<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szaławiła
Podtytuł Staroszlachecka powieść
Wydawca T. Rakowicz
Data wyd. 1870
Druk J. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przy tak misternie rozstawionych na wsze strony sieciach trudno było Pani Bożeńskiej z córką, i ich tajemnemu (jak mówiono) pomocnikowi panu Staszkowi Horwatowi nie wpaść w nie prędzej czy później... Miała to do siebie Polska zawsze, że w niej się uchować człowiekowi i słowu było bardzo trudno; odbrzmiewało ze swobodą, często zbyteczną lada wyrzeczenie nieostrożne, powiększane echami... a plotki rodziły się łatwo nawet z niczego.
Można też sobie wystawić, co z owego małżeństwa przerwanego tak zawcześnie uczyniono. Rozeszło się to, rozbiło i rozbębniło po sąsiedztwie z najrozmaitszemi komentarzami. O awanturze przed kościołem, o nocy spędzonej w Żmurkach, o znalezieniu się pani młodej, Strukczaszego, Zbisława, rozpowiadano, a cieszono się tym bardzo. Jedni brali stronę Strukczaszego i panny Anieli, drudzy Zbisława, rolę stryja sądzono surowo i z waryantami ją rozmaitemi pojmowano. Słowem narobiło to wrzawy więcej niż kiedykolwiek jaki wypadek w okolicy. — Ale pomimo że uwaga wszystkich zwrócona była na wszelkie obroty osób działających, — w najosobliwszy sposób od chwili odjazdu pani Bożeńskiej z córką i biesiady w Żmurkach, co się dalej stało z nowo zaślubioną p. Domicellą — żywa nie wiedziała dusza. Przybywszy do domu z kościoła panie te kazały tylko przeprządz konie; zabrały trochę rzeczy i zapewne pieniędzy, poczym odjechały i wpadły jak w wodę. Najpowszechniej utrzymywano, że pojechać musiały do Brygitek do Lublina — ale śladu nie było. Pani Bożeńska z domu Skulska miała krewną przełożoną, ale nie zbywało jej także na powinowatych i krewnych w Warszawie, dokąd również udać się mogła...
Co się tyczy Starosty stryja, ten po milczącym w Żmurkach pobycie w owę noc pamiętną, odjechał do domu, gdzie siedział najspokojniej w świecie jakby go już ta sprawa wcale nie obchodziła.
Znany charakter jego ten spokój i zobojętnienie czyniły podejrzanemi... Był to człek żywy, ognisty, na pozór niezmiernie otwarty, mówiący o tej szczerości do zbytku, bijący się w piersi i zaprzysięgający głośno, ale... nadzwyczaj — tak fama niosła — przewrotny i chytry. Prawda którą wypowiadał rzadko kiedy zgadzała się z prawdziwą.
Znano go też ze skępstwa równie zręcznie pokrywanego pozorami wielkiej wspaniałomyślności. Wszystko u niego było na okaz ale siedzący w środku tego komedyanta człowieczek, gdy go kto, puściwszy wędkę w głąb wydobył — czarno i brudno wyglądał. Obawiali go się ludzie, przyjaciół nie miał — żył odosobniony, ale gdy interesa wymagały umiał wystąpić i postawić się. We dworze był dostatek wszystkiego ale pod własnym jegomości kluczem i kontrolą. Wdowiec bezdzietny, nawet od apteczki klucz nosił w kieszeni... Ludziom u niego było skąpo... w dworze smutno... we wsiach ubogo, ale domisko z dala świeciło frontem i kolumnami i gdy dostojny gość przyjechał, po pańsku przyjąć się silono. Naówczas bosonogie pastuszki od gęsi wdziewały barwę, dwór się zaludniał... a starosta grał tak rolę szczodrobliwego gospodarza, iż niejednego oszukał.
Za to we dni powszednie wszystko było pochowane, pookrywane, pozamykane i dopóki się nie nagotowano na przyjęcie gościa, pod pozorem niebytności Starosty czekać musiał w ganku, aż wszystko stanęło w pogotowiu.
