<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Jak na horyzoncie małżeńskim kawalera d’Anguilhem chmury zebrały się na burzę.

Jak widzieliśmy, cios był gwałtowny; Roger przeto doświadczył zarazem wszystkich męczarni, gniewu, wstydu i zazdrości.
Kazał natychmiast Breton'owi swojemu kamerdynerowi, zamówić na poczcie trzy konie, które skoro tylko przyprowadzono przed bramę oberży, skoczył sam na jednego, Breton na drugiego; pocztylijon siadł na trzeciego, i wszyscy trzéj popędzili czwałem.
Ruch jest jedną z piérwszych potrzeb serc zranionych; galop konia, który cię unosi ku nieszczęściu większemu może jeszcze, ku pewności, lecz także niekiedy ku zemście, jest rodzajem balsamu fizycznego wléwanego na rany duszy, — Roger odbył drogę w pięciu godzinach stawając, tylko dla przemiany koni; nie dogonił jednak Sylwandiry. Breton był cały jak zbity, on zaś nie czuł nawet znużenia.
Gdy Roger stanął na dziedzińcu swojego domu, Sylwandira powróciła już od półtory godziny. Roger jak był w bótach, z batem w ręku i pokryty kurzem, wszedł do salonu. Sylwandira była już w wieczornéj toalecie, i wsparta z wdziękiem na kanapie rozmawiała z panem de Royancourt i kilku jego przyjaciółmi, których wprowadził do domu Rogera.
Tyle zuchwalstwa zmieszało Rogera; zdawało mu się, że nogi uginają się pod nim; blady jak śmierć oparł się o drzwi.
Lecz skoro tylko go spostrzeżono, wszyscy zaczęli go witać i okazywać mu tyle grzeczności, że byłoby w najgorszym tonie gniewać się w téj chwili.
Zresztą Roger czuł instynktowo, że lada dzień trafi mu się do tego sposobność.
Co do Sylwandiry, ta przywitała go tylko poruszeniem ręki; potém z giestem pełnym zalotnego rozdąsania:
— Jakto! — rzekła, — pokazujesz nam się w podobnym stroju? o! szkaradny mąż z ciebie; zdaje mi się, że zasługuję na to, aby dla mnie uważać nieco więcéj na toaletę. Czy nie przebierzesz się, mój przyjacielu?
Roger oniemiał na tyle czelności; wielka go brała chętka wyprosić batem, który trzymał w ręku niemiłych mu gości, lecz obawa skandalu wstrzymała go.
— Masz pani słuszność, — rzekł, — lecz ponieważ wiedziałaś, że miałem powrócić, spodziewałem się, że cię zastanę samą.
I spojrzał bystro na pana de Royancourt, dając mu tym sposobem do zrozumienia, że to co powiedział do niego się szczególniéj ściągało.
Jako ludzie znający świat, trzej przyjaciele pana de Royancourt, pojęli że należało ustąpić z placu. Oddalili się téż niezwłocznie. Pan de Royancourt pozostał jeszcze kilka chwil po ich wyjściu; następnie wstał także, ukłonił się Sylwandirze i Rogerowi, i uskutecznił odwrót z którym dla tego tylko zapewnie się ociągał, aby tym sposobem dać do zrozumienia, że protestuje przeciw rozkazowi mężowskiemu.
— Jakto, mości panie, — rzekła Sylwandira, gdy pan de Royancourt się oddalił, — wypędzasz ludzi z mojego domu!
— Cóż to pani nazywasz swoim domem? — rzekł Roger; zdaje mi się, że powinnaś była powiedzieć, z naszego domu.
— Nasz, twój czy mój, mniéjsza o to, nie myślę roztrząsać wyrazów; lecz oświadczam stanowczo, że przyjmować tu będę kogo mi się podoba.
— A ja wypędzę każdego, kto mi się niepodoba.
— Czy sądzisz, że mię ustraszysz?
— Ustraszę, czy nie, pojedziesz natychmiast ze mną do Anguilhem; tylko tą razą, nie powrócisz tak prędko jak piérwszą.
— Przemawiasz w ten sposób do mnie, może sądząc, że jestem samą i opuszczoną, — rzekła Sylwandira; — lecz uprzedzam cię że się mylisz, znajdą się ludzie, którzy ci odpłacą za twoje ze mną postępowanie.
— Ab! twój margrabia de Royancourt —, zawołał Roger rozjątrzony, — mówisz o nim, nieprawdaż? A więc, skoro tak, za godzinę twój margrabia de Royancourt dowié się czegoś odemnie, i na Boga! jeżeli, jak uważałem przed chwilą, nie pojmuje, ani moich spojrzeń ani wyrazów, pojmie może lepiéj giesta.
