Szkarłatna Róża Raju Boskiego/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Szkarłatna Róża Raju Boskiego
Podtytuł Świątobliwy ks. Wojciech Męciński
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VII
ŚLADAMI ŚWIĘTEGO FRANCISZKA KSAWEREGO

— A więc to jest Goa — mówił Męciński do swego towarzysza, młodziutkiego jezuity, z którym po raz pierwszy wyszedł na miasto — a więc to jest miasto św. Franciszka Ksawerego.
— Tak, to Goa, wyspa niedaleko lądu, zdobyta swego czasu przez Albuquerque. Nie jest to wprawdzie Lizbona, ale mamy tu już przeszło pięćdziesiąt kościołów.
Tak z dumą zdobywcy i pioniera kultury objaśniał młody braciszek, rodem z Portugalii.
Szli „Rua Drecha“, ulicą Prostą, najpiękniejszą z ulic Goy. Pełna sklepów z wyrobami złotniczymi, drogimi kamieniami, jedwabiami i kosztownymi materiałami oraz innym drogim towarem, ciągnęła się ona od wspaniałego pałacu wicekróla aż do kościoła Matki Boskiej Bolesnej. Była to ulica, której nie powstydziłoby się najpiękniejsze miasto. Pomimo wczesnej godziny panował na niej ruch ożywiony. Widać było przede wszystkim ludność kolorową. Szli drobni, lecz żylaści i zwinni Malaje, w swych jedwabnych sarongach, spódnicach owiniętych dokoła biódr, w haftowanych, aksamitnych kaftanach, rozwartych na piersiach i w czapeczkach aksamitnych, wyszywanych złotem lub perłami. Tuż przed swymi bankami bankierzy chińscy w czarnych jedwabnych chałatach i takichże czapeczkach siedzieli za stołami, na których leżały stosy monet srebrnych, obok zaś ozdobne liczydła z drogiego drzewa i z gałkami często z półszlachetnych kamieni. Dalej widać było Parsów w czarnych kontuszach i takichże szerokich szarawarach, z czarnymi skopkami na głowach. Byli to handlarze dywanów i drogocennych makat. Poważni i wytworni w ruchach, przedstawiali się imponująco, a wyraz ich twarzy był łagodny i pociągający.
— Któż są ci brodacze? — zapytał Męciński swego towarzysza. — Wyglądają dostojnie.
— Są to Parsowie, słudzy szatana, czciciele ognia! — odpowiedział młody jezuita. — Opowiadają o nich, iż chcąc po śmierci ciało swe zupełnie unicestwić, zwłoki rzucają na pożarcie zwierząt i ptaków na specjalnych cmentarzyskach zwanych Wieżami Milczenia. Ale w interesach są bardzo uczciwi i pono świadczą ludziom dużo dobrego, zawsze bezimiennie. Bezimienność jest cechą wszelkich ich poczynań.
— To zacnie. I tacy ludzie są sługami szatana? Ileż obłąkania jest na świecie! A cóż to za wielki dostojnik?
— Gdzie? — zdziwił się braciszek.— Ach! ten.Ulicą z wielkim rozmachem szedł strojny pan w wysokich butach ze złotymi ostrogami dzwoniącymi za każdym jego krokiem. Rytm jego chodu wybijał też ciężki miecz w długiej pochwie obitej u dołu złotem. Tuż za rycerzem szedł Hindus w białej szacie trzymający nad swym panem różnobarwny chiński parasol. Mina rycerza, ubranego w brokat i jedwabie, była tak gęsta, iż można go było wziąć za samego wicekróla.
