Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Marnotrawny |
Rozdział | XXII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Fabiusz przyjechał ze Sieny do Antibes na godzinę przed dziesięciu dniami umówioną, ani wcześniej, ani później, i wkrótce potem był już w Nizzy, u pani Anny.
— Mizernie wyglądasz — rzekła Anna po przywitaniu.
— Gorąco już na południu, bardzo dużo chodziłem i pisałem nocami.
— A zresztą, jakże Siena?
— Wieża Babel nie dokończona, ale i nie rozwalona, najciekawszy może z posągów średniowiecznych rzeczypospolitych włoskich...
Opisał Sienę: przejmującą, atmosferę ratuszowego placu i naszkicowane w kamieniu olbrzymie projekty katedry, cały gród zastygły przed zupełnem rozkwitem. Pominął tylko to, co czuł sam, chodząc po tych wielkich grobowcach nienasyconej, upokorzonej dumy. Powracał zrezygnowany. Oświadczył Annie, że za parę dni wyjeżdża do domu.
— Dałeś sobie przecie urlop do 15-go maja?
— Dałem, alem go nadużył. Zanadto się bawiłem, a szczególniej za dużo przestawałem z bawiącymi się ludźmi. Przyznaję się do manii nawracania; chciałem pociągnąć za sobą niektórych znajomych, wmówić w nich swoje teorye. Ale nie wskórałem nic i sam zostałem poniekąd wciągnięty w obcy mi sposób życia. Dlatego wyjeżdżam wcześniej, bo czuję, że jestem tu bez pożytku dla siebie i dla innych, że nawet mogę swoją obecnością nudzić i zawadzać.
— Nieszczerze mówisz Fabiuszu; tak gorzko jakbyś szydził.
— Wobec ciebie, Anno, nie poważyłbym się używać ani szyderstwa, ani obłudy. Powtarzam poprostu: niemam tu co robić.
— A mnie namawiają, żebym tu jeszcze została.
— Czy wolno wiedzieć, kto namawia?
— Zawsze ci sami.
Pani Anna zarumieniła się swoim zwyczajem, a Fabiusz nie korzystał wcale z jej zakłopotania, aby ją wybadać, gdyż odgadł już wszystko, w miarę jak zabiegi Dubieńskiego i skłonność Anny rozwijały się pod jego doświadczonemi oczyma. Wiedział, że z urokiem młodości walczyć nie warto, że porywów uczuciowych nie tamuje się najmędrszemi słowami. Ale z drugiej strony, ponieważ całem sercem pragnął dobra Anny i pragnął nieskazitelności jej moralnej, postanowił pomówić z nią otwarcie, zapominając zupełnie o sobie.
— Od czasu jak was nie widziałem, czy zaszła jaka stanowcza zmiana w zachowaniu się pana Dubieńskiego?
Fabiusz postawił to nagłe pytanie jak spowiednik, nie patrząc w oczy penitentki. Nie mógł też zobaczyć na twarzy pani Anny odbłysku nietylko zdziwienia, lecz i nieprzyjemnego zawodu.
— Nie rozumiem, co Fabiusz chce przez to powiedzieć.
— Może mieszam się nie do swoich rzeczy, jednak tyle się znamy, tak serdecznie zajmuje mnie twoja przyszłość, że pozwalam sobie jeszcze raz zapytać: czy Dubieński ci się oświadczył?
— Nie.
— To źle. Takie rzeczy winny być jasne.
— Co Fabiusz chce przez to powiedzieć? — zawołała żywo pani Anna, rumieniąc się mocno.
— Droga Anno! masz we mnie więcej niż sługę i przyjaciela. Nie wątpiłem nigdy o tobie, mówię tylko o ważnych względach światowych, które, mojem zdaniem, trzeba wziąć w rachubę. Świat powinien wiedzieć odrazu: ten pan stara się o rękę tej pani. Nie można dać wątpić o tem nikomu, bo poważanie należy się nawet od ludzi byle jakich, ludziom tak uczciwym, jak ty i ja, naprzykład.