Sylwandira słyszała o awanturze z Kollińskiemi, w któréj Roger tak się odznaczył, zresztą często bardzo Cretté i d’Herbigny wychwalali przy niéj męztwo i zręczność jéj męża; zlękła się przeto bardzo o Royaucourt’a w którym pokładała wiele nadziei i uczepiwszy się u rąk Rogera który chciał wyjść z pokoju, starała się za pomocą łez ułagodzić jego gniew. Piérwszy to raz Roger widział Sylwandirę płaczącą. Nie miał serca ze stali, przeto w téj walce, w któréj powinien był przynajmniéj wygrać pole bitwy, utracił wszystko... Tego samego wieczoru, pan do Royancourt grał w salonie w tryktraka z panem Bouteau, a Sylwandira uśmiechała się.
Tego samego wieczoru, Cretté, dowiedziawszy się o powrocie swojego przyjaciela, przybył do pałacu d’Anguilhem; lecz Sylwandira kazała mu powiedziéć, że państwo istotnie powrócili, lecz nie przyjmowali nikogo.
Nazajutrz, margrabia doniósł Rogerowi, że nie postanie już nigdy u niego, ponieważ nie dozwolono mu wstępu do jego pałacu, w czasie gdy na dziedzińcu widział karetę pana de Royancourt.
Dodał nadto, że przyjaźń ich już się skończyła.
Roger w rozpaczy, pośpieszył czém prędzéj do Cretté’go, lecz zastał go bardzo urażonego.
Roger z łatwością przekonał go, że nie wiedział wcale o rozkazie wydanym w dniu wczorajszym. Sylwandira zapewniła go, że w tém było jakieś nieporozumienie, starał się przeto, aby jego przyjaciel pozostał w tém mniemaniu. Lecz Cretté wiedział, co o tém myśleć, dla tego téż z trudnością dał się przeprosić i to pod jednym warunkiem.
— Posłuchaj kawalerze, — rzekł margrabia — to co mię spotkało, jest zniewagą uczynioną mi przez twoich ludzi, a która tém samém w oczach świata, od ciebie pochodzi; potrzeba mi przeto zadosyć uczynienia. Którego bądź dnia, gdy mój powóz stać będzie przed bramą, pan de Royancourt otrzyma taką samę odpowiedź, jaką mnie uczyniono.
Pod tym tylko warunkiem, zapomnę o wszystkiém i nie wspomnę więcéj o tém.
Roger zapewnił margrabiego, że stanie się tak, jak sobie życzył.
Powróciwszy do domu, powiedział żonie, jakie uczynił przyrzeczenie swojemu przyjacielowi.
Sylwandira zaczęła się śmiać.
Lecz Roger nie miał wcale ochoty do żartów, i nalegał na serio, wymówiwszy po raz pierwszy te straszne słowa, których kobiéta nie zapomina nigdy, a mąż żałuje zawsze.
— Ja tak chcę.
W tedy nastąpiła pomiędzy małżonkami okropna kłótnia, przeplatana z obu stron wykrzyknikami: Ja tak chcę! i: Ja tak niechcę!
— A więc, skoro tego nie chcesz, — rzekł nareszcie Roger, sądząc, że odniesie tryumf, wymówiwszy te słowa, tak straszne dla uczciwéj kobiéty; — skoro tego niechcesz, będę w przekonaniu że masz dla pana de Royancourt jakieś osobliwsze uczucia.
— Myśl sobie co chcesz, — odrzekła Sylwandira.
— Jeżeli pan de Royancourt nie ustąpi z mojego domu, — rzekł Roger, — ja się oddalę; lecz strzeż się pani, gdy już więcéj nie wrócę.
— Jak ci się podoba, mój panie, świat jest wielki, jesteś młody, a podróże formują ludzi.
— Wyjeżdżam w téj chwili, pamiętaj pani.
— Jedź pan, nie zatrzymuje cię, — odrzekła Sylwandira.
Roger spostrzegł, że fałszywą drogę obrał, lecz już było zapóźno; zamiast spierać się z żoną, powinien był wydać służbie rozkazy, i na tém by się skończyło... Rozpoczął polemikę, i szatan zręczności kobiécéj, odniósł górę nad jego naiwnym gniewem.
— Jakże! jeszcze tu jesteś? — rzekła Sylwandira, widząc że się zatrzymał, oniemiawszy na tyle zuchwalstwa.
Roger postąpił trzy kroki, ku téj bezwstydnéj kobiéćie, lecz uczucie własnéj godności wstrzymało go.
— Breton, — rzekł do kamerdynera, — tłomoki i powóz, za godzinę.
