Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Na skrajnym cyplu przylądka Antibes, słynnego pięknością ogrodów, stoi pałac w stylu francuskim, niedawno zbudowany, wkrótce zaś opuszczony przez właściciela i zamieniony na hotel. Od pałacowego tarasu szeroka aleja prowadzi przez gąszcze drzew południowych do miejsca nad morzem, gdzie można śnić pod palącem słońcem. Mimowolnie śni się tu o Afryce, której przeciwlegle dalekie wybrzeża, choć niewidoczne, muszą, tak samo wyglądać. I tutaj wśród bogatych zagajeń sterczą gdzieniegdzie palmy, a bliżej bieli się mały meczet, pod nogami zaś na złomach rudej skały rozkładają się symetrycznym haftem kwiaty portulaki, karmazynowa na zielonem tle podarta arabska makata. Przez mleczno-błękitne, gorące opary widać na morzu wyspy Leryny.
Ten kąt ziemi wspaniały, a jednak mniej ludny, obrał sobie za mieszkanie Fabiusz Oleski. Tutaj, w pachnących gąszczach ogrodu, albo wczesnym rankiem nad morzem, snuł zwykle i spisywał swoje rozmyślania, poczem przenosił się do gwaru nicejskiego, w którym znajdowała się Anna. Od powrotu zaś ze Sieny cały prawie dzień spędzał w swojem Antibes, ociągając się jeszcze z wyjazdem dla ukończenia dzieła, które dawno rozpoczął.
Wypadki i ludzie tutejsi dostarczali mu wątku, jako negacya jego ideałów i pragnień społecznych. Tak żyć nie można i nie trzeba; tego był pewien. Myślał już dawno o zdemaskowaniu, o nazwaniu po imieniu prądów wstecznych, panoszących się pod tytułami: pozytywizm, utylitaryzm, kosmopolityzm. Tutaj, mając pod oczyma najbujniejszy rozkwit życia opartego na tych zasadach, notował objawy rozkładu groźnie plamiące to życie. Czuł jednak, że trudniej niż gdzieindziej zdobywa się na sąd spokojny: sam miał swą sprawę sercową tutaj, przeto i wiele kierunków, a nawet osób nienawistnych. Czuł w sobie rosnący niepokój gorzki i niepłodny, ten stan nerwowy, który jest wrogiem szczęścia ludzkiego.
Dzisiaj było mu i fizycznie źle, bo skwar leżał ciężki przy ziemi i burza wisiała w powietrzu. Przez wierzchołki drzew przechodziły od czasu do czasu podmuchy niepokojące, dramatyczne. Morze parowało widocznie mgłą gęstą, prawie szafirową, i pomruk fal stawał się silniejszym.
Fabiusz otrzymywał też od rana listy drażniące. Najprzód od pani Anny list przyjazny, zapytujący o wyjazd, o projekty, z wymówką za dwudniową nieobecność w Nizzy. List ten był mu przykry. Takie, widać, odczepne dla starego sługi, którego się nie odprawia, ale też i nie potrzebuje... Jak się masz, Fabiuszu? dokąd tak sobie idziesz?...
— Powinienem był przewidzieć, że ten przeklęty kraj zaczadzi ją zapachami albo i otruje... Dubieński?... Żeby miał więcej wad widocznych, możnaby działać przeciwko niemu, ale nie ma wad... Jedną tylko kapitalną, że za łatwo godzi się z tutejszymi ludźmi, z ich trybem życia. Kto inny nazwie to talentem.
Przyszedł potem list od Kobryńskiego.
Fabiusz przejrzał go, odczytał i zarumienił się.
— Co to jest? Jakaś protekcya! Sam Kobryński nie wymyślił tego listu.
Nieproszona szlachetność tego wystąpienia wzburzyła Oleskiego.
— «Uprzedzając wszelkie rekryminacye...» Wiedział przecie, że rekryminacyi nie będzie. W tych wyrazach jest nietylko nowa krytyka mojego postępowania, lecz i dowód cudzego współpracownictwa... Komuż miałbym zawdzięczać? Przyjaciół mam mało. Anna nie mieszałaby się do tych rzeczy. Może Słuszka?... Bez porozumienia ze mną?... A gdyby przypadkiem... Dubieński?...
Samo to przypuszczenie obraziło go bardziej, niż natchnione przez zemstę pani de Sertonville słowa Kobryńskiego, niż krytyka, którą przeczuwał w klubie nicejskim. Żałował też naprawdę swych działań ostatnich: ostrzeżenia pani Granowskiej i puszczenia płazem Kobryńskiemu jego pretensyonalnej perory.
