<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Jak kawaler d’Anguilhem widział się tak szczęśliwym, że gotów był jak Polikrates, wrzucić kosztowny pierścień w morze.

Tym tedy sposobem Roger uśpił swoje sumienie w przedmiocie panny Konstancyi de Beuzerie.
Jeżeli nic nie osłabia tak miłości jak posiadanie, nic nie podnieca jéj więcéj jak nadzieja; lecz raz ją utraciwszy, najsilniejsza miłość ucieka, jeżeli nie gaśnie w obec nieprzełamanéj konieczności. To téż gdy Roger pojął, że trzeba mu było wyrzec się dawnych jego marzeń i gdy znalazł się w obec najczarowniejszéj rzeczywistości na świecie, płakał, wzdychał, to prawda, lecz koniec końcem poddał się konieczności, i to nawet prawie dobrowolnie.
Korzystał przeto z powrotu swéj matki do Anguilhem, i napisał bardzo tkliwy list do Konstancyi; oświadczał jéj, że fatalna konieczność ciążyła nad nim, i że poświęcając się dla szczęścia swojéj rodziny, sam wyrzekał się nadziei, aby mógł kiedykolwiek być szczęśliwym. Błagał przeto Konstancyją, aby mu przebaczyła i zapomniała o nim; Lecz kończył przysięgając, że pomimo nieugiętości prawa, któremu musiał być posłusznym, kochać ją będzie do śmierci.
Konstancyja uwolniona tym sposobem od danego słowa, stawała się niezależną i mogła wejść także w związek małżeński.
W chwili, gdy Roger pisał do Konstancyi ten list, nie miał jeszcze okazyi napisać do margrabiego de Cretté bileciku, którego treść umieściliśmy przy końcu poprzedzającego rozdziału: nie ufał jeszcze Sylwandirze, i tak był głęboko wzruszony, że z oczyma wilgotnemi jeszcze od łez, oddał ów list baronowéj d’Anguilhem; która wierząc jeszcze w wieczną miłość, nawet gdy ta napotykała nieprzezwyciężone przeszkody, odwołała się ze wszystkiém do męża, zwłaszcza, gdy Roger zalecił jéj, aby list doszedł koniecznie własnych rąk panny de Beuzerie.
Pan d’Anguilhem w wielkim znalazł się kłopocie. Nie wypełnić życzenia syna, było to w jego mniemaniu, zdradzić powinność, a trzeba wyznać, że od cztérech miesięcy Roger swojém prowadzeniem się w stolicy, tyle zyskał na szacunku i opinii ojcowskiéj, że baron tyle prawie teraz szanował swojego syna, ile go kochał. Z drugiéj strony, oddać Konstancyi list niewątpliwie pełen przysiąg wiecznéj miłości, było to może rozniecić ogień, który zostawiony sam sobie zgasłby łatwiéj, a co gorsza, było może zachęceniem występnych zamiarów.
Baron bowiem nie wiedział treści listu: tak daleko posuwał delikatność swoję w tym względzie, że chętniéj byłby się rzucił w ogień, aniżeli starał się dociec tajemnicy powierzonéj listowi; baronowa także nie mogła mu dać żadnego objaśnienia, chyba, że wnosząc z gwałtownéj miłości, jaką Roger pałał ku Konstancyi, list musiał zawierać gorzkie utyskiwania na los i złorzeczenia okrutnego przeznaczenia. Z tego powodu baron umyślił, że najlepiéj będzie nie oddawać wcale listu pannie de Beuzerie, i ażeby był pewnym, że nie cofnie swojego postanowienia, zamknął miłosne pismo na dwa klucze w kufrze.
Korciło to wprawdzie przez czas niejaki barona d’Anguilhem, lecz uspokoił się po trochu wspomniawszy, że traf dopomaga nie raz najlepiéj ludziom i naprawia wszelkie złe, jakie z rozwagą popełnili.
Ztąd wynikło, że panna de Beuzerie, nie odebrawszy listu rozwiązującego jéj przysięgę, nie chciała dać wiary wieściom o małżeństwie Rogera, i odpowiadała na wszelkie przełożenia rodziców.
— Wszak w niego wmówili, że umarłam! Tymczasem Roger, w przekonaniu, że zwrócił wolność Konstancyi, był bardzo spokojny, i dodalibyśmy nawet, bardzo szczęśliwy, gdybyśmy nie obawiali się dać czytelnikom zbyt złego wyobrażenia o naszym bohatérze.
Zdaje mi się, że nie ma na świecie małżeństwa, chociażby nawet było połączeniem tygrysa z panterą, któreby nie cieszyło się spokojnością choć przez dwa tygodnie po ślubie.