I wyszedł z salonu.
Upłynęła godzina, bez wątpienia, jedna z najburzliwszych i najboleśniéjszych w życiu Rogera. Za najmniejszym łoskotem, drżał i nadstawiał ucha, sądząc, że ujrzy żonę wchodzącą do niego z żalem w sercu, prośbą w ustach, łzami w oczach: dałby dziesięć lat życia, aby Sylwandira to uczyniła. Lecz także sam, śmierć by raczéj poniósł, aniżeli uczynił jeden krok; jedyną jego cnotą, w podobnym razie był upór. Mając słabe serce, wiele jest mieć przynajmniéj mocną głowę.
Gdy tedy naznaczona godzina upłynęła wśród bicia serca, i wzruszeń trudnych do opisania, Roger wziął za kapelusz i udał się do salonu.
Sylwandira była sama i haftowała na tamborku.
— A więc to już rzecz udecydowana, — rzekła tonem tak swobodnym, jak gdyby po prostu szło o zwykłą przejażdżkę; — istotnie opuszczasz nas?
— Tak pani, — odrzekł Roger osłupiawszy na widok takiéj zimnéj krwi, — i mam honor pożegnać cię.
— Kiedyż się zobaczymy?
— Będę miał honor uprzedzić panią.
— Bądź zdrów, kawalerze.
— Żegnam panią.
I nie przyjmując ręki, którą podała mu Sylwandira, Roger zbiegł szybko po schodach i wsiadł do powozu, zawoławszy głośno:
— Do margrabiego de Cretté.
Po tych słowach z zadowoleniem usłyszał, jak Sylwandira zatrzasnęła ze złością okno salonu przez które wyglądała za nim.
Cretté żałował szczerze przyjaciela.
Roger chciał udać się do pana de Royancourt, wyzwać go, i bić się z nim, lecz Cretté wstrzymał go.
— Mój kochany, — rzekł doń, — twoje położenie jest fałszywe; sameś się w niém postawił; trzeba było więcéj cierpliwości, należało śledzić Sylwandirę i margrabiego; miéć jaki dowód, i wtedy na mocy tego dowodu, wyzwać pana de Royancourt. Lecz nic nie widziałeś, nic nie wiesz, wczoraj jeszcze przyjąłeś tego człowieka u siebie; czy od tego czasu masz mu co do zarzucenia? Bynajmniéj, nie był nawet u ciebie. Pan de Royancourt odpowie ci, że nie wié co chcesz od niego, że jesteś dziwak i nikt nie przyzna ci słuszności.
— Jakże mi więc radzisz?
— Jedź, skoro oświadczyłeś, że odjeżdżasz. Udaj się do Włoch, do Niemiec, do Anglii; weź na utrzymanie tancerkę, słowem rozerwij się.
— Nienawidzę kobiet! wolę już opuścić Paryż, oszalałbym, gdybym tu został.
— Gdybyś przejechał się do Anguilhem?
— Jakżebym wytłómaczył nieobecność mojéj żony?
— Ba! panna Konstancyja nie będzie się pytała o to.
— Konstancyja mię zapomniała, i dobrze uczyniła. Konstancyja poszła zapewnie za mąż... Ah! Konstancyjo, Konstancyjo!.. jakaż różnica pomiędzy tobą a Sylwandirą.
— W tém masz wielką słuszność, mój kochany; nie ma nic mniéj podobnego do kobiéty jak druga kobiéta. A więc, jedź do Anglii, nauczysz się tam pięknych rzeczy względem przywodzenia do posłuszeństwa płci pięknéj: nasi zamorscy sąsiedzi wiele wiadomości posiadają w téj materyi.
— Dalibóg, mam ochotę usłuchać twojéj rady. Ah! Cretté, Cretté! ileż mam ran w sercu.
Cretté uściskał przyjaciela i nie starał się go nawet pocieszać; wiedział doskonale, że na podobne rany, czas jest najlepszym balsamem.
Roger udał się do Anglii; bawił tam trzy miesiące, i widział dwóch Anglików nieszczęśliwych w pożyciu, którzy prowadzili żony na targ, założywszy im postronki na szyję.
Jeden sprzedał swoję za dziesięć gwinei, drugi za siedm.
— Do pioruna, — rzekł Roger, — oddałbym chętnie swoję za darmo, dopłaciłbym nawet jeszcze! Na nieszczęście Roger nie był Anglikiem.
Po trzech miesiącach pobytu, wzięła go ochota powrócić do Francyi; ponieważ był zupełnie wolny, i nic nie sprzeciwiało się wypełnieniu jego zamiaru, udał się natychmiast do Douvres, gdzie wsiadł na okręt.