Właśnie jednego dnia Starosta chodził prywatissime w płóciennym kitlu po gumnach, a dworscy byli przy robotach różnych i jedna stara gospodyni w bokówce u okna z pończochą na straży postawiona... dosiadywała w pustym dworze... gdy na gościńcu ukazała się kawalkata... oznajmująca gości... Natychmiast bosą dziewczynę z pod pieca od kądziołki wyprawioną sztafetą do jegomości... a panna Jachniewiczówna zdjąwszy okulary, które jej do dalszego patrzenia zawadzały wpatrywała się w przybywających, gdy brama się otworzyła — i dwóch dzielnych jeźdźców na koniach, a za niemi wózek węgierski się wtłoczył z tłumokami i chłopakiem. W czwał podjechali pod ganek, osadzili konie i nuż wołać aby je kto wziął... Ale we dworze jakby wymarło... musieli oddać swojemu chłopcu... Potym zastukali do drzwi, (panna Jachniewiczówna skryła się za parawanik)... poczęli nawoływać, a wreszcie ze śmiechem do koła dwór obchodzić... Wszędzie zastali drzwi pozamykane, nigdzie żywego ducha. — W ogrodzie co żyło pochowało się w krzaki, gdyż taka była instrukcya Starosty, że póki on sam się gościom nie objawi, nikomu nie wolno wyrywać się naprzód, ani narazić na indagacyą. — Obszedłszy dwór jak z loretańskim dzwonkiem czasu burzy, panowie ci dwaj, wrócili pod ganek, siedli na ławie i poczęli się śmiać.
Chwila za chwilą upływała — nikt nie przybywał... jeden z ichmościów kazał z wózka dobyć flaszkę i kubek, drugi z kieszeni dostał karty i napiwszy się gdańskiej, poczęli najspokojniej w świecie grać w drużbarta dla śmiechu, konie stały pospuszczawszy głowy, ludzie posiadali przy wózku, czekano...
— Gdybym nie znał Starosty — rzekł pan Zbisław, on to bowiem z panem Żubrem przybył od księżnej na zwiady do stryja żony, mógłbym myśleć, że wyjechał gdzie w daleką podróż i dom zapieczętował... ale nie, stary gdzieś koło gnoju... chyłkiem tylnemi drzwiami się wsunie, ubierze, przyrządzi i dopiero nam ukaże oblicze...
— Ale niechby go — zawołał Żubr... on tu nas tak i do wieczora może potrzymać.
— Może...
— Przecież ktoś, gdzieś musi być żeby mu choć o nas znać dali.
— O to się nie bój — dodał pan młody — ja ci ręczę, że nimeśmy dojechali, już nas zobaczono, już wysłano i Starosta o przybyciu wie... Niema nikogo — prawda? a ja ci ręczę znowu, że na nas tu ze wszech stron skryte patrzą oczy.
— Więc to jakiś dwór zaklęty? zapytał Żubr.
— Co ty chcesz w naszej Polsce, co dwór to obyczaj, każdy sobie wolny. — Wolnoć Tomku w twoim domku i każdy swobody tej używa do syta... nie patrząc co innym do smaku. Trzeba mieć cierpliwość...
Grali tedy jeszcze z pół godziny, poczym w zamku w drzwiach głównych usłyszeli kręcenie kluczem, otworzyły się one. Starosta niby o niczym nie wiedzący, z rękami w kieszeniach, kontusz tabaczkowy, żupan niebieski, buty czarne... ukazał się w progu, stanął zdumiony i zakrzyknął.
— Na miłość Bożą! a to niespodzianka! dawno tu jesteście...
— Szanowny stryjaszku — śmiejąc się zawołał Zbisław... może z godzinę... Stukaliśmy, szukaliśmy jak w lesie, żywa się dusza nie odezwała.
— Jakto może być! otóż to te nasze służby! rzekł rozpaczliwie ręce do góry podnosząc stryj — ja — pacierze mówiąc wyszedłem się przejść troszynę, a te tałałajstwo, mociupanie, porozłaziło się... proszę ja panów... Darujcie, przebaczcie! chodźcie łaskawcy, czym służyć mogę, zaraz się służba zbierze... miodku? wina?... byle klucze od piwnicy przynieśli... Hej! hej!
Począł wołać, zjawił się chłopak...
— Gdzie piwniczy!
— Pojechał do miasteczka...
— Starosta ręce załamał. — Otóż masz! dajże Boże by choć wieczorem powrócił... to skaranie z temi ludźmi... Leć po kowala niech zamek oderwie.
Chłopiec wyuczony już dobrze, rzekł rezolutnie.
— Kowal pojechał na łąki!
— Na łąki! a to mila drogi! jakby na umyślnie... Co ja tu pocznę! co pocznę.