— To nie dostojnik, To zwykły żołnierz — kolonista. Rząd Jego Królewskiej Mości osadza tu tych żołnierzy, opłacając ich sowicie. Mają oni być rdzeniem ludności w naszych miastach indyjskich. Jednakże ludzie ci, dla pieniędzy i zysku porzucający ojczyznę, są bezbożni, otaczają się przepychem, udają wielkich panów i żyją w grzechu i rozpuście.Prawda, są oni naszymi wiernymi obrońcami. Miłość Wiary Chrystusowej żywię w ich sercach, na kościoły i szpitale pieniędzy ni darów nie skąpią, jednakże gnębią ludność, popełniają różne gwałty, żyją rozwięźle, tracąc pieniądze na ucztach, w otoczeniu swych kochanek, i miasto dawać dobry przykład, sieją zgorszenie. Ten, któregośmy spotkali, jest jeszcze skromny. Raczył iść pieszo, nie obawiając się, że może się otrzeć o ludzi niższych rangą. Zwykle oni nie chodzą, nawet gdy mają się udać do sąsiedniego domu. Albo dosiadają konia, albo każą się nieść w palankinie. Konie ich, perskie lub arabskie, mniejsze od andaluzyjskich, ujeżdżane są przez znakomitych koniuszych Dekanu. Jedwabne ich czapraki haftowane są drogimi kamieniami, strzemiona zawsze pozłacane, cugle owieszone brzękadłami i dzwoneczkami. Żaden taki rycerz nie ruszy się bez eskorty małych paziów lub niewolników Kafrów, upolowanych w Mozambiku, posępnych giermków, dniem zbrojnych w szpady, nocą zaś w piki i halabardy.Jedwab wśród nich jest tak pospolity, że ludzie dobrego gustu ponad jedwab przekładają wełnę. Wszyscy oni udają wielkich panów, a robią to nie tylko dlatego, że taka jest ich natura, lecz także i ze względów politycznych. Jako zdobywcy chcą ludności imponować jeśli nie liczbą, to przynajmniej swym wyglądem i zachowaniem się. Dlatego w dni uroczyste, gdy dostojnicy hinduscy i muzułmańscy zbiorowo pojawiają się z hołdem u wicekróla, oni zbiorowo nie przychodzą nigdy, a to nie przez pychę lub lekceważenie, lecz aby nie zauważono, że ich jest mniej od panów hinduskich lub muzułmańskich. Za to jednak każdy z nich tyle wszędzie sobą potrafi sprawić ambarasu, że w mieście o niczym się nie mówi, jak tylko o nich.
— Mądry jesteś, braciszku! — podziękował za dowcipny wykład ks. Wojciech. — Ale teraz racz mi powiedzieć, co to za dama nas mija?
Środkiem ulicy ciągnął wspaniały orszak. Naprzód szli laufrzy, dwaj rośli Murzyni ubrani w żółto-czerwone barwy i w takichże turbanach na głowach. W ręce trzymali długie, bambusowe trzciny, którymi spędzali z drogi przechodniów. Za lauframi, w takichże żółto-czerwonych barwach, szli paziowie, z których jeden niósł krzesło z wyzłacanego mahoniu, drugi i trzeci poduszki i poduszeczki, czwarty aksamitny woreczek, pełen jakichś drobiazgów, piąty wachlarz, szósty zaś kobierczyk. Za paziami czterech rosłych niewolników, idąc noga w nogę, niosło wspaniały palankin, okryty purpurowym jedwabiem i obwieszony srebrnymi dzwoneczkami. Na palankinie leżała dama w sukni z brokatów, z twarzą całkowicie zamazaną tłuszczem, który tu zastępował maski używane przez damy na ulicach Lizbony.Obok palankinu szły dwie pokojówki, a za palankinem postępowało czterech Kafrów z obnażonymi ciężkimi i szerokimi mieczami, które trzymali oparte na lewym przedramieniu.
— Tej damy — rzekł braciszek — nie znam, aczkolwiek miałem już sposobność widzieć wszystkie nasze dobrodziejki. Jest to na pewno żona któregoś z panów rycerzy.
— Cóż to? Cóż to się dzieje? — wykrzyknął ks.Wojciech, zaciekawiony dziwną sceną, którą przypadkiem dojrzał przez szczelinę między domami, rzuciwszy okiem w podwórze. Stał tam mianowicie młody Portugalczyk, wyrostek, prawdopodobnie biały służący, jak można było wnosić z ubrania, może koniuszy lub giermek. Z roześmianą miną i błyszczącymi z zadowolenia oczami trzymał jedną ręką za rogi kozę, a drugą zamierzał się na nią nożem, podczas gdy stojący przed nim poważny siwobrody Hindus, z tulącym się do niego ze zgrozą chłopaczkiem, coś białemu z błagalną miną przekładał i tłumaczył.
— Czyż ten niegodziwiec starcowi kozę chce zarżnąć?—wykrzyknął z oburzeniem ks. Wojciech.
— Chodźmy tam — zaproponował braciszek.
