Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

W górach francuskiej Riviery są miejsca, stworzone dla radości serc i oczu, a z powodu wybornych szos tak łatwo dostępne, jak wszystkie tutaj rozkosze. Po drodze z Nizzy do Grasse leży parów rzeki Loup, tryskającej tam ze skały, jak ongi zaklęty strumień pod uderzeniem laski Mojżesza. Wodospad leje się bogatą strugą z góry, wpada potokiem w kamieniste łoże pod ogromne arkady mostu kolejowego i płynie dalej już uspokojoną rzeką przez świeże łąki między dwiema ścianami gór o grzbietach szczerbatych, o zielonych stokach gobelinowych, przetkanych szaremi i rudemi wioskami.
Blizka owego mostu kolejowego restauracya jest słynnym celem przejażdżki do »Gorges du Loup«.
Do tego celu po gładkiej taśmie szosy sunęły w oddaleniu pół kilometra jedno od drugiego dwa rozpędzone pudła. W pierwszym siedziały dwie straszne postacie, ubrane w wilcze kudły i w okulary z czarnych łbów wytrzeszczone. Gdyby je pierwszy raz spotkał, chłop-by się przeżegnał, a człowiek cywilizowany takżeby się wzdrygnął. Ale kto choć raz przejeżdżał między Monte Carlo a Nizzą, musi pogodzić się z tą, estetyką, jest to bowiem najwłaściwszy ubiór dla »palacza«, dla właściciela samochodu, dla tej nowej arystokracyi, rozbijającej się po starych drogach. Groźny sygnał alarmowy fałszywą trąbą, smuga benzynowego swędu, tuman kurzu, — z drogi pospólstwo piesze, konne i kołowe! — jedzie książę jakoweś automobilizmu.
Najlepszy znajomy nie poznałby Słuszki i de Nielles’a pod postaciami wilkołaków, które pierwsze dojechały do restauracyi. Z pewną lubością, zrzucili z siebie wilczury i odkryli głowy. Słuszka spojrzał na kelnera, stojącego we drzwiach restauracyi:
— Czy wszystko gotowe?
— Dla kogo, jeżeli wolno zapytać?
— Mój przyjacielu! jeżeli mnie nie znacie, lituję się nad wami.
— Zapewne z klubu Nicejskiego?... Gotowe, panie hrabio.
— Nareszcie!
Jako wnioskodawca i naczelnik wyprawy, Słuszka zwrócił teraz oczy na drugi, większy samochód, który dojeżdżał. Rzekł do towarzysza:
— Dobry tamten palacz. Zdążył za naszym »wyścigowym«.
— Nie rozwinąłem całej szybkości — pośpieszył odpowiedzieć de Nielles, kierownik pierwszego samochodu i zapamiętały zwolennik nowego sportu.
Zawarczało, zajechało i buchnęło swędem. Z pod osłon płaszczów i welonów wydobyły się cztery osoby: lady Cosway, pani de Nielles, pani Oleska i Jerzy Dubieński. Damy ukazały się w krótkich sukniach krawieckich, nadających im pozór chłopięcy i ponętny, a mężczyźni w strojach turystów, które przywdzieli w przewidywaniu jakiejś pieszej wędrówki po górach. Szczególnie Słuszka odznaczał się kurtką o wielu kieszeniach i aparatem fotograficznym nakształt ładownicy; obok należnego mu zawsze uznania, o którem szeroko mówił, zdawał się wymagać dzisiaj dodatkowego podziwu dla swego londyńskiego krawca.
Ale przekorna pani de Nielles, zrzuciwszy płaszcz, na którym osiadł kurz biały, jak mąka, próbowała zachwiać powagę Słuszki, rzucając mu na ręce ów płaszcz zapylony:
— Ładna przyjemność, jakbyśmy wyszli z młyna... Masz to sobie!
Słuszka złapał płaszcz, rozkrzyżował ręce i zawołał:
— Ależ piękności przyrody, powietrze, pęd, szał... czy to za nic? Doprawdy, nikt pani nie zadowoli.
— Mam kurz we włosach, w zębach, w oczach, w duszy!