W dwanaście godzin wylądował w Calais. Wysiadając na ląd ujrzał lokaja Cretté’go, który czekał godziny odpłynienia; Roger poznał go od razu.
— Ah! to ty, Basque, — rzekł doń, — co tu u djabła robisz?
— Ah! mój Boże, — odrzekł Basque, — niebo samo chciało, abym pana spotkał: miałem właśnie szukać pana po Anglii.
— A to na co?
— Mam list mojego pana. Ale mówmy ciszéj, panie kawalerze, gdyż zdaje mi się że nas podsłuchują.
— A któżby cię tu podsłuchiwał?
— Wszyscy, panie, wszyscy. Więc pan nie wiész co się tam stało?
— Gdzie, tam?
— W Paryżu.
— Od trzech miesięcy nie miałem ztamtąd żadnéj wiadomości.
— Mój pan przedwczoraj rano był badany, i zagrożono mu Bastyliją.
— Czy podobna, Cretté’mu grożono Bastyliją!
— Tak, panie kawalerze, jak mię pan widzisz.
— I za cóż?
— Ponieważ wyzwał na pojedynek pana Royancourt, który nie chciał się bić.
— I mówisz, że masz list do mnie?
— Tak jest, panie.
— A więc daj mi go.
— Tu nie można, gdyż zaszyłem go za podszewkę u kamizelki, lecz gdyby pan kawaler zechciał udać się ze mną do hotelu Delfina...
— Ale dla czegóż tyle ostrożności?
— Dowié się pan o tém zapewnie z listu mojego pana. Gdy pan margrabia zobaczył ludzi policyjnych wchodzących do domu, napisał natychmiast ten list do pana kawalera, kazał mi go dobrze schować i rzekł:
— „Jedź Basque i nie zatrzymuj się, dopóki nie spotkasz kawalera d’Anguilhem.“ — Wyjechałem natychmiast i oto jestem.
— A więc, idźmy natychmiast do hotelu, chciałbym jak najprędzéj przeczytać ten list.
Przybywszy do hotelu, udali się do oddzielnego pokoju i zamknęli się w nim.
— Uchybiam uszanowaniu należnemu dla pana, — rzekł Basque, — zdejmując przy nim kamizelkę, lecz nie mogąc uczynić inaczéj...
— Rób jak chcesz, mój kochany, aby prędzéj.
Basque popruł podszewkę u kamizelki i dobył list, który oddał Rogerowi.
Roger otworzył go czémprędzéj i przeczytał co następuje:

„Kochany Rogerze,

„Czwarty to już list piszę do ciebie: przejęto bez wątpienia trzy piérwsze. Twoja żona zniknęła i pomimo wszelkich poszukiwań, nie mogłem odkryć gdzie się znajduje. Wczoraj rano spotkałem Royancourt’a na Cours-la-Reine, a że nie wątpiłem że był w zmowie z Sylwandirą, powiedziałem mu głośno, że był nędznikiem. Sądząc, że odpowie mi jak szlachcic i człowiek honorowy, dobyłem szpady; lecz omyliłem się. Z wielkiém mojém podziwieniem, udał, że mię nie słyszał. W téj saméj chwili ujrzałem kilku urzędników policyjnych zmierzających ku mojéj stronie i oddaliłem się z d’Herbigny’m. Wczoraj wieczór, posłałem do niego Clos-Renauda i Chastellux’a, ażeby się ułożyli o czas i warunki; lecz nie przyjęto ich, teraz, widzę, wchodzą mnie aresztować. Wysyłam tedy do ciebie Basque’a; jeżeli spotka cię szczęśliwym trafem, nie trać chwili i powracaj co prędzej do Paryża, wyjaśnić to wszystko.“
— O! tak, — zawołał Roger, — jadę natychmiast.
Jakoż wziął zaraz konie pocztowe i popędzał czwałem, postanowiwszy zabić pana de Royancourt i jego przyjaciół choćby ich było tysiącami; lecz przybywszy do Bourg-la-Reine, w chwili gdy miał wjeżdżać do Paryża, urzędnik policyjny zatrzymał jego powóz kłaniając się aż do ziemi. Roger miał zrazu chętkę sprzeciwiać się; lecz urzędnik cofnął się na trzy kroki, i dobywając papieru z kieszeni:
— Z rozkazu królewskiego, wzywam cię kawalerze d’Anguilhem, abyś oddał swoję szpadę.
Ponieważ zaś było rzeczą bardzo ważną obrazić urzędnika policyjnego, kawaler rozmyśliwszy się, nie rzekł ani słówka i oddał mu szpadę.
W godzinę potém, kawaler zamknięty był w Fort-l’Évêque.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.