyja potrząsnęła główką z uśmiechem i nie chciała bynajmniéj wierzyć temu co jéj mówiono.
— Czy Roger sam pisał? — zapytała.
— Nie.
— Powiedział mi abym wierzyła tylko temu, co usłyszę z jego ust lub co będę widziała jego ręką napisane.
— Więc?...
— A więc, nie wierzę temu wszystkiemu, i ufam w jego miłość.
Wice-hrabiostwo starali się ile możności przekonać ją; lecz Konstancyja, jak niewierny apostoł chciała widzieć nim miała uwierzyć.
Baron, przed odjazdem, sądził się obowiązanym oddać wizytę swoim sąsiadom i wytłómaczyć im przez jaką konieczność Roger zmuszony został uchybić swojemu słowu. Wice-hrabia wysłuchał spokojnie jego mowy, poczém kazał żonie przyprowadzić Konstancyją. Gdy Konstancyja przyszła, pan de Beuzerie prosił barona, aby zechciał powtórzyć przed jego córką, to co już powiedział w przedmiocie małżeństwa Rogera. Baron powtórzył słowo w słowo całą swoję mowę; lecz przez cały czas gdy mówił, Konstytacyja potrząsała głową z uśmiechem pełnym zachwycającego zaufania; nareszcie gdy skończył:
— Czy Roger przysłał jaki list do mnie? — rzekła.
— Nie, — odpowiedział baron; — znajdował się w tak ambarasującém położeniu, że nie śmiał zapewnie wyznać, że pomimo własnéj woli musiał stać się niewiernym.
— Skoro tak jest, widzę, że chcecie mnie oszukać, odrzekła Konstancyja; — Roger powiedział mi, abym temu tylko wierzyła, co sam mi powié, albo własnoręcznie napisze.
— A więc?... — powtórzył pan de Beuzerie.
— A więc, nie wierzę niczemu, — rzekła Konstancyja.
I nie można było wydobyć innéj odpowiedzi od młodéj dziewczyny, która zresztą nie zdawała się zajmować bynajmniéj wieściami znanemi już całéj okolicy.
Odjazd baronostwa pocztą, cztérma końmi, z kuryjerem jadącym przodem, był wypadkiem, o którym rozprawiano wyłącznie przez cały tydzień na dziesięć mil naokoło. Mówiono, że Roger znalazł skrzynię dyjamentów i kopalnią złota w piwnicy.
Przez ten czas Roger zalecał się swojéj przyszłéj, która jednak znajdowała się pod najszczęśliwszą strażą. Pan Bouteau nie odstępował córki ani na chwilę; co nie przyczyniało się bynajmniéj do rozproszenia obaw Rogera. Pomimo to przepędzał codziennie godzinę z Sylwandirą, która z wielkiém podziwieniem przyszłego swojego małżonka okazywała wiele bardzo wiadomości i przyjemne bardzo usposobienie umysłu. Roger nie mógł się napatrzeć na nią i nasłuchać.
Wszystkie potrzebne formalności były już dopełnione, i czekano już tylko na przybycie familii z obrzędem weselnym.
To przybycie było zbyt wspaniałém widowiskiem, abyśmy nie starali się dać o niém czytelnikowi jakiegokolwiek wyobrażenia. Państwo d’Anguilhem mieli tyle rozumu, że kazali sobie porobić suknie krawcom stolicy, i ukazali się w strojach najświeższéj mody; ponieważ zaś oboje pochodzili z dawnéj szlachty i posiadali ową powierzchowność pełną godności, właściwą prawdziwym panom, wystąpili bardzo przyzwoicie; lecz reszta krewnych w rozmaitych stopniach sprawiła głębokie wrażenie; przybyli w skrzydlatych kapeluszach, kaftanach i płaszczach z czasów Ludwika XIII. Można ich było wziąć za kollekcyją familijnych portretów, wyniesionych z garderoby.
Roger, który obawiał się przedewszystkiém śmieszności, wziął ślub w nocy w kościele Śgo Rocha, i czekał z biesiadą weselną tak długo, póki wszyscy krewni obdarzeni upominkami nie porozjeżdżali się.
Baron i baronowa pokryli pieszczotami córkę radzcy, która uśmiechała się czule do swojego męża i mile przyjmowała komplementa jego rodziców.
Roger podziękował margrabiemu de Cretté za wszystkie dowody przyjaźni, jakie od niego odebrał, i obiecał, że napisze doń w przedmiocie, który go ciągle niepokoił, a obecnie więcéj niż kiedykolwiek; poczém odjechał z żoną do małéj posiadłości wiejskiéj leżącéj w Champigny, gdzie długo zamieszkiwał pan de Bouzenois.
Z swojéj strony baron i baronowa powrócili do Anguilhem, pragnąc jak najprędzéj dodać blasku tarczy herbowéj, która już od lat wielu unosząc się w zapomnieniu po nad wjezdną bramą zamku, groziła bliskiém zrujnowaniem.
Nazajutrz po odjeździe Rogera do Champigny, margrabia de Cretté odebrał kuryjerem nadzwyczajnym list od kawalera, który zawierał te kilka wierszy:

„Jestem najszczęśliwszy z ludzi!

„Bądź łaskaw kochany margrabio, dowiedziéć się od mojego teścia o mieszkaniu człowieka z brodawkami, i oddaj temu ostatniemu tysiąc luidorów odemnie.

„Twój przyjaciel od serca,
„Kawaler d’Anguilhem.”




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.