— Proszę się wznieść ponad te drobiazgi, jesteśmy na wyżynach.
— Powinien był pan poetyczniej nas przenieść tutaj. Stanowczo brak panu skrzydeł, panie Słuszka.
— Niech pani rozwinie swoje, a podążę za nią; z pewnością nie dam się prześcignąć.
— Wykręty!
— Bo masz złą woalkę — tłómaczyła lady Cosway pani de Nielles, okazując swoją, arcytechniczną osłonę głowy, opatrzoną przeźroczystym wizyerem z celuloidu.
— W tem się wygląda jak nurek podwodny.
— Ale za to nie ma się piasku w duszy. To jest kapelusz normalny naszego automobil-club’u.
Amerykanka zżyła się już z automobilami, jak z końmi, podczas gdy pani de Nielles była świeższą adeptką, a pani Oleska pierwszy raz w życiu próbowała tej jazdy.
Pani Anna wróciła już z Rzymu do Nizzy, podczas gdy Fabiusz zboczył do Sieny. Stało się to naturalnie. Wycieczka do Sieny zapisana była od dawna w programie wakacyi Fabiusza, których w tym roku użył inaczej, niż zwykle, z powodu przyjazdu pani Anny na Rivierę. Zwykle szukał pięknych i ciekawych zabytków historycznych, w tym zaś roku pozostał długo w Antibes, około Nizzy, pod pozorem pisania książki, która mało postąpiła. W Rzymie był przewodnikiem, nie takim jednak, jak zamierzał: nie dla Anny tylko, lecz dla całego grona osób roztargnionych, obcych. Gdy zaś spostrzegł, że Anna bez zapału wspomina o Sienie, pojechał sam do pięknego umarłego miasta, zostawiając Annę w towarzystwie, z którem razem powróciła do Nizzy. Nawet słowo przyzwoitości zostało wymówione: przyzwoiciej było dla pani Oleskiej trzymać się ze znajomemi kobietami i powrócić wcześniej do dziecka, do Nizzy. Z tych powodów pani Anna pozostawała już od kilku dni bez kontroli ex-szwagra i przyjaciela.
Dzisiejsza wycieczka, nie zbrodnicza wcale, była jednak dla Anny czemś nowem i trochę grzesznem. Pierwszy raz podążyła stanowczo i bezwzględnie za przykładem rozbawionego towarzystwa i za namową Jerzego. Pierwszy też raz nie żałowała, że nie ma przy sobie Fabiusza. Ten wspólny pęd przez kraj pachnący i malowany na pokusę zmysłów, ta słodka komitywa z człowiekiem, którego już odłączyć nie mogła od swych młodych pragnień, godziny fizycznego szczęścia z nim, bez słów prawie, złożone tylko z kilku porozumień oczyma i ze świadomości, że obojgu jest dobrze i tak samo dobrze...
Rozmowa rozpoczęła się właściwie dopiero przy śniadaniu w restauracyi Gorges du Loup. Odezwał się Jerzy do pani Anny:
— Przyznaję się do pospolitego gustu: lepiej mi w Nizzy, niż w Rzymie. Gdyby cały maj był taki, jak ten pierwszy dzień dzisiejszy, zostałbym tu jeszcze... A pani?
— Ja?... nie wiem doprawdy. Póki tu dobrze, zostaję. Nie mam tak bardzo do kogo ani do czego wracać...
— Właśnie miałem to pani doradzić — rzekł Sluszka. — Zostaniemy tu jeszcze dwa tygodnie, a potem zabieramy panią do Paryża. Ja także sądzę, że tak na dystans, na stałe, powietrze francuskie jest dla nas zdrowsze, że lepiej tutaj prosperujemy. Nie powiem, żebym nie lubił Włoch, Rzym wywiera na mnie wpływ poważny...
Przerwała mu pani de Nielles:
— Dlatego po powrocie czuje pan potrzebę być tem bardziej lekkomyślnym. Niech pan na chwilę przestanie pozować i przyzna się, żeście się wszyscy potężnie znudzili w świętym grodzie.