— Jedni mnie ostro sądzą, inni mnie bronią, nie wiem co wolę z dwojga; jestem pod opieką tego nienawistnego stada, które już zabierałem się pożegnać na zawsze. To doprawdy zbyt śmieszne dla mnie. Tylko kobieta może poważnego człowieka zapędzić w takie opały!
Gdy spostrzegł, że czyni zarzut pani Annie, z tego, że sam za nią podążył i pozostał w Nizzy, cofnął się przed własną niesprawiedliwością, ale znów powracał do gorzkich poprzednich rozmyślań. Opanował go niepokój i niezadowolenie z siebie. Nie mógł odzyskać równowagi.
Przed wieczorem przyszła wielka koperta z herbem, którego rysunek Fabiusz pamiętał: te dwa anioły klęczące, zwrócone ku sobie wystudyował na jachcie d’Anjorranta w pamiętny ranek, gdy oczekiwał powrotu Anny z uczty na morzu. Znak i ten, który go nosił, był dla Oleskiego symbolem sił nienawistnych.
— A to co? zaproszenie jakieś?
List brzmiał jak następuje:

»Panie!

Zmuszony widzieć się z panem dla objaśnień w sprawie osobistej, upraszam o możliwe rychle oznaczenie mi miejsca schadzki. Udałbym się do pana lub zaprosił go do siebie, ze względu jednak, że rozmowa nasza właściwiej i dogodniej odbyć się może na gruncie neutralnym, proponuję klub nicejski, w którym oczekiwać będę do wieczora pańskiej odpowiedzi lub, w razie zgody, przybycia.

Z poważaniem
Margrabia d’Anjorrant.»

Celu tego listu ani przedmiotu rozmowy Oleski nie odgadł. Ale doznał raczej przyjemnego wstrząśnienia, które wyrwało go z koła trapiących wspomnień. Coś się objaśni, coś stanowczego może wyniknąć; nadarza się nawet sposobność potraktowania tych ludzi jak na to zasługują. Zdał sobie sprawę, że z pomiędzy «tych ludzi» najchętniej potraktowałby d’Anjorrant’a.
Po krótkim namyśle zajrzał do rozkładu jazdy pociągów i odtelegrafował, że stawi się w klubie w Nizzy o pół do dziesiątej.
Gdy margrabiemu oddano kartę Fabiusza, siedział przy partyi écarté. Kazał gościa prosić do pustego gabinetu i, przerywając grę, udał się tam.
Podali sobie ręce, jak znajomi, jednak bez żadnych formalnych serdeczności, i usiedli.
— Oszczędzę panu i sobie wstępu o delikatności materyi, gdyż pan może zgaduje w jakim celu ośmieliłem się go niepokoić?
— Nie mam pojęcia!
— Sądziłem, że już panu mówiono o tem... Ale skoro nie, muszę zacząć od przypomnienia pewnej rozmowy, którą pan miał przed trzema dniami z panią Granowską o pani de Sertonville.
Oleski nie spodziewał się, ażeby d’Anjorrant podjął się dublowania roli Kobryńskiego. Skoro się o tem dowiedział, uradował się i uczuł się panem położenia.
— Więc to ma być naszym przedmiotem! w takim razie jestem już powiadomiony: pani de Sertonville czuje się obrażoną. Bardzo żałuję...
Margrabia wpadł w ton poufniejszy:
— Przepraszam, że przerywam. Chcę przed panem usprawiedliwić moje wmieszanie w tę sprawę. Z pozycyi mojej tutaj wynika, że zapytywano mnie o zdanie w tej kwestyi; udzielałem go oględnie, jednak utaić nie mogę, że wyraziłem sprzeczny z pańskim pogląd. Pani de Sertonville nie zasługuje na sąd tak surowy, i gdyby pan znał ją tak dobrze, jak my wszyscy, z pewnością zmodyfikowałby swe zdanie o niej.
— Czy mam zaszczyt mówić z sekundantem? nie... to się jeszcze nie zdarzyło... więc z przyjacielem, z parlamentarzem pani de Sertonville?
D’Anjorrant spojrzał z niedowierzaniem na Oleskiego, pozostał jednak przy tonie swobodnym: Rzeczywiście nie sekunduje się kobietom, bo niema też w naszem towarzystwie zwyczaju publicznego ich obrażania. Ja zaś tłómaczę się, że sam jestem mocno zainteresowany wyrażoną przez pana wątpliwością, czy pani de Sertonville może, lub nie może być przyjmowana przez Granowskich. Jak panu wiadomo, pani de Sertonville bywa u nas wszystkich. Odkrycia więc skandaliczne o niej zaniepokoiłyby i mnie, ze względu na mój własny dom. Ponieważ jednak te odkrycia są mylne, oparte na domysłach, które łatwiej zburzyć, niż uzasadnić, przyzna pan, że całe towarzystwo tutejsze może mieć pewną, pretensye do pana i żal, który wypadałoby jakoś ukoić.
