Sylwandira/Tom II/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Kilka dni upłynęło jeszcze wśród doskonałego szczęścia; lecz Roger, dręczony ustawicznie zwierzeniem, jakie mu uczynił teść, względem charakteru Sylwandiry, postanowił uczynić jéj propozycyją, mającą służyć za kamień probierczy téj spokojności, która zdawała się udaną, tak była głęboką.
I Roger źle sobie postąpił, przyznajmy to. Umieć korzystać z obecnego szczęścia a z przyszłém zdać się na Boga, jest jedném z piérwszych prawideł mądrości ludzkiéj, dla tego téż tak mało kto niem się kieruje. Zapytajcie trzech czwartych części ludzi nieszczęśliwych. Każdy wam powie, że sam szukał pierwszego nieszczęścia, jak Dyjogenes człowieka, z latarnią.
Słowem, jednego pięknego poranku, Roger zapalił latarnię, i przyszedł do Sylwandiry.
— Moja droga, — rzekł do niéj, — mam ci oznajmić wiadomość, która cię bardzo ucieszy, gdyż bez wątpienia, gdy ja jestem szczęśliwy, ty tém samém jesteś także szczęśliwą?
— Naturalnie, — odrzekła Sylwandira, podnosząc na Rogera przeciągłe spojrzenie, które nie było wolném od obawy.
— To szczęście jest następstwem naszéj miłości Sylwandiro, i spodziewam się że równie jak ja, lubisz rozpamiętywanie w miłości.
Sylwandira milczała.
— Ponieważ tedy, — mówił daléj Roger, — lubimy oboje (Roger z przyciskiem wymówił te słowa), być sam na sam, i żyć zdala od świata...
Sylwandira nadstawiła uszu, jak koń, który słyszy trzask bicza.
— Sprzedamy nasz pałac de Bouzenois, zabierzemy ruchomości, i żyć będziemy w Anguilhem, gdzie pan Bouteau przybywać będzie corocznie na feryje.
— I dla czegóż mamy się zagrzebywać na prowincyi? — zapytała dosyć rezolutnie Sylwandira.
— Ażeby mieszkać wśród familii.
— Twoja familija nie jest moją, — odrzekła Sylwandira; — mój ojciec zaś, wyjąwszy feryi, przez resztę roku pozostawać będzie zdala od nas w Paryżu.
— To prawda, moja droga, i w tém masz słuszność; lecz między nami mówiąc, nie zdaje mi się abyś zbyt gorąco pragnęła żyć z panem Bouteau.
— Mylisz się pan, kocham bardzo mojego ojca, a zresztą nie myślę wcale skazywać się na wygnanie.
— Nazywać wygnaniem pobyt na wsi, w mojém towarzystwie! Przyznaj sama Sylwandiro, że wyrażenie nie jest grzeczne.
— Ale, mój przyjacielu, — odrzekła już daleko łagodniej młoda kobiéta, która w téj pierwszéj sprzeczce, nie śmiała się posuwać daléj, — czyż nie jesteśmy tyle bogaci, że możemy żyć w Paryżu, i to nawet wystawnie.
— To prawda, — rzekł Roger; — tylko chciałem wiedzieć, czy przekładasz pobyt w Paryżu, czy moje towarzystwo; upewniłaś mię w tym względzie, dziękuję ci!
— O! bynajmniéj, mylisz się bardzo, — zawołała Sylwandira z wylaniem, skoro Roger był tak nie roztropny, że dał poznać iż jego postanowienie było tylko udaniem; — żyć będę gdzie zechcesz, mój drogi, i bylebym tylko żyła przy tobie; niczego więcéj pragnąć nie będę.
Była pewną, mówiąc to, że powróci niebawem do Paryża.
— Być może, — rzekł Roger, — lecz nieprawdaż że wolałabyś abyśmy powrócili do stolicy i zabawili się nieco w ciągu zimy?
— Fałszywie o mnie sądzisz, mój przyjacielu; nie zachowuję pierwszeństwa dla żadnego miejsca, i zgadzam się we wszystkiem z twoją wolą.
