Tajemnica Doktora Hiwi/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Doktora Hiwi |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od strony Nowego Meklenburga i Krzyża ku granicy polskiej jechała pełnym gazem olbrzymia limuzyna, oblepiona grubą warstwą błota. W szarej poświacie dnia wyglądała, jak popielata bryła, posuwająca się z szybkością lawiny po krętej linji gościńca. Szofer zgasił reflektory i zwolnił pęd. Wedle otrzymanych od miejscowej ludności informacji o kilka kilometrów stąd znajdowały się już graniczne posterunki polskie. O tej wczesnej porze okoliczne wsie budziły się już z głębokiego snu. Rozpoczynała się pierwsza praca ludzi jeszcze rozleniwionych i zaspanych.
Szofer zapukał w szybę i wskazał ręką na horyzont. Baronowa Teitelberg pobiegła oczami w wskazanym kierunku, ale nie mogła nic dojrzeć. Horyzont otulony był niebieskim dymem mgły.
— Dymitr, co on pokazuje? — spytała z niepokojem.
— Wskazuje na posterunki polskie, — spokojnie odpowiedział Strogow.
— Nie widzę ich zupełnie.
— Gdy miniemy zakręt, zobaczysz je wyraźniej...
Za zakrętem rzeczywiście zobaczyła poruszające się drobne punkciki, które w szerokim odstępie posuwały się wolno naprzód. Cofnęła się w tył, przymknęła oczy, a z ust jej wyszedł tak cichy szept, jakby mówiła sama do siebie:
— Boże, jak się lękam...
Strogow ujął jej drobną rękę i silnie uścisnął.
— Luizo, jestem przy tobie... Nic złego nie może cię spotkać. Nie wierzysz chyba w to, abym twoją kochaną głowę chciał narazić na jakiekolwiek niebezpieczeństwo...
— A jeśli zamkną nas w barakach epidemicznych zamiast wpuścić do kraju? — pytała z rosnącym niepokojem.
Roześmiał się serdecznie, miłośnie objął ją ramieniem.
— Polegaj na mnie, — prosił. Nie jedziemy przecież do zrewolucjonizowanych Chin, tylko do Polski, kraju tak samo cywilizowanego jak Niemcy... Zmęczona jesteś długą i uciążliwą drogą, egzaltujesz więc trochę niebezpieczeństwo.
Tymczasem graniczne posterunki polskie zaczęły być coraz wyraźniejsze. Zdołała już odróżnić sylwetki poszczególnych żołnierzy, otulonych w grube płaszcze koloru „khaki“ i kwadratowe czapki. Serce jej biło tak silnie, jakby poruszał się olbrzymi kamień i uderzał z głuchym impetem o jej klatkę piersiową.
Auto minęło jeszcze jeden zakręt i znaleźli się o kilka kroków od patroli. Jeden z żołnierzy podniósł rękę do góry. Automobil zatrzymał się. Żołnierze zbliżali się wolno do wozu. Początkowo starali się porozumieć z szoferem. Strogow jednak uprzedził odpowiedź i mimo ciężkiego futra wyskoczył szybko z limuzyny, wyciągnął dokumenty i papiery i milcząco podał je żołnierzom. Dowódca patroli z uwagą oglądał paszporty, wreszcie z uprzejmym uśmiechem zwrócił je księciu.
— Chciałbym pomówić koniecznie z oficerem granicznym, — prosił Strogow.
— Oficer w tej chwili właśnie wstaje, — informował uprzejmie żołnierz. Mieszka stąd o kilkadziesiąt kroków w tym białym domu. Tam jest również kancelarja. Zaprowadzimy pana...
Strogow otworzył drzwiczki automobilu i zwrócił się do swej towarzyszki:
— Luizo, wyjdź z tego dusznego pudła. Powietrze jest tak czyste, że dobrze będzie przejść się tych kilka kroków. Robert tymczasem podjedzie, a my rozprostujemy zmęczone członki.
Wyszła otulając się szczelnie futrem. Z ustawicznym niepokojem patrzyła na twarze żołnierzy. Ale z pod długich, okutych daszków patrzyły na nią dobre, niebieskie oczy z dziwną życzliwością. Wyraz tych oczu uspokoił ją nieco. Do jej zmęczonych płuc przedostawały się teraz strugi chłodnego, czystego powietrza, lekki wiatr głaskał jej czoło i zmęczone bezsennością oczy. Na powietrzu czuła się lepiej, do duszy powracał spokój.