— Ja?! Doprawdy ma pani o mnie mizerne wyobrażenie, ale nie zniechęcam się: doprowadzę panią kiedyś do uznania mnie i prawdy, co właściwie jest tem samem. Padnie pani kiedyś wzruszona na łono prawdy:
— Więc i na pańskie? Wątpię. A co się tyczy waszych wrażeń rzymskich, mam takie relacye: d’Anjorrant powiedział mi, że była to wycieczka »katedralnie piłująca«. Kobryński wyczerpał już wszystkie przekleństwa, jakich mu dostarczył nasz piękny język, aby wymyślać na Rzym, na Włochów, na jakichś » łapigroszów...« Co się stało szwagrowi, panie Dubieński? Gdy tu przyjechał, pełen był fantazyi i najlepszych chęci towarzyskich; teraz znacznie spochmurnial, a nawet zauważyłam, że wąsy jego, podbójczo najeżone, opadły?...
— Zgrał się — odpowiedział Jerzy.
— Nie tak znów bardzo — rzekł Słuszka. — Ma duży majątek, może to wytrzymać. Jest trochę znerwowany, nic więcej.
Słuszka wiedział, że majątek osobisty Władzia był nieznaczny, że Władzio głęboko zabrnął, i że nadto winien jemu, także zgranemu, znaczną sumę. Ale nie lubił o niewyraźnych rodakach mówić zbyt obszernie przed cudzoziemcami, choćby nawet przyjaznymi.
— Partya trwa jeszcze tutaj? spytała pani de Nielles, nie dość dobrze pod tym względem powiadomiona, gdyż mąż jej, zawołany sportsmen, nie grywał w karty.
— Jak za najlepszych czasów. Przyjechało trzech spóźnionych Hiszpanów czy Portugalczyków i co wieczór jest po pięćdziesiąt tysięcy w banku.
— To dobrze; póki grają w klubie, póty Nizza jest naprawdę Nizzą. Od waszych tam wzruszeń pulsuje życie przez całe miasto.
Skoro rozmowa stoczyła się na grę i na komentarze o znajomych, trwała bez przerwy, swobodna, lekka i ciekawa, różniąc się odcieniami zaledwie od najniższych porozumień między najniższymi tworami rodzaju ludzkiego: od szwargotu wekslarzy i od » Kafféklatsch’u« Niemek. Wymieniono kilkanaście grubych cyfr, dodano je, a wynik, jeszcze grubszy, wywarł poważne wrażenie na rozprawiających. Przenicowano również godność osobistą kilku mężczyzn i cnotę kilku kobiet, przyczem plon dowcipu był tem obfitszy, im tańszy.
Słuszka, kierujący wyprawą, nie pozwolił na zbytnie przedłużenie śniadania. Wkrótce ozwały się pod oknami restauracyi przeraźliwe sygnały obu samochodów.
— Godzina druga. Za trzy kwadranse będziemy w Grasse; za godzinę dyrektor fabryki perfum w Grasse, mój przyjaciel, zawiadomiony przeze mnie, odsłoni przed nami tajemnice fabrykacyi pachnideł. Koncert zapachów będzie muzyką, przyszłości. Mówią to niektórzy, ja zaś jeszcze się pod tym względem nie wypowiedziałem, ale twierdzę i powtarzam, że...
Zmiarkowawszy, że mało kto go słucha, a panie zabierają się do dalszej podróży, Słuszka powiódł oczyma po zgromadzeniu i urwał przemowę:
— No, co tam... siadajmy.
Wkrótce towarzystwo wpadło pędem w platanowe aleje i zatrzymało się około fontanny na wielkim tarasie we środku nowego miasta Grasse, które stylem domów, przepychem ogrodów, zatarło swój charakter górskiej malowniczej mieściny, a jest już siedliskiem urządzonem przez zręcznych przedsiębierców dla przyjemnej wygody ludzi bogatych, jak wogóle wszystkie większe miasta tej okolicy.
Po kąpieli w wonnym wietrze, w niezrównanej piękności przyrody pierwotnej, podróżni uczuli jednak przyjemność powrotu do tak zwanej »cywilizacyi«.
— Tuby nawet można mieszkać — rzekła pani de Nielles.
— Zupełnie »confortable« — dodała lady Cosway.