Co odpowiedzieć żonie tak uległéj? nie pozostaje, jak odgadnąć i uprzedzić jéj życzenia.
Roger przeto, kazał natychmiast czynić przygotowania do odjazdu, i powrócili do Paryża.
Roger nie wiele miał znajomości, wyjąwszy dawnych swoich przyjaciół, Sylwandira nie miała ich wcale, gdyż nie można nazwać znajomościami sędziów radzców i adwokatów, którzy bywali w domu pana Bouteau. Roger zawiadomił przeto tylko Cretté’go, d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a i Chastellux’a, że powrócił z żoną do Paryża, że obiadowali codziennie o drugiéj i przyjmowali co wieczór o ósméj.
Pani d’Auguilhem doskonale czyniła honory domu i podobała się powszechnie.
Pierwszego wieczora, margrabia de Cretté pociągnął Rogera na osobność, i zapewniwszy się że ich nikt nie słyszy:
— Mój kochany kawalerze, — rzekł, — pragnę abym nigdy nie był wyłączony z twojego domu...
— Jakto! wyłączonym z mojego domu, — przerwał Roger, — co mówisz?
— Mój kochany, jesteś młody, — rzekł Cretté, — masz serce czyste i niewinne, dowiedz się przeto jednéj rzeczy, to jest, że jeżeli przyjaciele żony są zawsze przyjaciołmi mężowskiemi, to mężowscy bardzo rzadko są przyjaciółmi żony.
— A to dla czego?
— O! dla czego?... zbyt długo byłoby ci to tłómaczyć być; może że kiedyś napiszę ze dwa albo trzy tomy w tym przedmiocie, jeżeli się nauczę ortografii. Powiadam ci tylko, że cokolwiek ci kto będzie mówił na mnie, pozwalam ci wierzyć, wyjąwszy jednak gdyby ci powiedziano że zalecam się pani d’Auguilhem. Znasz mię, Rogerze. Daję ci słowo honoru że twoja żona tak świętą zawsze dla mnie będzie, jak gdyby była moją siostrą.
— A ja zawsze obchodzić się z tobą będę jak z bratem, — odrzekł Roger, — nigdy nie będziesz wyłączony z mojego domu, chyba gdybyś sam żądał tego. Niech przepadnie raczéj żona i majątek, aniżeli przyjaźń taka jak nasza.
— Amen, — odrzekł Cretté.
Margrabia istotnie bardzo częstym gościem był u kawalera, lecz nigdy prawie nie przybywał sam, i to zawsze w godzinach, gdy przyjmowano innych gości. Słowem, wierny swojéj obietnicy, Cretté zalecał się tylko mężowi, co spowodowało, że pani d’Anguilhem zaczęła pogardzać nim jako osobą obojętną i zarazem nienawidziéć jak nieprzyjaciela.
Zresztą, w krótkim czasie, pałac d’Auguilhem stał się miejscem zebrania dobranego towarzystwa. Sylwandira, piękna i pełna wdzięku, przyciągała młodzież, jak miód przywabia muchy. Lecz Cretté wraz z d’Herbigny’m i Clos-Renaud’em odstraszyli te muchy, już to swojemi zwycięzkiemi minami, już téż żartami, które pochwalał zawsze Roger. Przeto sześć miesięcy upłynęło, a pani d’Anguilhem, jakkolwiek może pragnęła tego, nie wzbudziła żadnej żywszéj namiętności, któraby stała się głośną.
Życzyła sobie jednak bardzo, zbliżyć się do Wersalu, i w tym celu, skierowała swoje bateryje ku bigoteryi, lecz margrabia i jego przyjaciele, oświadczyli się otwarcie przeciw staréj, gdyż tak nazywano panią de Maintenon; przeciw jezuicie, jak nazywano ojca Letellier i przeciw staroświecczyznie, miano dawane ówczesnym dworakom.
