Sylwandira/Tom II/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Jednego rana, gdy Roger przeglądał się w małém zwierciadełku, przypatrując się jak mu są do twarzy zmartwienia, i kończąc układanie bardzo lichego, lecz niezmiernie czułego cztérowierszu, przeznaczonego dla panny Konstancyi de Beuzerie, w chwili właśnie, gdy znalazł niezgorszą końcówkę do czwartego wiersza, usłyszał trzy uderzenia we drzwi.
— Można wejść, — rzekł d’Anguilhem.
Drzwi otworzyły się zwolna, i osoba, która zapukała, weszła.
Był to człowiek mający z fizyjonomii wiele bardzo podobieństwa do lisa. Włosy miał rude i gładko leżące na czole, sporą fijoletową brodawkę na każdym policzku, oko błyszczące jak opal i brodę nadzwyczajnie spiczastą.
Człowiek ten ukłonił się nisko.
— Czy mam honor, — rzekł, — mówić z panem kawalerem Rogerem Tankredem d’Anguilhem, panem i dziedzicem na Anguilhem, Guérite, Pintade i innych miejscach?
Roger pomyślał, że jeżeli był jeszcze w téj chwili panem tych wszystkich posiadłości, wkrótce zapewnie nim być przestanie. Pomimo to jednakże, chociaż zdziwiony tym wstępem, odpowiedział:
— Tak, mój przyjacielu, z nim samym.
— Pozwól się pan zapytać, — mówił daléj człowiek z brodawkami, — czy nie jest kto ukryły w tym gabinecie, który spostrzegam za tą alkową.
— Nikt, mój panie, — odrzekł Roger, — i pozwól sobie powiedziéć, że zapytanie wydaje mi się osobliwszém.
— Nic jednak prostszego; mogłeś pan być z kochanką lub przyjacielem, i przyjmując mnie, ukryć jedno albo drugie w tym gabinecie.
— Byłem sam, — rzekł kawaler, — i ten gabinet jest zupełnie pusty.
— Czy pozwolisz mi pan upewnić się o tém? — rzekł człowiek z brodawkami.
— Do pioruna, mój panie, dziwny jesteś że nie wierzysz mi na słowo.
— O! wierzę ci, panie kawalerze, — rzekł nieznajomy, przybliżając się drobnemi krokami do gabinetu; — wierzę ci; gdyż wiém, że jesteś człowiekiem honoru; lecz bez pańskiego pozwolenia lub wiedzy mógł się zakraść jaki ciekawiec...
I to mówiąc uchylił drzwi i zajrzał do gabinetu.
— Dobrze, — rzekł, — nie ma nikogo.
— Z czém u djabła przyszedł do mnie ten oryginał? — rzekł sam do siebie kawaler.
— A ściany, — rzekł znowu człowiek z brodawkami, — czy są dosyć grube?
— Obejrzyj pan sam, — zawołał d’Anguilhem, — gdyż istotnie zaczynasz mię niecierpliwić.
— Nie unoś się pan, nie unoś... przepraszam najpokorniéj, że używam tych wszystkich ostrożności, lecz wkrótce się pan przekonasz, że były one niezbędnie potrzebne.
— A więc patrz pan wszędzie; w szafach, pod łóżkiem, za firankami, a jeżeli chcesz jeszcze kluczy od komody i biórka, mów śmiało.
Nieznajomy korzystał z pozwolenia, otworzył szafy, zajrzał pod łóżko i za firanki; co się zaś tycze komody i biórka, widząc, że te dwa sprzęty zbyt były szczupłe aby mogły pomieścić podsłuchywacza, odmówił grzecznie kluczy, które Roger już dobył z kieszeni.
— A teraz, panie kawalerze, — rzekł nieznajomy, — teraz, gdy przekonałem się dostatecznie, że jesteśmy sami, mam honor prosić, abyś mię pan posłuchał uważnie; gdyż mamy pomówić o interesie bardzo wielkiéj wagi.
— Dobrym czy złym? — rzekł Roger.
— Jak pan zechcesz, — rzekł człowiek z brodawkami; — to od pana będzie zależało.
I to powiedziawszy poszedł zamknąć drzwi na klucz i zasunąć rygiel.
Roger rzucił z niechcenia wzrokiem na szpadę, leżącą niedaleko na krześle, gdyż tak jak Indyjanin, zaczynał wierzyć, że przysłano kogo aby go podszedł.
Człowiek z brodawkami dostrzegł tego spojrzenia, i starał się zaspokoić Rogera zarazem uśmiechem i giestem, poczém przysunął krzesło do fotelu, na którym siedział Roger.