— A co?! — cieszył się Słuszka, jakby sam stworzył to Grasse, do którego zaprowadził przyjaciół.
Zwiedzenie fabryki odbyło się jak zwykle w tych warunkach: mało kto co zrozumiał, każdy zaś zanotował kilka nazw i ostatecznych wyników, o których dowiedzieć się można w pierwszym lepszym składzie towaru przerobionego. Ale panie były zadowolone z pouczającej natury tej wycieczki, mężczyźni kiwali poważnie głowami, Słuszka był wesół i dumny.
Przy zwiedzaniu towarzystwo rozpadło się też na trzy pary wyraźne, na trzy sympatyczne przymierza: Lady Cosway z hrabią de Nielles przedstawiała związek sportowy; Słuszka i pani de Nielles utworzyli zgodną sprzeczkę retoryczną, Dubieński zaś z panią Oleską zacieśniali węzły trwalszego i donioślejszego przymierza. Udało się nawet Jerzemu tak urządzić powrót, że sam pozostał z panią Anną w mniejszym samochodzie, prowadzonym przez zawodowego palacza.
Teraz, przy zniżeniu słońca i upału, podróż przybrała charakter romantyczny. Szeroka wstęga szosy owija skały tak wolnym i równym spaddkiem, że nie ciągnie prawie na dół, tylko koła wyda się same rwać naprzód, jak wypoczęte rumaki. Potężne motory rzuciły powozy w ruch szybki i łatwy, poczem ucichły, gotowe tylko, jak siły uśpione i czujne, na zawołanie do pomocy. Pęd stał się zawrotowo szybkim, spadającym, ale opanowanym.
Pani Anna skuliła się trochę i przycisnęła do siebie łokcie. Od czasu do czasu przechylała się w bok na zewnątrz samochodu, mierząc rozwartemi oczyma drogę, którą jej nieco zasłaniał siedzący przed nią palacz, nieruchomy kudłatym torsem, dłońmi i nogami oparty na kierownikach i hamulcach, grający lekko i wprawnie na swem groźnem, doskonałem narzędziu. Od spokoju, od umiejętności tego woźnicy zależało jednak życie...
— To dobry palacz? prawda?
— Najlepszy w Nizzy — odpowiedział Jerzy.
Z rosnącem zaufaniem oddawała się Anna temu upojeniu pędu. Gdy czasem biały wąż drogi wyprostował się na kilometr przed samochodem, zdawało się, że potrwa choć parę minut w tym kierunku. Ale zaledwie chwila mocniejszego wiatru przy twarzy, zaledwie trochę szczypania w nozdrzach, i prosta szosa już znika odmierzona sprężystą gumą wartkich kół, a biały wąż ucieka w przeguby między sadami, zatacza wielkie Yuki około siedzib ludzkich, przez łąki, skały, mosty, znów sady. Na prawo przepaścisty jar rzeki, na lewo blizkie góry rdzawe i dalekie błękitne.
— To zupełnie lot!
— A jaka potęga! i na usługi nasze, wyłącznie dla nas!
W takim pędzie mało się mówi, ale jest rozkoszne wspólnictwo wrażeń. Tylko przy najsilniejszych zamienia się krótkie uwagi, najczęściej wykrzykniki.
— A to co? Tego nie zauważyłam jadąc?!
Za wioską Tourette, w okolicy dzikszej i bez ogrodów, leżą przy drodze czarne, gładkie, regularnie pomarszczone skały, niby skamieniałe bochenki czarnego chleba. Jerzy zaledwie coś odpowiedział o formacyi aluwialnej, ale znowu kraj się zmienił w osiadły, rozkwitły i zaczarowany woniami, przeważnie zapachem fijołków.
Były to uprawne pola kwiatów, których setki snopów żęto codzień stąd na ubranie wystawnych stołów tam nad morzem, gdzie rzucają złotem. Tylko tutaj kwiaty miały żywy zapach niepokalany, zaprawny wonią ziemi i zmieszany z łechcącymi wyziewami jarzyn.
Znowu platany, wille, ogrody.