W téj okoliczności, jak zawsze, Roger jednéj był opinii z swoim przyjacielem, i gdy Sylwandira nalegała, aby przyjmować mogła towarzystwo więcéj chrześcijańskie, oświadczył, że nie myślał zamieniać swojego domu w klasztor, i że jeżeli tylko księża się u niego pokażą, postawi przeciwko nim muszkieterów, ze wszystkich pułków we Francyi.
Sylwandira nie czując się silniejszą, zmuszona była ustąpić.
W tym właśnie czasie, pan Bouteau zaczął się starać o miejsce prezydenta. Roger powiedział o tych życzeniach swojego teścia Cretté’mu, który ze zwykłą swoją nieczynnością, zaczął czynić w tym względzie starania wraz z swojemi przyjaciółmi; lecz pomimo wszelkich usilności, poznali rychło, że o własnych siłach, nicby nie wskórali.
Ktoś doniósł wówczas panu Bouteau o niejakim margrabi de Royancourt, bardzo gorliwym słuchaczu mszy i będącym w wielkich łaskach u pani de Maintenon. Pan Bouteau przypomniał sobie, że właśnie przed trzema lub cztérema laty, ten sam margrabia de Royancourt, miał w trybunale, którego był radzcą rapportującym, sprawę którą wygrał.
Pan Bouteau oddał wizytę panu de Royancourt, który przyjął go bardzo dobrze i przypomniał sobie doskonale okoliczność procesu.
Ponieważ zaś pan Bouteau był w przekonaniu, że rekommendacyja ładnéj kobiéty, nie zaszkodzi interesowi, prosił Rogera o pozwolenie przedstawienia jemu i jego żonie, pana de Royancourt; na które to przedstawienie Roger, bez żadnéj nieufności, zezwolił łatwo.
Przeto Margrabia de Royancourt został przedstawiony Rogerowi, któremu nagadał tysiące grzeczności, i Sylwandirze, która spuściła skromnie oczy.
Roger również przyjął uprzejmie pana de Royancourt, już to przez grzeczność, już téż dla tego, że wolał z nim być dobrze, aniżeli źle; byłto potężny faworyt przypuszczony do wszystkich skromnych wieczerzy pani de Maintenon i tronujący w przedpokoju ojca Letellier.
Trzeciego dnia, po téj pierwszéj wizycie, pan Bouteau mianowany został prezydentem.
Rozumie się, że wypadło przyjąć jak najlepiéj osobę, któréj należało się tyle wdzięczności. Przeto przy drugiéj wizycie margrabia był z większemi jeszcze względami traktowany, jak przy pierwszéj. Z swojéj strony pan de Royancourt wynurzył kawalerowi d’Anguilhem swoje zadziwienie, że człowiek tak jak on, młody, bogaty i pełen zdolności, nie starał się o jaki urząd u dworu lub w wojsku, i ofiarował mu w tym względzie swoje usługi. Roger który zawsze miał w głębi serca nieco ambicyi, podziękował mu z pośpiechem. Aż dotąd margrabia, (Roger wyznał to Cretté’mu, który czuł ku nowo przybyłemu, pewną antypatyją) aż dotąd margrabia wydawał mu się bardzo uprzejmym i uczynnym.
Lecz jak powiedzieliśmy, zachodziła różnica zdań pomiędzy dwoma przyjaciółmi. Cretté spoglądał na margrabiego de Royancourt bardzo złém okiem, wiedział jak krętemi były wszystkie intrygi tych dworaków bigotów, którzy przytłumili ową świetną wesołość, jaka odznaczała dwa piérwsze peryjody panowania wielkiego króla. Nie granoby zapewnie Świętoszka, wczasie gdy pan de Royancourt miał wpływy u dworu.
Z swojéj strony, Sylwandira nalegała ustawicznie na męża, ażeby przyjął ofiarę ulubieńca pani de Maintenon.
— Będziemy przypuszczeni do Wersalu, — mówiła; — może nawet otrzymamy tam appartament.