— I cóż to ma znaczyć? — rzekł z naciskiem ks. Wojciech, gdy znaleźli się przy grupie w podwórzu. — Czyż to postępowanie godne chrześcijanina? Jakimże prawem chcesz człowiekowi zarżnąć kozę, która, być może, stanowi cały jego majątek?
— Ja? jego kozę? — odpowiedział młody człowiek bynajmniej nie zmieszany. — I po cóż miałbym to robić? Jestem dobrym chrześcijaninem, sługą mężnego rycerza, a nie żadnym łotrzykiem! I za cóż mnie obrażacie, ojcze?
— Więc cóż znaczy ta koza z nożem przystawionym do gardła? —
—Nic więcej, jak tylko dobry żart, istotnie tynfa wart, bo może dać mi rupię albo dwie na szklaneczkę dobrego wina.
— Nie rozumiem — wyjąkał ks. Wojciech, który aczkolwiek w świętym oburzeniu bywał gwałtowny, zawsze bał się krzywdzić kogoś.
— Widać od nie dawna bawicie w naszym mieście! — odrzekł giermek.— W tym, co robię, nie ma nic złego. Koza jest moja, z czego wynika, że jeśli zechcę ją zarżnąć, mam do tego prawo. Przed paru dniami spotkałem się z przyjaciółmi i przegrałem do nich w kości wszystkie pieniądze. Lafa od pana należy mi się za tydzień, ja zaś teraz chciałbym mieć parę groszy, bo może się odegram. Za ostatnie dziesięć annów kupiłem tę to kozę — o, nie uciekaj, stary!
To mówiąc młody człowiek z lekka żgnął kozę w szyję, tak, że parę kropel krwi zbroczyło jej sierść białą.
Stary Hindus krzyknął.
— Nic nie rozumiem! — zawołał ks. Wojciech.
— Otóż ten poganin, jak wszyscy Hindusi, jest czcicielem Krowy — tłumaczył młodzian — oni mają dużo bogów i bogiń, ale to są prawdopodobnie krowie syny, ponieważ do krowy nie mówią inaczej jak „matko“.Nie tylko nie jadają mięsa, ale w ogóle nie zabijają zwierząt i gdy tylko widzą, że ktoś chce zwierzę zabić, starają się wyprosić mu życie albo też zwierzę wykupić. Wiedząc o tym, przyprowadziłem tu tę kozę, aby ją zarżnąć w oczach tego Hindusa, który jest naszym sąsiadem. Widząc, że chcę popełnić, jak oni to nazywają, morderstwo, Hindus wyszedł i zaczął się ze mną targować o życie zwierzęcia. Dawał mi już półtora rupii za to głupio beczące bydlę, ja zaś chcę, aby mi dał dwie.
— I cóż w tym złego? — tu zwrócił się do starego Hindusa i z miną zdecydowaną, zamachnąwszy się nożem, rzekł mu parę słów w języku, którego ks.Wojciech nie rozumiał. Hindus wyjął z sakiewki dwie srebrne rupie, podał je chłopcu i odszedł, uprowadzając kozę.
— Dziwne to są i niezrozumiałe rzeczy! — mówił ks. Wojciech skonfundowany, gdy się znalazł ze swym towarzyszem na ulicy.
— W wierzeniach tych pogan wiele rzeczy jest czystych i tkliwych — odpowiedział braciszek. — Czasami mogłoby się zdawać, jak gdyby obyczaje nasze były w porównaniu z ich obyczajami barbarzyńskie. Spójrz tylko na tę dziewczynę: po znaku na czole widać, iż jest to braminka, zatem należy do kasty najwyższej. Niesie z targu przepisane przez religię na dzień dzisiejszy kwiaty. Bez kwiatów, bez wieńców oni żyć nie mogą. Niezmiernie przestrzegają czystości przygotowanych potraw. Ani jedna drzazga nie zamieciona nie może leżeć na podłodze, gdy obiad się gotuje. Zdaje się, że czystość jest główną przyprawą ich potraw, o takiej czystości ludzie u nas pojęcia nie mają. Równocześnie jednak...
Młody księżyk rozejrzał się mimo woli i wykrzyknął:
— Ot, macie! spójrzcie tylko w tę boczną uliczkę!