Pędem wpadli do mieściny Vence. Na środkowym placyku mieszkańcy włoskiego typu bawią się rzucaniem kul drewnianych pod zwisającą kaskadą żółtych kwiatów mimozy. Przystanęli, aby nabrać w oczy tego obrazu na pamiątkę.
I jazda niepohamowana przez strefę fijołków.
Kraj się roztacza i zmienia w pędzie. Na prawo nagie góry, znowu przepaść zielona, za nią na wzniesieniu śliczna kamienna wioska. Dalej droga się zacieśnia, wpada w gąszcze sosnowe i oliwne, w kwitnące sady.
— Już Cagnes! jak szybko.
Stare Cagnes śniło na szczycie góry pod kilku kitami palm, pod niebem rozjaśnionem, wieczornem.
I morze, które już przebłysnęło parę razy, pokazało się teraz bliżej za drobnymi porostami domów i ogrodów, oblanych pochyłem słońcem. Przez wyziewy cedrów i pomarańcz szedł już wieczorny powiew, nie szemrząc po liściach wyrazów zakochanych, jak w uczciwszych krajach północnych, lecz ziejąc pokusą niemą, przemożną, nieuchronną.
Skoro dostali się na płaską szosę nadmorską, pełną ludzi, wozów i zgrzytu elektrycznych tramwajów, zmuszeni byli znacznie zwolnić szybkość jazdy. Dekoracya spowszedniała, upojenie znikło. A zarazem zbudziła się w obojgu potrzeba jakiegoś wniosku z tej pierwszej przejażdżki we dwoje, potrzeba i zakłopotanie.
Pani Anna nerwowo zwracała twarz ku morzu, Jerzemu zaś nie dopisywała poezya. Odezwał się wreszcie:
— ...Znowu obiad, fraki, pospolitość... I ci ludzie, którzy nam zamącą tak piękne wspomnienia! Niema na to rady — odpowiedziała pani Anna.
— Jest rada. Zjedzmy obiad we dwoje.
— To niepodobieństwo. Gdyby był Fabiusz...
— Czy pani nie może nigdy obejść się bez niego? Jak widzi pan, obchodzę się.
— Ale z wielką biedą?
— Nie... tylko z wyrzutami sumienia.
— Więc ja w niczem, nigdy nie mógłbym pana Oleskiego przy pani zastąpić?
— A czem pan jest dla mnie? Proszę mi raz to powiedzieć.
— Na tak wyraźne wyzwanie Jerzy, zamiast dać folgę tłumionym zapałom, zakłopotał się. Rzeczywiście, ta kobieta jest zbyt kategoryczna...
— Od pani zależy dać mi nazwę. Mogę być wszystkiem, czem pani być mi rozkaże. Sługą przecie jestem najwierniejszym.
— Sługą?... to się mówi. Zresztą ja nie szukam panowania... Ale najwierniejszym? tego już wcale nie rozumiem.
Jerzy pomyślał: »Dobry zwrot rozmowy!« — i od razu odzyskał potrzebny zapał.
— Tak jest: najwierniejszym. Żadnej myśli, żadnego zajęcia, żadnej ambicyi nie kładę na równi z pragnieniem oglądania pani, służenia jej i zasłużenia na jakiekolwiek względy.
— A ten nagły powrót z Rzymu? Miał mi go pan wytłómaczyć...
— Jeżeli wolno wobec uczuć świętych wspominać o uczuciach zdrożnych i żałosnych, powiem, żem zerwał wszystkie więzy, które mogły mię oddalać od pani. Cokolwiek stało na przeszkodzie, zdruzgotałem; com cenił w zaślepieniu, zanim poznałem panią, poświęciłem.
Ręką wykonał wielki zamach, jakby mieczem zgładzał coś lub kogoś ze świata. Pani Anna spojrzała mu w oczy i powtórzyła giest jego w mniejszych rozmiarach:
— Jednem słowem, zupełnie?
— Jakichże pani chce przysiąg?!
— Wierzę. A zatem jest pan wolny?
Ten zwrot znowu mniej się spodobał Jerzemu. Obliczył, że do mieszkania pani Oleskiej już niedaleko; ten czas postanowił zapełnić monologiem.