— A to na co? — odpowiadał Cretté; — czyż nie lepiéj być panem u siebie, jak ulegać kaprysom starego króla, który zawsze jest w złym humorze, tak, że nawet pani de Maintenon nie może go już rozerwać. Co do apartamentów, macie tu dziesięć daleko wygodniéjszych, aniżeli Wersalskie. Nie mówię jeszcze, gdyby dano Rogerowi pułk; ale do wszystkich djabłów, chociaż Roger jest odważny zarazem jak Aleksander, Annibal i Cezar, wątpię aby miał powołanie do rzemiosła wojennego. Ja także miałem pułk i sprzedałem go. Powrócę do czynnéj służby wtedy, gdy pani de Maintenon, przestanie być ministrem wojny.
— Pan, — odpowiadała kwaśno Sylwandira, — wyczerpałeś wszystkie rozkosze i zaszczyty, i pojmuję, że możesz mówić w ten sposób; lecz my jesteśmy jeszcze nowi, i pragniemy tego wszystkiego.
Cretté wówczas zapytywał przyjaciela spojrzeniem, Roger zaś odpowiadał na to spojrzenie przeczącym znakiem. Sylwandira zwyciężona udawała się o pomoc do ojca, który znowu uciekał się do pana de Royancourt.
Razu jednego, przy obiedzie we środę, pan de Royancourt, który pościł cztéry razy na tydzień, jadł tylko same ryby, i przymówił kawalerowi grzecznie lecz dosyć surowo, że tak mało ceni przykazania kościelne.
Cretté i jego przyjaciele spodziewali się, że d’Anguilhem odpowié jak należało natrętowi: lecz czekali dosyć długo; nareszcie Roger odpowiedział, lecz nie tak jak zasługiwała niewczesna apostrofa margrabiego.
— No, no — rzekł pocichu Cretté do Rogera, — widzę że my spadamy, a Royancourt idzie w górę; strzeż się, Anguilhem, strzeż się, już cię opanowano.
W istocie pan de Royancourt, stał się przyjacielem domu; przybywał codziennie z wielką poradą, w pyszne konie, z zuchwałemi lokajami. Sylwandira wypytywała go o nowiny wielkiego świata, do którego tak gorąco pragnęła się dostać, a który był dla niéj zamknięty, jak jeden z tych zaczarowanych ogrodów Tysiąca i jednéj nocy, zostających pod strażą smoka.
Smokiem który bronił wejścia do tego ogrodu, był margrabia de Cretté; przeto nienawidziła go szczerze.
Z swojéj strony Roger zaczynał pojmować wszystko jaśniéj, i przybylec niecierpliwił go mocno.
— Ten Royancourt nudzi mig niepospolicie, — rzekł dnia jednego Roger do Cretté’go, — zaprowadził wczoraj moję żonę i teścia do tego jezuity Letellier; wszystkie te morały nie podobają mi się.
— A więc wycofaj się z tego wszystkiego, — rzekł Cretté, — zawieź Sylwandirę do Turenii, i zostaw mi pełnomocnictwo; możesz być pewny, że podczas twojéj nieobecności, oczyszczę dom od tych wszystkich natrętów.
— Do pioruna! dobra myśl — rzekł Roger.
Natychmiast przysposobił wszystko do podróży, lecz nie mówiąc nic nikomu; dopiero na dwie godziny przed wsiadaniem do powozu, uwiadomił Sylwandirę, że zabiera ją na wieś.
Sylwandira przygnębiona została tym śmiałym krokiem, do którego nie sądziła zdolnym Rogera; następnie chciała oprzeć się temu postanowieniu, lecz Roger był nieugięty; płakała, lecz Roger nieczuły był na jéj łzy. Nareszcie chwila nadeszła, i trzeba było wyjechać nie pożegnawszy się z panem Bouteau, ani z panem de Royancourt.
— O! to niegodnie, — rzekła Sylwandira, siadając do powozu.
— Ależ, — odrzekł kawaler siadając obok niéj, — moja droga, skoro jak mię zapewniałaś, dobrze ci wszędzie, bylebyś ze mną była, na cóż się uskarżasz?