Uliczką szedł starzec z długimi włosami, tak zlepionymi kurzem i potem, że wyglądały jak kołtun.Długa broda opadała mu na piersi — to był cały jego strój. Poza tym był zupełnie nagi. Trzymał w ręce kij, do którego przywiązany był dzbanek żebraczy. I oto na jego widok kobiety wybiegały z domów i padając przed nim na twarze, całowały jego zakurzone stopy.
— A cóż to takiego? — zdziwił się Męciński.
— To jest ich fakir, ich święty człowiek, ich nauczyciel — odpowiedział księżyk — są to niewątpliwie słudzy szatana, albowiem nie znając Boga prawdziwego, dokonywają rzeczy niezwykłych. Są to adepci czarnej — magii!
— Albo raczej oszuści! — odpowiedział ks.Wojciech, który nie bardzo wierzył w czarną magię.— Ale to istotnie straszna rzecz. Czy sądzicie jednak, że ów parobek pięknie sobie postąpił?
— O, nie — odpowiedział młody jezuita.— Nic złego przecież nie ma w tym, że ludzie czują litość dla zwierząt. Ale nasi rodacy tu — to żołdacy, którzy wojują mieczem nie patrząc na to, że przez to marnują nam to, co my zdobywamy sobie słowem Bożym. W ich sposobie życia jest wiele rzeczy takich, które do tego stopnia obrażają uczucia religijne ludzi tutejszych, iż oni wolą płacić, i to sumy nawet duże, aby tylko uniknąć rzeczy ich zdaniem bluźnierczych. Tak na przykład ludzie niżsi, chcąc uzyskać pieniądze od Hindusów, wychodzą na pastwiska, gdzie grożą, że ich krowom poobcinają ogony. Według naszych praw byłoby to tylko lekkim oszpeceniem zwierzęcia, według ich pojęć jednakże jest to hańba zadana ich religii. Ilekroć mahometanie dopuszczą się wobec swych sąsiadów hinduskich czegoś podobnego, wynika wojna, nas jednak oni się boją, bo mamy nad nimi przewagę, i dlatego żołnierze śmiało mogą groźbą obcięcia krowom ogonów wymuszać znaczniejsze nawet opłaty. Można też pieniądze zdobyć w sposób jeszcze łatwiejszy. Nas białych bramini uważają za nieczystych. Nawet gdy cień nasz padnie na bramina, on się uważa za pokalanego i musi przejść przez sześciotygodniowy post i obrządek oczyszczenia, a wtedy idzie bramin przez ulicę. Ja wam to kiedyś pokażę. Patrzy wciąż przed siebie na ziemię, miarkując, gdzie stopę ma postawić, aby się nie pokalać. Wtem naprzeciw niego ukazuje się człowiek biały i rzecze mu: „Jeśli zechcę, rzucę na ciebie swój cień. Ile mi dasz, abym tego nie zrobił?“ — i już idzie ku niemu grożąc mu swym cieniem. Wówczas bramin czym prędzej dobywa worka i wysypuje na ziemię tyle rupij, ile biały zażądał. Tak więc nie tylko mieczem swym straszą i zdobywają złoto nasi luzyfańscy rycerze, ale nawet swym cieniem.
Właśnie zbliżyli się do kościoła Matki Boskiej.Kilka palankinów z orszakiem stało przed bramą kościoła. Damy w trzewikach na ogromnie wysokich obcasach wysiadały z palankinów. Pokojówki podbiegały, chwytały damy pod ramiona i na pół wnosiły je do kościoła, gdzie u chrzcielnicy już czekali szlachetnie urodzeni rycerze, i piórami kapeluszy zamiatając pył mozaikowej posadzki, podawali swym damom końce palców umaczane w wodzie święconej. Tymczasem służba rozciągała dywany, ustawiała krzesła, które pokojówki zaścielały poduszkami i poduszeczkami jedwabnymi, a orszak paziów czekał, kiedy wreszcie damy raczą zasiąść do modlitwy.
Męciński patrzył na to oburzony.
— Kościół-li to, czy też theatrum? — pytał się w duchu.
Damy prowadzone przez swych wielbicieli usadowiły się w swych krzesłach i trzymając w drobnych rączkach wielkie księgi do nabożeństwa oprawne w kosztowne skóry, ze złotymi klamrami, nabijane kosztownymi kamieniami, przeszeptywały się, chichocąc cichutko z kawalerami, gdy małe ich pieski strzyżone lub też piękne charty i małe japońskie buldogi o rubinowych oczach to zawierały ze sobą znajomości, to znów warczały z cicha. Przy krzesłach dam pozostali tylko niewolnicy z mieczami lub jataganami oraz pokojówki, gdy reszta służby cofnęła się pod ściany.