Anna przeszła od oburzenia do ironicznego trochę uśmiechu.
— Pierwszy raz Fabiusz wydaje mi się niekonsekwentnym. Znam kogoś, który podróżuje ze mną, jest u mnie codzień, a jednak... czy ja wiem w jakich zamiarach? Nie naszą rolą jest zapytywać o to.
Po twarzy Fabiusza przeszła nagła bladość, opanowana kurczowym wysiłkiem brwi i policzków. Uśmiechnął się prawie zupełnie wesoło:
— To co innego! Starzy krewni nie liczą się... stare mentory, dziwaki... Ci mają tylko prawo... lub pretensyę pilnowania korzyści i szczęścia pupilki, i dlatego ja troszczę się o to, jak został określony rodzaj zabiegów pana Dubieńskiego? Co ci powiedział? Gdzie zaszliście w zwierzeniach?
— Bardzo trudno to określić...
Przez chwilę Fabiusz wpatrywał się wzrokiem przenikliwym, ale i błagalnym w panią Anną, która, powracając do roli powolnej uczennicy, spuściła oczy.
— Ponieważ więc mówicie z sobą dużo, widujecie się coraz częściej, ponieważ on nie tai się ze swem uwielbieniem... Wszak nie inaczej?... Dotychczas powinien był już się oświadczyć.
O twojej odpowiedzi nie przesądzam; ale co on powinien był uczynić, to wiem.
— Anna spojrzała na Fabiusza tak, jak umieją spoglądać tylko kobiety, pewne swego uroku i działania na mężczyznę: z drażniącem zaufaniem, w którem zalotność przybiera postać pokory.
— Co sądzisz o panu Jerzym? — rzekła.
— Nic złego o nim nie wiem; to mi wystarcza, żeby go mieć za porządnego człowieka. Mężczyźni są dla siebie instynktowo tak źle usposobieni, zwłaszcza w pewnych wypadkach, że muszę się wstrzymać ze swem zdaniem o Dubieńskim, bojąc się sądzić go niekorzystnie.
Anna spojrzała jeszcze przymilniej, jakby rozczulona pół-wyznaniem, które się Fabiuszowi wyrwało. Ale on nie pozwolił sobie na rozrzewnienie.
— Łatwo zrozumieć, że gdy chodzi o tak ważne dla ciebie projekty, mam uczucie prawie ojcowskie i chciałbym ciebie oddać w ręce zaufane.
— Wcale jeszcze tak nie jest... nie proszę o błogosławieństwo... sama nie wiem — rzekła Anna z nadąsaniem.
— Ja powiedziałem tylko to, co mi się wydało mym obowiązkiem.
Po wyjściu Fabiusza Anna chodziła sama po pokoju dziwnie podniecona. Więc i ten człowiek bezwzględnie prawy, na którego uczucia liczyła jak na światłość dzienną, w stanowczej chwili nie prosi o jej rękę, nie blaga o odpowiedź, jakby się należało, tylko zapewnia ogólnie o swem przywiązaniu i ostrzega o przyzwoitości w stosunku do innego konkurenta... Ach, ta miłość własna męska, ta oględność, ta obawa, aby ktoś nie powiedział: dostał odmowę!
— Może też ja nie mam szczęścia? Może nie wzbudzam zaufania jako malżonka?... Może nie jestem dość dobrą partyą?...
Spłonęła wstydem na to przypuszczenie, a zarazem poczuła przypływ niechęci ku całej płci silnej, ku ich wyrachowaniom, ich kupieckiej logice. Obaj, dawny i nowy wielbiciel, zatrzymywali się namyślnie przed stanowczym krokiem; obaj, tak różni, ważyli swoją wygodę pierwej, nim osądzą, czy warto posunąć się do ostateczności. Fabiusz i Jerzy porównali się teraz w jej niechęci, a z tego porównania wychodził zwycięsko Dubieński. Ten ma przynajmniej wiele do poświęcenia, młody jest, rozpieszczony przez życie, przez kobiety... jest poetą, potrzebuje wolnych skrzydeł...