— Wolny... o ile człowiek, podległy, jak ja, namiętnościom, może być wolny. Wolny, o ile znowu nie zależę świadomie od cudzej woli, która jest dla mnie prawem, a zarazem zagadką. Nie będę udawał, że nie cenię swojej wolności; owszem, szukałem jej w życiu; starałem się wyzwolić od przemocy tradycyi, od tak zwanych przyrodzonych obowiązków, od szablonów, przygniatających rozwój osobistości. Przyznam się pani jeszcze do jednego: mam intuicyę losu, który mnie czeka; odczuwam czasem powiew mego przeznaczenia. A wtedy przestaję mieć wolną wolę, idę za skinieniem bóstwa czy Fatum i dla posłuszeństwa temu skinieniu gotów jestem poświęcić wszystko, wszystko...
Pozostawał jeszcze spory kawał drogi do drzwi pani Oleskiej, ale Jerzy nie potrzebował mówić dalej, gdyż Anna posmutniała, skłoniła głowę i zamyśliła się widocznie o czem innem.
Dzień zakończyli w tej pospolitości, przed którą wzdrygał się Jerzy: na obiedzie w licznem towarzystwie znajomych. Ale Jerzy już się nie skarżył; ten obiad leżał widocznie także w pasmie jego przeznaczeń, a zarazem dawał mu czas do namysłu. Skoro pozostał sam, zważył swe położenie i doszedł do wniosku, że chwila jest stanowcza. Trzyma już Annę pod władzą swych magnetycznych nakazów: ona już myśli o nim i tylko o nim, zwłaszcza gdy myśli o fizycznem szczęściu. Pora jest oświadczyć się i być przyjętym. Ale właśnie co do tego szczegółu, co do przejścia przez kościół i kancelaryę, Dubieński nie był jeszcze powiadomiony przez swe głosy wewnętrzne, których słuchal. Powiew przeznaczenia był pod tym względem niemy.
— Jednak ślub zdaje się jedyną drogą... Małżeństwo w moim wieku, na progu szerszego życia, jest ofiarą wielu innych aspiracyi. Jest także początkiem i źródłem wszelkich kłopotów. Pozycya moja towarzyska nie polepszy się przez małżeństwo z wdową, mającą już dziecko, noszącą, nazwisko nieznane w Europie.
Dubieńscy zaś byli już w Europie znani: pradziad kasztelan wychowywał się w Wiedniu, w Theresianum, razem z księciem Józefem Poniatowskim... A ojciec??... A stosunki majątkowe??...
Jak natrętne muchy powracały te konsyderacye do rozpalonego czoła poety, chociaż bynajmniej nie opuszczał swego powołania. A powołanym do posiadania Anny czuł się wyraźnie. Tymczasem zaś, nieustraszony nawet przypuszczalną kapitulacyą, mówił do swego gieniusza, jak jeden z marszałków Napoleońskich:
— Co możliwe, wykonane; niepodobieństwo mnie nęci.
I czuł się rycerzem.
Na dzisiaj zaś, aby jeszcze rozgrzać temperaturę dnia, której zauważył wieczorem obniżenie, zapragnął posłać Annie list albo wiersz. Wiersz przyszedł mu łatwiej. Ze świeżych wrażeń wycieczki wyłowił same zapachy, rozpędy, źdźbła szaleństwa; starannie ominął dramatyczne wahania jej lub swoje.
Wiersz ułożył się w nocy, a rano był już w ręku pani Anny.

Pędzim tak drogami
Śród kwitnących drzew,
Wiosna pędzi z nami,
Pędzi woń i śpiew.

Pachną cedrów gaje,
Śpiewa morska ton,

Już ja nie poznaję,
Co jest śpiew, co woń.

Piosnki dziś nie złożę,
W ten pachnący czas,
Bo znów pachnie morze,
A zaśpiewał las.

Pachną twoje słowa,
Śpiewa luby głos,
Wstaje nuta nowa
Z nadwieczornych ros...

Wszystko jedno, Boże!
Czy to woń. czy śpiew...
Pachnie głośno morze,
Śpiewa zapach drzew.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.