Roger mimowolném poruszeniem, odsunął się wraz z fotelem.
Nieznajomy spostrzegł to drugie poruszenie, i uśmiechnął się szkaradnie, w sposób mający znaczyć:
— Widzę, że nie masz wielkiego zaufania we mnie; ale zaczekaj chwilkę.
Roger czekał. Człowiek z brodawkami obrzucił ostatniém spojrzeniem pokój, jak gdyby nawet pewność, że znajdował się sam z kawalerem nie zaspokajała go dostatecznie, i nachylając się do jego ucha:
— Panie kawalerze, rzekł, — czy nie miałbyś odrazy do małżeństwa?
Roger spojrzał bystro na nieznajomego.
Ten, w mniemaniu, że kawaler jest trochę głuchy, powtórzył swoje zapytanie.
— Do małżeństwa? — rzekł Roger zdziwiony.
— Do małżeństwa, — powtórzył nieznajomy potrząsając wdzięcznie głową, z tym samym szkaradnym uśmiechem.
— Ale do jakiego małżeństwa? — zapytał Roger.
— Jakto, do jakiego! do prawdziwego małżeństwa.
— Nie wiele rozumiem, — rzekł Roger; — ale mów pan daléj.
— A więc, — rzekł nieznajomy, — inne zadam panu zapytanie. Czy życzyłbyś pan sobie wygrać proces?
— Do licha, spodziewam się, — zawołał Roger.
— Dobrze, dobrze, — rzekł człowiek z brodawkami z tym samym uśmiechem, — skoro tak, łatwo się porozumiemy.
— Porozumiejmyż się, — rzekł Roger posuwając się nieznacznie razem z krzesłem.
— A więc, — mówił daléj nieznajomy, ja mogę panu pomódz do wygrania tego procesu.
— Ah!
Roger zbliżył się z zapałem do człowieka o szkaradnym uśmiechu, i gotów był rzucić mu się na szyję.
Biédna natura ludzka, która wierzy w sympatyje i antypatyje, a powoduje się tylko interesem.
— I cóż mam uczynić w tym celu? — zapytał Roger.
— O! mój Boże, nic prawie, — rzekł nieznajomy.
— Ale przecie?
— Musisz pan się ożenić.
Roger spojrzał po raz drugi na tego człowieka, ale jeszcze bystrzéj niż piérwszą razą, i zaczął przypuszczać, że ma do czynienia z waryjatem.
Nastąpiła chwila milczenia.
— No, i jakże? — zapytał nieznajomy.
— Mówiłeś pan tedy..? powtórzył Roger.
— Mówiłem panie d’Anguilhem, że musisz się ożenić.
— Ja? żartujesz sobie mój panie.
— Gdybym miał honor być lepiéj panu znanym, — rzekł stręczyciel małżeństw, — przekonałbyś się pan, że nie żartuję nigdy.
— A więc mówisz pan na serio?
— Na serio, panie kawalerze, i proszę bardzo, abyś się pan zechciał zastanowić nad moją propozycyją.
— Więc mam się ożenić?
— Tak jest.
— I z kim? — zapytał Roger.
— Ah! z kim? — powtórzył człowiek z brodawkami uśmiechając się znowu, — spodziewałem się tego zapytania.
— Bez wątpienia z kim? — odrzekł Roger.
— Pojmujesz pan, że nie mogę się żenić, nie znając narzeczonéj!
— A jednak, tak być musi, panie d’Anguilhem.
— Czy jesteś przy zdrowych zmysłach, mój panie? — rzekł Roger.
— Jakto!
— Gdyż w przeciwnym razie, żarty te za długo mogą się przeciągnąć, a przyznam się, że nie wiele mam czasu, czekają na mnie, i pragnąłbym jak najprędzéj ukończyć tę grę, w którą się bawimy.
— Nie jest to bynajmniéj gra, — rzekł nieznajomy z największą powagą, — a jeżeli nią jest, to grasz pan w nią o całą swoję przyszłość, gdyż możesz wygrać półtora milijona liwrów.
— Skoro tak, — odrzekł Roger, — na Boga wytłómacz się pan jaśniéj.
— Czy nie jesteś pan przypadkiem zakochany? — zapytał człowiek z brodawkami, wlepiając w Rogera swoje małe oczki opalowe.
— Co do tego, — rzekł Roger rumieniąc się mocno, — uwolnij mię pan od odpowiedzi...