Zresztą, oprócz doskonałéj piękności, którą Roger bardzo cenił, Sylwandira zdawała się posiadać wiele naiwności, wdzięku i cnoty. Jéj małżonek badał ją na wszystkie sposoby, lecz nigdy nie mógł dostrzedz żadnéj sprzeczności, żadnego kłamstwa: przeto pytał sam siebie ustawicznie, dla czego pan Bouteau używał tyle zachodów i ostrożności przy wydaniu za mąż córki, mając w niéj skarb tak nieoceniony.
— Cóż robiłaś u ojca, kochana przyjaciółko? — zapytał niekiedy Roger.
— Nudziłam się, — odpowiedziała Sylwandira.
— Czy nie przyjmował nikogo?
— O! i owszem, kilku starych radzców, kilku starych adwokatów, kilku takichże sędziów, wszystko ludzi bardzo nudnych.
— I więcéj nikogo?
— Ani żywéj duszy.
Wówczas Roger, obawiając się najprzód ułomności, słabości i jeszcze czego innego, zaspokojony w tych trzech punktach, zaczął być w mniemaniu, że jego żona ma jaką ukrytą wadę.
— Może jest łakomą, — pomyślał.
Ta wada była wówczas w modzie, obacz Saint-Simona.
I probował pobudzać jéj zmysłowość za pomocą wybornych win, które pan de Bouzenois chował od dwudziestu lat w piwnicy; lecz Sylwandira pokosztowawszy najprzedniejszego tokaju, krzywiła się ze wstrętem, i powracała do świeżéj i czystéj wody, jedynego napoju, w którym smakowała.
Raz gdy wypiła tylko pół kieliszka syrakuzańskiego wina, mocny rumieniec na twarz jéj wystąpił i słabą była przez cały wieczór. Od téj chwili oświadczyła, że nie myśli nawet umaczać ust w żadnym gatunku wina.
— Moja żona nie lubi stołu, — pomyślał Roger; — szukajmy innéj jakiéj wady, gdy niewątpliwie mieć ją musi.
— Ah! już wiém, — rzekł do siebie jednego pięknego poranku, — moja żona lubi grać.
I tego samego wieczora położył przed nią kupę złota i dał jéj karty do ręki; lecz Sylwandira nie znała żadnéj gry: śmiała się jak szalona jak wygrała, krzywiła się zaś gdy kilka sous przegrała.
— Moja żona nie lubi grać, — rzekł Roger, — to prawda, lecz może jest skąpą.
Wsiadł tedy z nią do powozu, nakładł jéj złota pełne kieszenie i zawiózł ją do najpiérwszych sklepów i modniarek w Paryżu. Sylwandira kupiła za trzysta luidorów czepków, koronek i sukien, i to nie targując się wcale.
— Do djabła! — rzekł Roger, — jest więc rozrzutną.
Lecz dnia jednego, gdy czynił jéj umyślnie lekkie wymówki o to, że kupiła suknię o dziesięć luidorów drożéj niż była warta, Sylwandira podziękowała mu za tę uwagę i prosiła go, aby dotąd on sam urządzał jéj wydatki.
— Tém gorzej, — myślał Roger, — widać, że jest cóś jeszcze ważniejszego.
Wówczas Roger zaczął uważać czy nie widać koło domu, owych owadów nocnych i dziennych, które nazywamy kuzynkami, rodzaj bardzo niebezpieczny, i od których nie możemy się inaczéj uwolnić, jak zabijając ich na miejscu.
Lecz pomimo największéj czujności, nic podobnego nie dojrzał w okolicach Champigny.
— Istotnie posiadam prawdziwy skarb, — rzekł Roger z przestrachem, — i urodziłem się jak widzę, pod szczęśliwą jakąś gwiazdą, niewynalezioną jeszcze przez astronomów.
To jednak było prawdą, a przynajmniéj tak się zdawało.
Czy Sylwandira czuła gwałtowną miłość dla męża, tego nie śmielibyśmy zaręczać. Może Sylwandira nic nie kochała, i w oczach biédnego Rogera, ta nieobecność miłości była cnotą; lecz nie ma nic łatwiejszego, jak podobna mniemana obojętność, do łatwego rozbudzenia się i zapalenia.
Pan Bouteau odwiedził swoje dzieci w Champigny. Roger, który uwielbiał swoich rodziców i pisywał do nich dwa razy w tydzień, znalazł Sylwandirę zbyt zimną z tym dobrym ojcem, który tyle dla niéj uczynił. Rozmyślał przez dwa lub trzy dni nad tą oziębłością, póki nie wmówił w siebie, że miłość którą Sylwandira pałała dla niego, przytłumiała w niéj wszelkie inne uczucia.