— Mogłeś mię pan przynajmniéj uwiadomić naprzód, abym mogła pożegnać się z ojcem i przyjaciółmi.
— Niepodobna mój aniele; myśl wyjazdu przyszła mi właśnie w chwili, gdym ci ją zakommunikował.
— Czy długo zabawimy w twoim majątku? Najprzód, muszę cię uprzedzić, że nienawidzę wsi.
— Nic nas nie zmusza abyśmy tam wiecznie pozostali. Zabawimy tak długo, dopóki nam się obojgu podoba.
Tymczasem téż, pocztylijon zaciął konie i powóz ruszył galopem.
Na czwartéj stacyi zatrzymano się na kolacyją; Sylwandira pragnęła donieść ojcu o sobie, czemu Roger nie sprzeciwił się bynajmniéj.
Sylwandira napisała wówczas długi list, o którego treści Roger przez delikatność nie starał się dowiedziéć; jednak gdy ukończyła ten list, widział że pisała jeszcze inne; to wzbudziło w nim niejakie podejrzenie. Lecz czego Roger obawiał się najwięcéj, to pierwszéj kłótni, gdyż wiedział, że jezioro małżeńskie raz zmącone, nigdy nie powraca do pierwotnéj czystości.
Nie chciał badać pokojówki, która nosiła list na pocztę; zdawało mu się niezgodném udzielać swoich podejrzeń podobnéj istocie; wreszcie, może liczył na to, że jego gwiazda szczęśliwa aż dotąd, pozostanie zawsze świetną.
W Chartres, Sylwandira pragnęła aby się zatrzymali kilka godzin; gdyż chciała iść pomodlić się w katedrze. Ponieważ od czasu wprowadzenia do jego domu pana de Royancourt, Sylwandira stała się bardzo pobożną, to żądanie nie zdziwiło bynajmniéj Rogera; że zaś nie wiedział co robić przez te trzy lub cztéry godziny, uprzedził Sylwandirę, że weźmie konia i odwiedzi d’Herbigny’ego, który posiadał w bliskości dom wiejski. Sylwandira udała się przeto do katedry, Roger zaś do posiadłości wice-hrabiego, gdzie zabawił ze trzy godziny; lecz ponieważ nie żył w tak ścisłej przyjaźni z d’Herbigny’m jak z Cretté’m, powiedział mu tylko, że jechał z żoną do Turenii dla rozerwania się.
Powróciwszy Roger z oberży, dowiedział się, że Sylwandira jeszcze nie wróciła; czekał przeto z godzinę, lecz widząc że nie wraca, poszedł do katedry. Lecz i tam jéj nie było: powrócił przeto pod Złoty krzyż, i kazał zawołać oberżysty, chcąc go się wypytać. Wówczas dowiedział się, że Sylwandira odjechała powozem z pokojówką: cios ten ugodził go mocno; jednak zachował całą przytomność umysłu i rzekł do oberżysty:
— Czy jéj czego nie brakowało?
— Nie, panie, — odrzekł oberżysta, — i pani wydawała się bardzo zadowoloną.
— Bardzo dobrze, — rzekł Roger, idąc do siebie z wściekłością w sercu.
Wszedł do pokoju, który zajmował a żoną i znalazł na toalecie list Sylwandiry pod jego adresem.
Oto co ten list zawierał:
„Mości panie, sądziłeś, że ci wolno uwozić mig uwiadamiając na dwie godziny naprzód. Ja, która jako kobiéta powinnam mieć nieco więcéj przywilejów, powracam do Paryża i uwiadamiam cię w dwie godziny późniéj.
„Możesz jechać daléj lub powrócić, jak ci się podoba. Wiész, że mam ojca i dom w Paryżu.
— Drwi sobie ze mnie, — rzekł Roger; — lecz zapłaci mi za to. Ah! Cretté! miałeś słuszność, nie jestem już panem u siebie; jeszcze zobaczemy!