— A Fabiusz?... Przecie to bylby zaszczyt dla niego, gdybym została jego żoną. Nicby mi nie poświęcił, niczegoby się nie wyrzekł, nawet tych tam spraw społecznych... I on także namyśla się, nie na moją łaskę się zdaje, lecz na swoją niechybną metodę. Ja i moje szczęście także coś warte!...
Łzy kręciły się jej w oczach, niedobre łzy gniewu i upokorzenia.
A Fabiusz tymczasem szedł ponuro, ciężko po ulicy, nie potrzebując już układać twarzy do swobodnego uśmiechu. Oczy świeciły mu siłą rozpaczliwego postanowienia.
— Próbowałem być młodym, próbowałem szczęścia dla siebie. Stary jestem... Głowa i ręce jeszcze się przydadzą; nie mogę ich oddać na usługi młodej kobiety, chociażby najlepszej... Fałszywy kierunek....
Od paru już tygodni walczył z sobą, czując nieuchronność stanowczego kroku: albo oświadczyć się Annie, albo oddać ją Dubieńskiemu za żonę. Wstręt swój do tego młodzieńca tłómaczył sobie przez samcze współzawodnictwo, które starał się zrównoważyć bezstronnym namysłem nad dobrem i pożytkiem Anny. Ostatecznie nic zarzucić nie można Jerzemu: jest młody, zdolny, będzie miał majątek. Chodzi o to jak się podoba Annie. Ze smutkiem stwierdzał Fabiusz, że Anna inaczej, goręcej, z rozkosznem pomieszaniem przyjmuje obecność i słowa Dubieńskiego, gdy tymczasem jej uznanie dla dawnego przyjaciela jest już uczuciem dojrzałem, nie potrzebującem dalszych rozkwitów. Na takiem istotnem poważaniu ze szczyptą jeszcze rozrzewnienia, można oprzeć wspólne pożycie, ale gdyby ustała wspólzawodnicząca gorączka młodości, z której albo przyszłe szczęście, albo zguba wyniknie. Gorączka wzmagała się, niestety. Walczyć z nią było interesem, ale nie obowiązkiem Fabiusza. A nawet wzdrygał się przed walką, choćby dlatego, że przewidywał na teraz przegraną.
— »Za błękitami był bój i zwycięstwo« — przypomniał sobie słowa wielkiego poety. Dopiero za błękitami?... To otucha innych miłowań, niż miłość dla kobiety.
Tymczasem powołaniem jego jest inny bój, inne zwycięstwo na ziemi. Pomyślał o swym Sląsku, o cichym podboju ludu polskiego, który budził się po wiekach zniemczenia i poznawał z radością swych prawdziwych krewnych. Tam trzeba było jechać dla organizacyi szkół, dla walki wyborczej. Oczekiwano go i wzywano listami.
— Pojadę. Chciałbym jednak, aby Anna wyjechała także jak najprędzej, nie ze mną, ale jak najprędzej. Chyba, że zaręczyny?...
Przełknął westchnienie i szedł brzegiem morza, bez celu, nie mogąc odzyskać moralnej równowagi. Mijał obojętnie przechodniów, udał nawet, że nie widzi spotkanych znajomych. Ale para kobiet, idących naprzeciw niego, zadziwiła go i wyrwała z zadumy. Pani de Sertonville i Krysia Granowska, ubrane jednostajnie w białe suknie i marynarskie kapelusze, trzymały się pod ręce, poufale chichocząc. Fabiusz ukłonił się i otrzymał w zamian od Fernandy lekkie skinienie głowy, a od Krysi ukłon trochę zakłopotany.
Minął je, obejrzał się jeszcze, wreszcie usiadł na ławce pod palmami, goniąc oczyma za oddalającą się parą kobiet.
— Co się tu dzieje jest zdumiewające! Żeby pani Granowska mogła córce pozwalać na zażyłość z taką jejmością?! Pewno nie wie co to za jedna? Przecie Granowscy powinni dbać choćby o pozory!