— Ja powiedziałem tylko, — rzekł Fabiusz z okrutną prostotą — że ta pani nazywa się Louise Martin i że kupiła swój tytuł za pieniądze Rubensona, z którym żyje oddawna.
D’Anjorrant podskoczył na krześle.
— Ależ panie Oleski! Jak można wierzyć?!...
— O innych jej skłonnościach, niebezpiecznych dla młodej panny Granowskiej, o wielu szczodrych kochankach, o fantazyach przygodnych, jako rzeczach trudniejszych do stwierdzenia, nie wspominałem wcale. To zaś, co powiedziałem, mogło być niewiadome tylko kobietom, zostającym tu bez męskiej opieki, jak pani i panna Granowskie. Te ostrzedz wydało mi się obowiązkiem; tamtą oszczędzać — niedozwolonem pobłażaniem.
Margrabia tyle naraz usłyszał rzeczy wymagających odpowiedzi, a tak mało się ich spodziewał, że wolał trzymać się jeszcze zamierzonego z góry planu swej przemowy.
— Rozumiem pana oburzenie, ale zgaduję zarazem, że musiał pan natrafić na jakiegoś zaklętego wroga pani de Sertonville, który ułożył potworną o niej legendę. Te rzeczy są mi znane; połowa ich jest z gruntu nieprawdziwa, druga należy do rzędu tych podań, które krążą o wszystkich kobietach pięknych, separowanych i będących... w ruchu. Chyba Inkwizycya hiszpańska zdołałaby wykryć i osądzić te tajemnice i zagadki kobiece, a my żyjemy w czasach wyrozumialszych, może nawet lepiej pojmujemy istotę chrześcijaństwa.
— Skoro zaczynamy żartować, możemy pomówić i o chrześcijaństwie — wtrącił Fabiusz ze swobodną ironią, D’Anjorrant silił się już na cierpliwość:
— Żarty byłyby tu nie na miejscu. Nie cofam wcale wzmianki o ideach chrześcijańskich, które, mimo życie bardzo świeckie, wysoko cenię i staram się wedle możności stosować. Do tych idei należy miłosierdzie i zaniechanie sądzenia bliźnich, aby i nas nie sądzono. Gdy jednak pan nie chce słyszeć tych przypomnień ode mnie, czemu się nie dziwię, gdyż kaznodzieją nie jestem, może pan zechce zapytać się swego criterium moralnego i honorowego: jakie zadośćuczynienie należy się osobie pokrzywdzonej przez pana?
— Nie krzywdzę nikogo, — odrzekł Fabiusz ponuro — tylko oddaję każdemu, co się komu należy.
— Powtarzam po raz trzeci, że posądzenia pańskie są niesłuszne. A że dotyczą osoby, która należy do naszego towarzystwa, to samo towarzystwo śmie pana upraszać o naprawę swej błędnej... oceny.
— Czy mogę powrócić niewinność pani de Sertonville?
— Nie chce mnie pan zrozumieć. Mówię o zadośćuczynieniu należnem tej pani, które mogłoby przybrać formę listu, przyznania pomyłki wobec świadków...
Oleski powstał sprężyście i zmierzył zapalonym wzrokiem d’Anjorrant’a, który wstał także.
— Ja teraz poproszę usilnie, aby pan zaprzestał żartów. Wiem dobrze, com uczynił, i pan wie, że mam słuszność. Moich zasad etycznych nie będzie nikt kontrolował, względy zaś waszego towarzystwa nie obchodzą mnie bynajmniej. Proponować mi w jakiejkolwiek formie zadośćuczynienie tej awanturnicy jest zuchwalstwem.
D’Anjorrant nie spuścił z przeciwnika zimnego spojrzenia oczu, nawykłych do rozkazywania; uśmiech jego stał się jadowitym, a głos smagał jak biczem:
— Panie Oleski! był pan dotychczas znajomym moich znajomych. Z tego tytułu używał pan pewnej swobody. Dzisiaj odkrywam w panu zapędy do nadużycia tej swobody, wynikającej z naszej pobłażliwości. Jest u nas zwyczaj, że w rozmowie nie podnosi się głosu.
— Podnoszę głos na pożegnanie z panem i jego znajomymi. Proszę pozostać w swojem dobranem kole, ja zaś pozostanę z uczciwymi ludźmi.