— Ale niech się pan Starosta nami i przyjęciem nie frasuje, odezwał się trochę szydersko Zbisław, ja bez gąsiorka nigdy nie jeżdżę, bez twardych jaj i wędzonej kiełbasy... myśmy cale nie głodni i nie na czczo... a jedynym powodem który mnie tu sprowadza, nielicząc przyjemności złożenia uszanowania Staroście — była chęć rozmówienia się z nim... w mojej sprawie...
Poczęli tak rozprawiając wchodzić do dworu, a Starosta już się uspokoiwszy co do przyjęcia, wwiódł gości do głównego pokoju..... który był w istocie wspaniały. Połowę sprzętu okrywały różne obwarowujące je nadziewadła płócienne, ale lustra weneckie, kobierce, kolbuszowskie sprzęty, gdańskie szafy, porcelana saska, wszystko to z czasów nieboszczki, ubierały izbę pokaźnie! Naprzeciw siebie na dwóch ścianach wisiały nawet dwa zblakłe pastele. Starosta w stroju ślubnym, uśmiechnięty, wyświeżony i nieboszczka z różą w ręku w rogówce i wysoko napiętrzonych kokach... Siedli wszyscy — Starosta chrząkał tylko i ręce zacierał. Rozmowa zapowiedziana nie na rękę mu była... ale się Zbisia bał... Żubra też i gotował się z zimną krwią przetrwać burzę.. którą przewidywać się zdawał.
Zbisław siadł wygodnie i milczał chwilę.
— No, panie Starosto, rzekł wreszcie — co to z nami dalej będzie?
— Jakto — z nami? spytał gospodarz.
— No, tak, z nami wszystkiemi, ze mną, z moją żoną, z obu rodzinami i —
— Ale cóż to już dziś do mnie należy? odrzekł wolno Starosta, jam waćpanu jako opiekun synowicę oddał, obowiązek mój spełniłem, rachunki złożyłem... a co między małżeństwem z nieprzewidzianych przyczyn zaszło, cóż to do mnie należy?
— Przecież jako stryj, troskliwy o los synowicy, o uniknienie skandalu, jako życzliwy mi... o czym niejednokrotne miałem upewnienie... może byś pan Starosta chciał mi dopomódz, oświecić!
— W czym? jak? ja o niczym nie wiem — rzekł gospodarz, ruszając ramionami... klnę się asindziejowi — nie wiem o niczym..... W czymże ja pomocnym mu być mogę?? Jestem sam jak tabaka w rogu... ciemny...
Zbisław patrzał nań długo milcząc jakoś groźno. — Starosta się zająknął, splunął, odkaszlnął i począł dalej.
— Któż tu co winien — pozwól sobie otwarcie powiedzieć — jeśli nie sam asindziej? Kto tego piwa nawarzył, jeśli nie jego dawne sztuczki.. Masz za nie pokutę... i słuszną... zwodzić kobiet się nie godzi... ani ja ani familia nasza nie winna... wszakże dotrzymaliśmy danego słowa, a kto mógł przewidzieć że Strukczaszy wyjedzie z protestem... Teraz wasza rzecz to rozwikłać...
Zbisław powoli czerwieniał coraz bardziej, warga mu dygotała, ale się miarkował...
— Cóż dalej? spytał chłodno.
— Ale cóż ma być dalej? ja się do niczego mięszać nie chcę, ja o niczym nie wiem, dajcie mi święty pokój... Com przyrzekł, dotrzymałem...
— Ja także, zawołał Zbisław — święcie — ale między nami ta różnica, iż ja za towar zapłaciłem a towaru nie mam... waćpan zaś, panie Starosto, sprzedałeś go i nie oddałeś?
P. Bożeński wstał jakby go sprężyną kto do góry wysadził i siadł...
— Cóż to ja synowicę sprzedawałem? tego to? zawołał... co waćpan mówisz? miarkuj się!
— Wymiarkowałem naprzód wszystko, zawołał Zbisław — inaczej tego nazwać nie mogę co pomiędzy nami zaszło — mamy z sobą spółkę, idę więc jak w dym do pana Starosty, pomagaj mi odzyskać żonę... lub...
Starosta zawołał popędliwie opędzając się rękami:
— Ale ja o niej nie wiem nic! nic! nic!
— Mój panie Starosto — rozśmiał się Zbisław, mów to komu chcesz ale nie mnie; bo — to daremna rzecz — ja mu nie uwierzę — tak jest — nie uwierzę... Znamy się nadto dobrze...
— Wierz sobie lub nie wierz, co ja na to pocznę... dodał gospodarz.