Przyszła mu myśl prosta i uczciwa: ostrzedz panią Granowską. Będzie to usługą oddaną, porządnym ludziom i rodakom, a niedyskrecyą do przebaczenia, gdyż pani de Sertonville nie zasługuje na względy. Tylko sam gatunek postępku, rodzaj delatorstwa, nie przypadł Fabiuszowi do smaku; ale oburzenie zapamiętałego moralisty wzięło górę, i Fabiusz podążył do willi Granowskich.
Hrabina była zawsze w domu i przyjmowała chętnie. Chociaż Fabiusza znała bardzo mało, przyjęła go, sądząc, że po powrocie z Włoch, lub przed wyjazdem składa jej ceremonialną wizytę.
Zastał ją w oszklonej galeryi bardzo gorącej, gdyż chorej zalecono »kąpiele słoneczne«. Była właśnie pora takiej kąpieli; lokaj i służebna zasłaniali stopniowo szyby małymi ekranami, urządzonymi, jak w pracowni fotografa, aby głowę hrabiny pozostawić w cieniu, a resztę osoby pod palącymi promiemiami słońca. Te ciche i powolne krzątania się nie przeszkadzały pani Granowskiej przyjmować gości, których wystawiała na niebezpieczeństwo upieczenia żywcem. Służyło to za wstęp do rozmowy.
— Proszę tu usiąść. Leonio! proszę ocienić pana! Temperatura jest wysoka, ale bardzo zdrowa. Trzeba ją znieść, aby uczynek miłosierny odwiedzin u chorej był zupełniejszy.
— Jak zdrowie pani hrabiny?
— Dużo, dużo lepiej. Te kąpiele słoneczne działają na mnie wybornie. Jestem silniejsza i gotowa do zniesienia kilku miesięcy w naszym niemiłosiernym klimacie... Pan powraca z Włoch — proszę mi coś powiedzieć o tych pięknych Włoszech.
Fabiusz pomyślał, że to wezwanie do elokwencyi było albo dziecinne, albo impertynenckie. Opowiedział coś, ale bardzo mało; śpieszył do wykonania swego zamiaru i skręcił do niego obcesowo:
— Bądź co bądź, Włosi, choć mniejsi od swych przodków, są społeczeństwem normalnem. Nie spotkałem tam nigdzie takiej narośli społecznej jak Nizza, gdzie wartość ludzi moralna i towarzyska jest tak fałszywie oceniana, tak problematyczna, że ludzie szanowni ryzykują na każdym kroku zbratanie się z niegodziwcami.
— Bardzo surowo dla tej kochanej Nizzy, której winnam powrót do zdrowia.
— Dom pani nawet, ta oaza dobrej krwi i dobrych zasad...
Fabiusz wyksztusił ten frazes ze ściągniętemi brwiami, kłopotliwie, sądząc, że potrzeba masażu przed zadaniem cięcia. Hrabina słuchała bez zdziwienia, przyzwyczajona do hołdów, przypominając sobie nawet podobne wyrazy innych gości, a teraz stwierdzała tylko, że ten Oleski jest zupełnie dobrze wychowany.
— Dom pani nie jest wolny od niebezpieczeństw.
— Oo...? co mi też pan mówi?
— Przyznaję się, że przyszedłem z zamiarem ostrzeżenia pani. Nie wiem, czy mogę mówić swobodnie?...
Rzucił okiem na lokaja i pannę służącą.
— Słowa po polsku nie rozumieją. Niech pan mówi po polsku. Tylko, jeżeli to coś przykrego... jestem bardzo jeszcze osłabiona... lepiej może nie wiedzieć?
— Nic tragicznego; proszę się nie obawiać. Proszę także mi wierzyć, że jedynie życzliwość i uszanowanie dla państwa przyprowadzają mnie tutaj, nie zaś osobista niechęć dla jednej osoby, którą pani przyjmuje.
Pani Granowska z rosnącym niepokojem przyglądała się gościowi, zaczynając żałować, że go przyjęła.