— Skoro pan żądasz aby szanowano jego tajemnicę, — rzekł nieznajomy? — ja także mam prawo wymagać tego samego z swojéj strony.
— Ależ to jest wielka różnica, — zawołał kawaler.
— Jaka różnica?
— Powinieneś pan powiedziéć, zwłaszcza mnie...
— Przeciwnie, panie kawalerze, tobie mniéj niż komukolwiek; lecz nie zabraniam panu odgadnąć...
— Aha! dziękuje bardzo za pozwolenie, lecz na nieszczęście nie jestem biegły w rozwiązywaniu zagadek.
— Skoro tak, musisz się pan nauczyć, gdyż co do mnie, nie mogę więcéj powiedziéć jak już powiedziałem.
— Mój panie, — rzekł Roger wstając, — pojmujesz...
— Tak, pojmuję, że jesteś pan bardzo bezinteresowny, — rzekł nieznajomy wstając także, — i że nie wiele panu chodzi o to, czy wygrasz lub téż przegrasz proces. Bo téż istotnie dla szlachcica takiego jak pan, półtora milijona liwrów, to bagatela.
— Do djabła! — rzekł Roger, — bagatela! nie tak bardzo, mój panie; ale otwarcie mówiąc, powiédz pan sam, czy mogę się tak żenić... na oślep...
— Powiadam panu, — rzekł nieznajomy z miną głębokiego politowania nad nieświadomością Rogera, — powiadam, że nie wiesz pan co odrzucasz.
— A w razie, gdybym się zgodził przystąpić do układów, cóż musiałbym uczynić.
— Układy tego rodzaju, powinny być od razu kończone.
— A więc żądasz pan odemnie formalnego zobowiązania się?
— Tak jest.
— Zobowiązałbym się tedy zaślubić..?
— Zostawimy próżne miejsce na imię.
— To nie ma sensu.
— Jednakże, pozwól pan...
— Nigdy, mój panie, nigdy.
— Czy to jest pańskie ostatnie słowo?
— Ostatnie.
— Namyśl się pan jeszcze.
— Namyśliłem się, a raczéj nie będę się namyślał wcale nad podobną niedorzecznością... Żenić się, nie znając narzeczonéj, nie mówiąc z nią, nie wiedząc czy jest młoda czy stara, ładna czy brzydka, głupia czy mądra. Ho! ho i mój kochany, tracisz oczywiście głowę.
— A pan, półtora milijona!
I nieznajomy wziął za kapelusz.
Człowiek ten mówił z taką pewnością, że Roger zmięszał się. Zaczął przechadzać się wielkiemi krokami po pokoju; poczém rzucił się na fotel patrząc z pod oka na nieznajomego, który z najnaturalniejszą w świecie miną drapał się kolejno po brodawkach i po brodzie.
— No, jakże więc! — rzekł Roger przerywając piérwszy milczenie, — nie chcesz pan istotnie dać mi jakiegokolwiek objaśnienia?
— Na honor, radbym to uczynić, — rzekł nieznajomy; — ale to mi jest najsurowiéj zabronione.
— Powiedz mi przynajmniéj czy młoda osoba, hum!.. — rzekł Roger przerywając sobie, — czy tylko jest młoda?
Nieznajomy drapał się ciągle po brodawdach.
— Powiédz mi, czy jest ładna czy brzydka?
Nieznajomy od brodawek przeszedł do brody.
— Lecz wreszcie, wolno mi będzie zapytać się, czy moja narzeczona jest panną... lub wdową.
Nieznajomy pozostał niewzruszony.
— Słowo honoru, — rzekł Roger, uderzając się pięścią w czoło, — z tego można oszaléć!
— Zostawię panu czas do jutra, na zastanowienie się nad moją propozycyją, — rzekł nieznajomy.
— A jutro? — zapytał Roger.
— Jutro, powrócę o téj saméj godzinie.
— Sam?
— Nie; będę miał z sobą zobowiązanie się do zawarcia małżeństwa.
— Zobowiązanie się do małżeństwa! — zawołał Roger bledniejąc.
— O! nie ma jeszcze nic stanowczego, — rzekł nieznajomy, — podpiszesz pan, jeżeli zechcesz; bądź pan spokojny, dodał śmiejąc się po swojemu, — nie myślemy używać przemocy.
To powiedziawszy, tajemniczy człowiek wyszedł cofając się i kłaniając niżéj jeszcze niż gdy wchodził; był już daleko, a Roger przerażony tém co usłyszał, ściskał jeszcze czoło wilgotne od potu w drżących dłoniach.