— Za pozwoleniem — ręką usuwając przyjaciela począł Żubr — niech też i ja przemówię słowo... Pan Starosta nie możesz być w nieświadomości losów synowicy i konszachtów z panem Horwatem...
Na to imię Starosta pobladł ale się prędko opamiętał.
— Jakim Horwatem! co za Horwat! co mnie do Horwata — ja o niczym nie wiem... dajcie mi święty pokój.
— Kontynuuję — mówił Żubr któremu ze słowem nie szło łatwo. — Trudno uwierzyć ażeby sprawa pana Horwata była panu zupełnie obcą... dalej żebyś się nie troszczył o losy synowicy i o niej posłuchu nie miał. Pozwól że mi pan uczynić uwagę w imieniu mojego przyjaciela że to się tak na sucho i gładko skończyć nie może. Gdybym ja był na jego miejscu to bym sprocessował o zwrot kosztów i grzywny... on nie spuści was z tego, by żony nie miał...
Znasz pan Starosta bandę naszę, która nie chwaląc się, coś waży... nie damy się przecież tak odprawić... per non sunt...
— Ale cóż to do mnie należy! na rany Pańskie — zawołał Starosta znowu rozkrzyżowując ręce — róbcie co chcecie, układajcie się... szukajcie... processujcie, tylko nie ze mną. Ja człowiek jestem spokojny... Bogu ducha winien... Macie żonę... macie władzę nad żoną, dawajcież sobie radę sami... czy wam niańki potrzeba?...
— Panie Starosto, czy to ostatnie słowo? spytał Zbisław patrząc nań ostro.
Starosta zmiarkował, że ze słowem ostatnim należało wyczekać, i że niebezpiecznym było je nieodwołalnie wyrzec; począł kaszleć, kichać, spluwać, niecierpliwić się, rękami machać i udawać obrażonego.
— Ale cóż bo to jest! na miłość Bożą — na rany pańskie! najeżdżacie mnie o żonę, jakbym ja mógł coś więcej nad was! Sławicie się ze swą bandą, z potęgą, a mnie człeka spokojnego, hreczkosieja chcecie użyć tam, gdzie sami nic nie potrafiliście? Gdzież tu logika! Ja jestem prosty człek i spokojny... ja gospodarzę, pracuję, Pana Boga chwalę i koniec... To prawdziwa napaść...
Chciał się z tym słowem powstrzymać Starosta, ale mu się wyśliznęło...
Zbisław wciąż patrzał groźno.
— Napaść! hm! powtórzył cicho... ostry wyraz — ale... może się na co przyda...
— Nie gniewajże się — zaczął Starosta, człek w takim położeniu traci cierpliwość.
— Ja także bym ją mógł stracić, a widzicie że ją zachowuję, rzekł Zbisław... począł się patrząc na Żubra przechadzać po izbie wzdłuż.
Starosta postrzegł, że sobie jakieś znaki dawali — i pobladł, ręka mu konwulsyjnie drżeć poczęła.
— Ja Zbisia bardzo kocham, mruknął Żubr półgłosem — ale nie mogę inaczej powiedzieć tylko że... niedarmo go Szaławiłą nazwali... i nie życzyłbym go do ostateczności doprowadzać...
— Kochany stryjaszku, rzekł jakby naumyślnie tym tytułem go częstując Zbiś — od tego się nie wykręcisz, żebyś mi do odzyskania mojej żony nie pomógł. Przysięgaj sobie jak chcesz, wiem że schronienie jej teraźniejsze nie jest ci obcym...
— Co? co?
— Ale tak jest — mówił pan młody... tym coście wytargowali na mnie, u Staszka może więcej wyrobić sobie chcecie... ale ja się nie dam...
Staroście zrobiło się mdło, wszakże udał oburzenie.
— W moim własnym domu! a! to już nie do zniesienia — zawołał — nie pozostaje mi jak mości panów pożegnać, nie mamy co dalej mówić z sobą...
Zbiś mrugnął na Żubra, który wstał jakby chciał wyjściu przeszkodzić...
— To nie racya że Starosta mówić dalej co nie masz czy nie chcesz, bo mnie wiele jeszcze pozostało do mówienia — odparł Zbisław chłodno choć płomienie po jego twarzy przelatywały. — Nie uwierzę zapewnieniom — i proszę się namyśleć, gdyż, uchowaj Boże bym się uniósł...
— W moim domu...?
— Ja się wszędzie unoszę... niech Żubr poświadczy. Raz szlachcicowi dałem policzek w kościele...