— Mówię o pani de Sertonville, bardzo zręcznej osobie, skoro potrafiła pozyskać miejsce w pani salonie i oddalić dotychczas bliższe wiadomości o swem awanturniczem życiu.
— Co pan mówi?! czyż doprawdy?
— Jeśli pani może poprzestać na tem com powiedział, i oddalić naprzykład od swej córki tę niebezpieczną osobę, wolę nie zapuszczać się w wyliczanie różnych szczegółów.
— Przecie najpierwsze domy tutaj ją przyjmują...
— Za grubą opłatą. A zresztą najpierwsze te domy nie są jeszcze przykładem dla nas.
Pani Granowska nie wiedziała co począć ze stanowczością Fabiusza, którego oceniła jednak niepodejrzaną szczerość. Czy pytać dalej? czy ująć się za sympatyczną Fernandą? czy poskromić śmiałość tego obcego człowieka, który »nas« zdaje się mieszać z »nim«?
Przedewszystkiem ją samą, rekonwalescentkę przyzwyczajoną, do pieszczenia się, drażniło przewidywanie jakiejś akcyi, jakichś rozporządzeń, wymagających nieprzyjemnych wysiłków energii.
— Jednak — chociaż oceniam pańskie intencye — zrozumieć nie mogę, dlaczego ta pani, spokojna, dobrze wychowana i szukająca oparcia z powodu swych nieszczęść, zasługuje na sąd tak surowy. Przytem — jesteśmy w Nizzy — to niby table d’hôtes w wagonie — rozmawia się z sąsiadami, póki się przy nich przypadkowo siedzi.
— Ale córka pani... spotkałem ją przed chwilą, w towarzystwie pięknej Fernandy na ulicy...
— Tak, wyszły stąd razem. Niech mi pan jednak coś powie, coś zacytuje pewnego, gdyż od plotek kobiety piękne nie są wolne...
Fabiusz namyślił się przez chwilę, co wybrać za »status causae« pani de Sertonville, o której zebrał dokładne informacye już dawno ze względu na możliwość jej bliższej znajomości z Anną.
— Czy pani wystarczy, gdy powiem, że ta Francuzka nie jest Hiszpanką, pochodzi z Marsylii, nazywa się Louise Martin, a kupiła tytuł hrabiny de Sertonville za pieniądze Rubensona, z którym dotychczas utrzymuje najściślejsze stosunki?
Nie mógł wybrać lepszego sposobu zgubienia Fernandy w opinii pani Granowskiej.
— Panie Oleski! Ufam, że to sprawdzone, zupełnie pewne, gdyż inaczej...
— Może pani wierzyć, że podobnych zarzutów nie stawiałbym bez niezbitych dowodów.
— Mój Boże! — zawołała pani Granowska — Krysia w towarzystwie osoby z fałszywem nazwiskiem! Mój Boże!
— Nie powiedziałem, że nazwisko jest fałszywe, tylko nabyte prawnie przez małżeństwo od zrujnowanego birbanta za grube pieniądze.
— Wszystko jedno! osoba tak nizkiej ekstrakcyi...
— A jeszcze niższych instynktów, o których zamilczę.
— Dosyć, dosyć mi tego, co wiem. Leonio! — zwróciła się po francusku do służącej — proszę iść zaraz poszukać panny hrabianki... powiedzieć... że przyszły ważne wiadomości z domu, od pana hrabiego... żeby wracała natychmiast.
Skutek był osiągnięty. Pani Granowska nietylko przełamała swą apatyę, lecz zdawała się wpadać w gorączkę. Aż Fabiusz poczuł się w obowiązku zwrócenia uwagi, że nieostrożność już popełnioną należałoby naprawić ostrożnie, że nie warto dawać rozgłosu zerwaniu stosunków, aby nie nadto mówiono o samych stosunkach.
— Tak, tak... dziękuję panu. Ale jeżeli wypadnie mi powołać się na świadectwo czyje, choćby wobec mojej córki?...
— Odpowiadam za to, com ogłosił.
— Raz jeszcze dziękuję.
Czując się już zbytecznym, Fabiusz pożegnał się i wyszedł.