Czynił jednak tysiące grzeczności panu Bouteau, które ten odpłacał wzajemnością; tylko że jeden miał w tém pewne powody, drugi zaś nie miał ich wcale. Roger chciał upatrzyć stosowną chwilę i wybadać dokładnie pana Bouteau; przeto po obfitym wiejskim obiedzie, który trwał aż do siódméj godziny wieczór, Roger sądził, że trafiła mu się oczekiwana sposobność.
— Powiédz mi panie Bouteau, — rzekł odprowadzając teścia na stronę; — teraz, gdy nie obawiasz się już abym ci się wyśliznął nawet powiém lepiéj, teraz gdy ja sam nie życzyłbym sobie tego, powiédz mi pan otwarcie, bo sam dotąd nie mógłem nic dostrzedz, jaką wadę miała Sylwandira? gdyż wydając ją za mąż w tak dziwny sposób, musiałeś pan mieć w tém swoje powody.
— Muszę być z tobą otwartym, mój zięciu. Najprzód, jak wiész, — rzekł poczciwiec, któremu wino rozwiązało język, — zyskałem na tém posag Sylwandiry, to jest sto tysięcy talarów.
— To wiém, — rzekł Roger.
— Posag, który zresztą, mówił daléj pan teść, — znajdziesz po mojéj śmierci znacznie powiększony; a potém, byłem pewny, że moja córka nie wyjdzie za którego z tych prowincyjonalnych szlachciurków posiadających tylko płaszcz i szpadę, albo za jakiego zbankrutowanego kupca.
— Znałeś pan więc majątek pana de Beuzenois?
— Co do grosza, mój zięciu; tam wszystko przeliczyłem.
— Lecz czyliż nie było u dworu żadnego szlachcica, któryby wart był tyle co ja?
— Znalazłby się zapewnie, lecz nie prowadziłby procesu, któryby mi go oddał z związanemi rękoma, przytém majątki dochodzące półtora milijona liwrów, są rzadkie nawet u dworu. Zresztą mówiłem zawsze, że wyposażę córkę piérwszą ważniejszą sprawą, jaka mi wpadnie pod rękę: przyjąć summę pieniężną jak uczynili twoi trzej sędziowie, jest kradzieżą dokonaną, zarazem na sprawiedliwości i na prawującym się: lecz przeciwnie dać temu prawującemu się, który winien już nam swój majątek, dać mu jeszcze piękną dziewczynę za żonę, jest zarazem, tak mi się zdaje przynajmniéj, dopełnieniem obowiązku i oddaniem przysługi.
— Zawsze to samo, — pomyślał Roger, — powód jest niby dosyć rozsądny, i prawdę mówiąc możnaby mu wierzyć. Więc, — dodał głośno, — kochany teściu, nie miałeś bynajmniéj kłopotu z Sylwandirą?
— O! mój Boże! bynajmniéj, chyba, że się nudziła bardzo ze mną, i że, będąc bardzo żywego charakteru i przytém uporczywa...
— Ah! moja żona jest uporczywa.
— Ma głowę ze stali mój zięciu. Chyba więc, że jak mówiłem, wiedząc, że jest bardzo żywego temperamentu, drżałem aby lada chwila nie popełniła jakiéj nierozwagi. Jestto dziewczyna rozległych bardzo wiadomości i pragnąca zawsze roztargnień.
— Lubi więc zabawy? — zapytał Roger.
— Nie wiém tego, gdyż nigdy ich jéj nie dostarczałem; lecz ponieważ mogłem poznać jéj charakter, zdaje mi się, że nie jest nieprzyjaciółką rozrywek.
— Kochany teściu, wszak jesteś przekonany, że pragnę uczynić Sylwandirę szczęśliwą?
— Zapewnie, czynisz co możesz w tym celu.
— A więc, gdybym dla dopięcia celu poradził się pana i zapytał o jéj charakter i upodobania, jaką dałbyś mi radę?
— Powiedziałbym ci: miéj w niéj zaufanie...
— Ah! doprawdy, tém lepiéj, — przerwał Roger.
— Zaczekaj, zaczekaj, — kończył teść, powiedziałbym ci: miéj w niéj zaufanie; lecz pilnuj ją ciągle.
— Do djabła! — rzekł Roger, dosyć niezadowolony z tego zakończenia.
Nazajutrz pan Bouteau odjechał do Paryża, pozostawiając zięcia mocno zaprzątniętego wczorajszą z nim rozmową.
W istocie Roger był tak szczęśliwy, że oczywiście podobne szczęście nie mogło trwać długo; dręczył się przeto własném swojém szczęściem, i z obawą oczekiwał zjawienia się chmurki na swoim małżeńskim horyzoncie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.