Zamilkli na chwilę, Starosta zdawał się namyślać... rękami machał...
— Róbcie sobie co chcecie! krzyknął w ostatku... jestem ofiarą mojej dobroci i powolności dla asindzieja. Niech się dzieje wola Boża...
— Ja bo od Starosty niewielkiej rzeczy wymagam, mówił pan młody — rzeczy która go nic kosztować nie będzie, a daję słowo szlacheckie że nikomu nie wydam... Oto mi tylko pan Starosta powiesz, gdzie się moja żona obraca... nic więcej.
— Ja nie wiem! dalipan, nie wiem! prędko rzucił stary — nie wiem.
— Daję panu Staroście do namysłu... wiele? spojrzał na Żubra, Żubr na niego — no wiele mam dać!
Na podwórzu dobrze zmierzchało... za godzinę bezksiężycowa noc nadejść miała.
— Daję panu Staroście godzinę czasu — dokończył Zbisław i siadł na krześle. Ale że wyszedłszy z pokoju mógłbyś nam drapnąć i skryć się, a dla wykurzenia go z kryjówki jabym mógł być zmuszony ogień podłożyć i spalić budynki ze szczętem, których szkoda, więc lepiej będzie, gdy pan Starosta zostaniesz tu z nami... Żubrze, drzwi na klucz pospuszczaj... Proszę nie krzyczeć — dorzucił widząc, iż Starosta usta otwiera — to sprawę pogorszy... Niech pan Starosta się namyśli...
Żubr drzwi spuszczał na zamki i klucze chował z krwią zimną...
— Teraz, rzekł Zbiś, idź przynieś z ganku flaszkę, albo i gąsiorek z bryczki niech przyniosą, bo Starosta nam nie da nic... weź karty, trzebaż czymś tę godzinę zabić...
Gospodarz stał jak oniemiały... blady, drżący, myśli jeszcze zebrać nie mógł, gdy Żubr ostatniemi głównemi drzwiami wyszedł — zostali sam na sam ze Zbisławem, który około nich chodził jak na warcie. Głuche panowało milczenie... Starosta przybrał minę dumną obrażonego i zrezygnowanego człowieka. Siadł w krześle i nie mówiąc słowa, podparłszy się na łokciu... odwrócił twarz od napastnika — milczał i sapał. — W chwilkę powrócił Żubr z gąsiorkiem pod pachą, kubkami podróżnemi dwoma, które się spajały z sobą w kształcie beczułki, i kartami. Jak gdyby Starosty wcale nie było, siedli do stołu postawiwszy butel między sobą.
— O co będziemy grali? spytał Żubr...
— Wiesz co, odparł Zbisław, przychodzi mi myśl dziwaczna — przykro mi patrzeć na to, że się szanowny gospodarz nudzi — kto przegra zaśpiewa swojej roboty krakowiaka.
— Zgoda! rzekł Żubr — tylko słuchaj Zbisiu, nie bądź zbyt trudnym, bo ja nawet lichego krakowiaka upleść nie potrafię. Łatwiejbym parę koni dobrał niż wierszy...
— Ale jam też nie wierszopis... rozśmiał się Zbisław... za warunek daję, by się do okoliczności stósowały. Dawaj karty!
Starosta ani się zwróciwszy, zasłonięty chustą siedział nieporuszony, ci się obchodzili jakby go nie było. Nalali wina z gąsiorka.
— Wino dobre — rzekł Żubr, trochę się zagrzało w drodze, jakby go nie wypić na razie, toby skwaśniało...
— A jużcić wypijemy... godzinę czasu mamy...
Poczęli grać, Starosta pomyślał — ale cóż oni mi po tej godzinie zrobią? co? ciekawym? w moim domu!!
Ruszył nieznacznie ramionami.
— Powiedziałeś ludziom żeby koni nie wyprzągali? spytał Zbisław.
— A jakże... tylko je napoją u studni, i obrok zadadzą w workach — za pół godziny będą gotowi...
Chwilę grali w milczeniu, w tym Żubr krzyknął — przegrałeś!
— Otóż tobie masz! stukając o stół szklanką, rzekł Zbisław... trzeba rad nie rad, krakowiaka śpiewać.
Wstał z krzesła, podszedł naprzeciw Starosty, wziął się w boki i zanucił okrutnym basem...

Siedzi kura na grzędzie,
Co to z tego będzie...
Siedzi Starosta za stołem...
Panu Staroście czołem!