— Powiedz pan: z rycerzami groźnymi dla kobiet.
— Pan zaś z obrońcami kobiet publicznych.
Tego było dosyć dla Oleskiego, a nadto dla d’Anjorranta, którego ta zniewaga zaskoczyła niespodziewanie. Oleski wyszedł bez ukłonu.
Margrabia stał przez chwilę samotny, z zaciśniętą pięścią, wściekły. Nietylko nie wybrnął z przyjętej na siebie misyi, ale zaplątał się w dziwaczną awanturę. Smiałka poskromi łatwo. Dobrzeby nawet zgładzić człowieka, który wie zanadto, a mówi za głośno.

Ocknął się i pomyślał, że przedewszystkiem, w każdej chwili trzeba dobrze wyglądać, zwłaszcza wobec przyjaciół, zapatrzonych na jego nieomylność. Mozolnie przybrał wyraz taki, jakby tylko co pękał był od śmiechu i powrócił do sali gry, do swego «świata».
— A moi drodzy! ludzie jaskiniowi jeszcze nie wymarli... gnieżdżą się w Polsce... trzeba będzie od nich żałożyć kwarantannę... Na czem więc stanęliśmy? Aha... mamy jeszcze trzy partye do zagrania. Jestem na posterunku. Kto daje karty?
Skończył zamierzoną liczbę partyi écarté z uwagą i swobodą ogólnie podziwianą. Wielu bowiem zmiarkowało po niektórych szczegółach, po paru wybuchach głosu, które doleciały, że rozmowa w gabinecie nie należała do zwyczajnych.
Po skończonej grze d’Anjorrant odosobnił się ze Schwindem i de Nielles i tak zaczął:
— Moi kochani! spada mi dachówka na głowę...
Natychmiast i Fabiusz pomyślał o poszukaniu sekundantów, nie wątpił bowiem, że jutro d’Anjorrant przyśle mu swoich. Odrazu wydał mu się najodpowiedniejszym Słuszka. Ale czy zgodzi się sekundować przeciw codziennemu kompanowi? Nie było jednak wielu ludzi do wyboru, więc Fabiusz zdecydował się przedstawić przynajmniej swą sprawę Słuszce. Znalazł go bez trudności, gdyż bawiące się towarzystwo na Rivierze kręci się po kilku udeptanych ścieżkach.
Usiedli na ławce w ogrodzie publicznym, w kojącem powietrzu południowej nocy, patrząc na morze, oblane księżycowem światłem.
— Panie Eustachy! chciałbym panu opowiedzieć jedno zajście osobiste, które wywołałem sam przez niewczesną może prawdomówność, a które zapewne będzie miało poważne skutki.
Sluszka był trochę sztywny. Fabiusz odczuł to nieprzyjemnie.
— Nie będę powtarzał swojej rozmowy z panią Granowską, którą niestety zna cała Nizza, przez co moje życzliwe zamiary mogą być zwichnięte. Sądzę, że miałem obowiązek ostrzedz, Ale chodzi teraz o skutki mojego wystąpienia. Za panią de Sertonville ujmuje się, jak widzę, cała Nizza.
— Przepraszam — rzekł Słuszka; — ja wcale nie należę do tych, którzy się ujmują. Myślałem długo nad postępkiem pana (ja wiele myślę) i może postąpiłbym tak samo, gdybym zauważył coś groźnego.
— Spotkałem przecie na ulicy pannę Granowską i tamtą osobę, trzymające się pod ręce, jednakowo ubrane, jak dwie siostry!
— Tego nie wiedziałem... tego jeszcze nie było przed moim wyjazdem do Rzymu. Wypuściłem ich z pod obserwacyi. To bardzo niestosowne dla panny Krysi, i teraz rozumiem zupełnie pański postępek. Ja sam nawet chciałem się w to wmieszać...
— A widzi pan. Szkoda tylko, że słowa moje dotarły do pani de Sertonville i pobudziły jej zemstę, szkodliwą dla Granowskich z powodu rozgłosu, a dla mnie kłopotliwą.
— Tak. Tu znowu szkoda, że pan pozwolił tak się rozgadać Kobryńskiemu, który taktu nie ma za trzy grosze.
— Z Kobryńskim skończona sprawa. Mam dużo poważniejszą z d’Anjorrant’em.
— Co? jaką? nic nie wiem.
Oleski opowiedział dokładnie o świeżej burzy w klubie.