— Zmęczyła cię bardzo ta eskapada? — spytał troskliwie Strogow.
— O tak, czuję się bardzo zmęczoną. Powinniśmy byli odpocząć w drodze, ale tak nagliłeś...
— Nie bez racji. Uważałem, że bezpieczniej będzie, gdy nie opuścimy limuzyny na terenie Niemiec. Chciałem, abyśmy zdrowo i cało przyjechali do Polski, bałem się niepewnych kwater i epidemji.
Szli w kierunku domu oficera. Strogow szedł naprzód i rozmawiał z ożywieniem z dowódcą patrolu. Obok niej postępowało dwóch żołnierzy z najeżonemi na karabinach bagnetami. W czerwonych refleksach zorzy pochód ten wydawał się jej tak dziwny i niesamowity, a milczenie tak nieznośne, że postanowiła zagadnąć jednego z żołnierzy.
— Czy Polska wpuszcza uchodźców z Niemiec?
— Przed dwoma tygodniami mieliśmy rozkaz wpuszczać tylko tych, którzy mieli wizy konsularne polskie, — odpowiedział uprzejmie żołnierz czystą niemczyzną. — Umieszczaliśmy ich jednak w barakach, gdzie czternaście dni musieli spędzić na kwarantannie. Od dwóch tygodni jednak mamy ostry rozkaz, nie wpuszczania nikogo. Przypuszczam jednak, że państwa wpuszczą, bo ten pan ma wyjątkowo dobre papiery, — powiedział, wskazując na Strogowa.
— A czy dużo ludzi stara się z Niemiec przedostać do Polski?
— O, bardzo dużo... Przed dwoma tygodniami oblegali granicę tak, że nieraz obawialiśmy się, by nie przerwali naszych kordonów granicznych. Gdy nie zdołali się przedrzeć, wtedy osiedlali się chwilowo w pogranicznych wsiach niemieckich. Niestety pojawili się i chorzy, którzy roznieśli zarazę z Berlina. Patrole niemieckie odepchnęły ich od tych wsi nieco w tył, gdzie są baraki epidemiczne.
Słuchała z zaciekawieniem opowiadania żołnierza, który w bardzo inteligentny sposób opisywał jej wstrząsające sceny błagań i próśb nieszczęśliwych uciekinierów niemieckich, aby przepuścić ich na terytorjum polskie. Padali do nóg, starali się przekupywać żołnierzy polskich, niektórzy nawet w przystępie rozpaczy chwytali za broń i chcieli stoczyć z żołnierzami polskimi formalną bitwę. W słowach żołnierza dźwięczała nuta smutku i żalu.
— Czy żal panu tych biedaków? — spytała żołnierza.
— O tak. Żal mi bardzo. Ten kto widział rozdzierające sceny, jakie tu się działy na pograniczu, musiał litować się nad tymi nędzarzami. Niestety, zrozumie pani, nie mogliśmy ulżyć ich doli. Obawialiśmy się, że zawleką epidemję do naszego kraju. Robiliśmy co mogli. Dostarczaliśmy żywność, ponieważ okoliczne wsie nie mogły tylu tysięcy wyżywić.
Teraz z kolei żołnierze wypytywali ją o wypadki berlińskie. Opowiadała im o niespodzianym wybuchu epidemji, który zaskoczył ludność miasta, tak, że o zlokalizowaniu czy ewakuacji nie mogło być mowy, mówiła o dziesiątkach, potem tysiącach ofiar, które tworzą już dziś olbrzymie cmentarzysko za jednym z najbardziej ożywionych przedmieść Berlina.
— I nie ma na to ratunku? — spytał jeden z żołnierzy.
— Przed kilku dopiero dniami odkrył jeden z uczonych japońskich bakcyla tej choroby. Podobno znalazł jakiś środek zapobiegawczy... Ma być skuteczny...
— To dziwne, — wtrącił żołnierz. — U nas w Polsce podobno teraz nie wiele robią sobie z tej choroby. Siedzimy tu na krańcu świata, więc nie wiele wiemy, ale wojsko i straż celną tu na pograniczu szczepiono już przed kilku dniami, oprócz tego domy dezynfekowano „Caisitem“.