Nareszcie odezwał się dźwiękiem metalicznym i słodkim srebrny dzwonek i z zakrystii wyszedł ksiądz mający odprawić Mszę świętą.
Ksiądz Męciński omal że nie krzyknął z podziwu.
Ksiądz miał na sobie ornat tak cudnie wyszywany złotymi i srebrnymi nićmi i tak gęsto haftowany rubinami, że nie szata kościelna to była, lecz istny skarbiec. Pelerynki na komżach ministrantów były z najcudowniejszych koronek.
— Skądże tak śliczne szaty kościelne? — pytał ks. Wojciech swego towarzysza.
— To właśnie są dary pobożne tych pań — odpowiedział mu młody jezuita.
Msza odbywa się wśród bezustannego chichotu, śmiechów, rozmów z rycerzami i kłótni dam ambitnych. Od czasu do czasu słychać było brzęk szpad i ostróg wchodzącego do świątyni rycerza lub też skowyt psa, któremu ktoś nadepnął na ogon, Tylko podczas Podniesienia panowała prawdziwie święta, nabożna cisza.
— Nic nie rozumiem! nic nie rozumiem! — mówił w duchu ks. Wojciech.
Po nabożeństwie, które odbywało się bardzo wcześnie, prawie wszyscy udali się na targ niewolników zobaczyć, czy nie ma czegoś do kupienia.Młody jezuita zaprowadził tam ks. Wojciecha.
Targ był bardzo ożywiony, albowiem kilka okrętów portugalskich zwiozło parę setek niewolników i niewolnic. A więc były tam Malajki, przysadziste, o okrągłych twarzach, słodkich migdałowych oczach, aż do piersi owinięte jedwabnymi „sarongami“. Byli też rośli, poważni Syngalezi z Cejlonu, bosi, w wełnianych szarawarach i bluzach, z długimi włosami zaplecionymi w warkoczyki, w które wplecione były na czerwonych wstążeczkach małe, białe muszle morskie. Były też tancerki, o których mówiono, iż pochodzą z białej marmurowej świątyni Kendy, gdzie wśród gajów palmowych przechowuje się ząb Buddy; miały na sobie białe, wolne szaty, w pasie tylko przewiązane, zdobne w piękne, barwne ornamenty.Było kilkudziesięciu Dajaków ze spiłowanymi ostro czarnymi zębami ludożerców i łowców lwów. Było też kilkunastu „babu“, czyli mieszkańców Bengalu, doskonałych złotników, lecz przede wszystkim znakomitych, subtelnych, sprytnych a pełnych taktu zarządców wielkich domów, majątków lub plantacyj.Słynęli oni z tchórzostwa i niesłychanego zdzierstwa, ale pan, który za zarządcę domu lub majątku miał Malaja, mógł być pewien, że będzie mu się dobrze powodziło, póki go Malaj nie zarżnie lub nie struje.
Wśród tego różnokolorowego tłumu chodzili panowie portugalscy nawoływani przez handlarzy niewolników, którzy zachwalali to wdzięki, to zalety swego towaru.
Ksiądz Męciński patrzył na to.
— Gdy Turcy, Tatarzy lub Maurowie biorą naszych w niewolę i sprzedają na targach wśród dalekich miast, jesteśmy na nich oburzeni i nazywamy ich poganami. A jakże nazwać chrześcijan, którzy czynią tak samo jak owi poganie?
— Niemożliwą jest rzeczą — odpowiada mu towarzysz — zdobyć inaczej odpowiednią ilość służby i rąk roboczych. My, słudzy Boga, możemy żyć w ubóstwie, jednakowoż rycerzom, przedstawiającym majestat królewski, nie godzi się na bosaka brnąć za garbatymi bawołami przez zalane wodą pola ryżowe.
— Może być, że masz i słuszność — odpowiedział mu Męciński — nie znam się na tym.
A potem dodał:
— O, Panie, wezwij mnie do swej łaski, ześlij mi palmę męczeństwa, abym nie potrzebował patrzeć na rozterkę serc i sumień ludzkich.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.