W miarę jak mówił, Słuszka rozpromieniał się, tak, że nawet Fabiusz spoglądał na niego, nie rozumiejąc, co go tak raduje w tem zajściu. Gdy skonczył, Słuszka zawołał z najżywszem zajęciem:
— I powiedział mu pan tak: «Pozostań obrońcą kobiet publicznych?!»
— To były ostatnie słowa.
— A zatem?
— Zatem... bić się będziemy tymi dniami.
— Brawo, panie Fabiuszu!
— Dlaczego? co pana tak cieszy?
— To jest... nie cieszy mnie pojedynek, ale postawienie kwestyi. Bo przyznam się, że co do sprawy z Kobryńskim... miałem wątpliwości. Teraz znikły. Niech to pana nie dziwi: nie cierpię, gdy przy mnie krytykują naszych poważnych ludzi. Ale mówiłem ciągle: wy go nie znacie. O to mniejsza. Teraz, jeżeli pan jeszcze nie wybrał sekundantów, ofiaruję poprostu swoje usługi. Byłem świadkiem w kilkudziesięciu sprawach, zawsze pochlebiam sobie, umiejętnym. Znam ja ich wszystkich, a pańskiego przeciwnika lepiej niż ktokolwiek. Ja przeglądam ludzi do głębi.
Fabiusz słuchał i odróżniał łatwo wielkie rysy szlachetne w tem zaplątaniu małych, nieszkodliwych śmieszności, zapożyczonych pozorów. I pomyślał:
— Przecie jedna dusza...
A powiedział, wyciągając wdzięczną dłoń do Słuszki:
— Dziękuję całem sercem. Nie śmiałem sam proponować, znając blizkie pana stosunki z margrabią.
— Ależ on postąpił sobie jak błazen, a pan ma szłuszność! — odpowiedział Słuszka naturalnie i gorąco.
— Niewielu ma te zasady działania, panie Eustachy. Winszuję sobie i ja, żem pana odgadł w tym tłumie.

Przystąpili do rozmowy praktycznej. Słuszka miał zaprosić na drugiego sekundanta pewnego Polaka, nie będącego «w ruchu», który używał wakacyi w Nervi. Zatelegrafowano do niego. Okazało się potem, że Oleski nie umie bić się na szpady, ale z pistoletu strzela nieźle. Ponieważ będzie miał wybór broni, wybierze pistolety. Na zapytanie Słuszki, czy zgodzi się co ustąpić ze swego zdania w razie skromniejszych wymagań d’Anjorranta, Oleski odpowiedział, że tym razem w żadne układy pokojowe wdawać się nie chce.
— Nie uprzedzajmy wypadków — rzekł Słuszka: — nie znamy jeszcze żądań strony przeciwnej. O godzinie 10-ej rano będę u pana w Antibes.
Przygotowania nie były zbyteczne, gdyż przed południem nazajutrz Schwind i de Nielles stawili się w mieszkaniu Fabiusza. Margrabia żądał przez nich zadośćuczynienia od pana Oleskiego za wyrazy obrażające, a zupełnie pozbawione zasady. Zdziwili się niepomału, gdy Fabiusz jako jednego ze swych sekundantów wymienił Słuszkę. On i drugi sekundant są w Antibes i oczekują na świadków margrabiego.
Wszelkie układy pokojowe okazały się daremnymi, ułożono więc ostre warunki pojedynku na pistolety, który miał się odbyć pojutrze.
Gdy Schwind i de Nielles oznajmili d’Anjorrant’owi o wyniku rozpraw, margrabiego zadziwiła tylko rola Słuszki.
— Oduczy mnie to od Polaków na wieczne czasy. Gdyby nie ja, pan hrabia Słuszka pozostałby dotychczas jedną z tych figur, które, gdy się spotka na liście hotelowej albo klubowej, zapytuje się portyera, co to jest: czy Brazylijczyk, czy pomyłka w ortografii nazwiska? Myślałem, że można go przypuścić do wyboru międzynarodowego; tracę jedno jeszcze złudzenie, a niewiele mi ich zostaje.
— Trzeba zważyć, — rzekł Schwind — że Eustachy jest rodakiem pana Oleskiego. Nie mógł odmówić.
— Wszystko jedno — poświęcił stosunki ze mną. Nie wiem, czy mu to wyjdzie na dobre. Pokażcie mi protokół.
Przeczytał.
— Dobrze.
— Jak kazałeś, niema w nim wzmianki o treści rozmowy, tylko ogólnie o wyrazach użytych przy pewnej dyskusyi, dotyczącej polityki Francyi — legitymował się de Nielles. — Zgodzili się na to dość łatwo.
— Bardzo są łaskawi — odrzekł pogardliwie d’Anjorrant.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.