Panu Staroście czołem!

powtórzyli oba chórem. Starosta był czerwony jak pąs, chrząkał ale milczał. Popatrzywszy nań Zbisław powoli zwrócił na miejsce i siadł.
— Dawaj karty!
Grali znowu w cichości, tylko kiedy niekiedy kubek brzęknął...
Po chwili, śmiech.
— Przegrałeś! ryknął Żubr — po raz drugi.
— A niechże cię nie znam! chyba karty przezroczyste... muszę się na drugiego krakowiaka zbierać, a dalipan to mi nie łatwo.
Poszedł na dawne miejsce, znowu podparł się w boki i zaśpiewał.

Starosteńku nasz...
Wielki rozum masz.
Ale rozum nie pomoże
Gdy skaranie przyjdzie Boże
Starosteńku nasz!

Powtórzyli — Starosteńku nasz! razy ze trzy. Starosta ani się ruszył, ino pluł przed siebie, a w duchu mówił.
— Zobaczemy! głupi ludzie! w moim domu — co oni mi zrobić mogą?
— Patrz już dalipan noc! zawołał Zbisław...
Świece się paliły woskowe od mroku...
— Pójdź, zobacz czy gotowe konie! szepnął Zbisław do Żubra, a sam znów stróżował przy drzwiach...
Żubr jak posłuszne dziecko na dany znak wyszedł, nie było go minut kilka, wóz zaturkotał zachodząc przed ganek.
— No — chwała Bogu, rzekł sobie Starosta — już sobie pojadą i raz od nich wolny będę...
Zjawił się Żubr w progu z ogromną chustą w ręku i czapką pod pachą, mrugnęli na siebie.
— Panie Starosto dobrodzieju — rzekł kłaniając się Zbisław — godzina wybiła.... prosimy o stanowcze słowo.
Jestli jego wola lub nie dopomódz mi do odzyskania żony?
Starosta popatrzał nań i ramionami ruszył. Zbiś powtórzył pytanie.
— Ostatecznie, panie Starosto? Nie! powtóre? nie — potrzecie — nie!
A! no! to dziejże się wola Boża, ja ręce umywam...
Skinął na Żubra który zwolna podszedł z przygotowaną chustą w ręku...
Postrzegłszy to gospodarz, zerwał się szybko i rękami rzucając cofał się zburzony a przelękły ku bocznym drzwiom, Zbisław pochwycił go za ręce i żelaznym uściskiem strzymał.
— Ani pisnąć! zawołał — ani głosu puścić — bo — bo będzie źle! będzie źle!
— Cóż chcecie ze mną zrobić! na miłość Boga! krzyknął stłumionym od strachu głosem Starosta.
— Nic tak wielkiego, za życie ręczę, rzekł Zbisław ponuro, ale na upartego jeszcze upartszy...
Ostatni raz wzywam — chcesz mi pan wskazać gdzie żona moja?
— No — niewiem! niewiem! Oburzony zawołał Starosta...
— Wiąż mu gębę — rzekł Zbisław, a nos puść aby się nie udusił...
Na te słowa Żubr przystąpił i w mgnieniu oka usta zawiązał staremu, który próżno się chciał opierać. Wpakowano mu czapkę na głowę, wzięli go pod ręce i zdmuchnąwszy światło, pociągnęli z sobą ku gankowi. W sieniach nikogo z ludzi nie było, wóz stał w ganku, nimbyś zdrowaśkę zmówił. Starosta już siedział na nim wzięty w środek między dwóch towarzyszów i konie zacięte raźnym kłusem ruszyły...
Gdy nie rychło potym panna Jachniewiczówna napróżno oczekując znaku życia od pana poszła do ogrodu przez okno zobaczyć co się dzieje w bawialni, a nie znalazła w niej światła i o panu ani gościach ani słychu... popłoch rzuciła między ludzi. Zbiegło się co żyło... Starosty ni znaku... gości ani śladu... gąsiorek tylko z winem na dnie i talia kart, którą wziąć z sobą Żubr zapomniał. — Zdumienie było wielkie, ale któż się mógł domyślać żeby przyjezdni gospodarza porwali? Myślano że na krótki czas dla pilnego interesu z niemi dobrowolnie pojechał. Panna Jachniewiczówna zabrała gąsiorek, chłopak karty do kieszeni schował, pokoje pozamykano — i dwór usnął zupełnie spokojny...
Ale Starosta ani jutro ani pojutrze nie powrócił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.