— „Caisitem“? — spytała mocno zdziwiona.
— Tak „Caisitem“, pamiętam doskonale nazwę, przysłano to do naszych oddziałów sanitarnych z Warszawy. Są to paczki w czerwonem opakowaniu z czarnym dużym napisem „Caisit“. Na własne oczy widziałem...
Chciała jeszcze o coś spytać żołnierza, ale doszli do białego, murowanego domu, na którym wywieszone było godło państwa polskiego. Tu mieściły się wojskowe oddziały pograniczne i straż celna.
Weszli do dużego, schludnego pokoju. Uderzyła ją czystość w każdym kącie izby. Dolatywał miły zapach kawy, który podniecał jej głód i drażnił nozdrza.
— Gotują śniadanie, — szepnęła cicho do Strogowa z wyrazem takiego łakomstwa na twarzy, że aż się uśmiechnął.
— Widocznie i ty napiłabyś się szklankę gorącej kawy.
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo do pokoju wszedł oficer, dowódca oddziału. Był to młody wysoki mężczyzna o jasnych oczach i ciemnej, krótko strzyżonej czuprynie. Przywitał przybyszy wesołym uśmiechem. Zauważyła jego białe, zdrowe zęby, przypominające młodego wilka. Uprzejmie wskazał jej miejsce na białej świeżo wymytej ławce.
— Może państwo zdejmą te ciężkie futra? W pokoju napalone.
Oficer mówił słabo po niemiecku, co chwila zacinał się, szukał wyrazów. Wobec tego Strogow nawiązał rozmowę w języku polskim. Pokazał oficerowi paszporty i dokumenty, a potem wszczął z nim rozmowę, która od czasu do czasu przechodziła nawet w serdeczniejsze tony. Pani Luiza niewiele z niej rozumiała. Wzrok jej ślizgał się po rozwieszonych na ścianach portretach prezydentów i znaczniejszych generałów państwa polskiego. Niektóre twarze znała z ilustracji niemieckich. Oficer przywołał jednego z żołnierzy i wydał mu jakieś krótkie dyspozycje, potem oglądali ze Strogowem mapę i spierali się o coś zawzięcie. Uderzał ją przyjacielski ton, z jakim obydwaj rozmawiali, niemniej dziwiło ją, że Strogow, jako rosjanin, tak biegle włada językiem polskim. Za chwilę żołnierz wniósł do pokoju biały obrus i bardzo prymitywne nakrycie do śniadania.
— Pan porucznik jest na tyle uprzejmy, — objaśniał Strogow, — że nie chce wypuścić nas stąd bez śniadania.
Skwapliwie przyjęła propozycję. Zapach kawy drażnił jej nozdrza, a świeże masło i wiejski chleb przykuwały oczy. Dawno nie widziała tego w Berlinie.
— Państwo po sterylizowanem mleku i sucharkach berlińskich napewno chętnie wypiją polską kawę, — zapraszał uprzejmie oficer, pokazując ciągle swoje białe, zdrowe zęby.
Podziękowała mu spojrzeniem. Oficer skwapliwie wypytywał się o stosunki, jakie panują w Berlinie. Dziwił się niezmiernie, że naród niemiecki, który ma wśród siebie tylu wielkich uczonych lekarzy i chemików, nie był w stanie w ciągu tak długiego czasu opanować epidemji. Cóż dopiero byłoby u nas, gdzie ani nasza wiedza lekarska, ani chemja nie stoi tak wysoko, jak w Niemczech... — mówił z poważnem zaniepokojeniem.
Strogow tłumaczył, że epidemja miała tak zagadkowe przyczyny, iż trudno było rozpocząć z nią racjonalną walkę. Wybuchła w miejscu, gdzie najmniej jej się spodziewano, — w klinice chirurgicznej. Potem rozszerzała się jak płomień po całem mieście, mowy wprost nie było o zlokalizowaniu strasznej choroby. Potem Strogow opowiadał o strasznych stosunkach, jakie obecnie panują w całej niemal Brandenburgji.
W opowiadaniu Strogowa dźwięczało jednak tyle niedomówień i tajemniczych zwrotów że oficer ze zdziwieniem patrzył na niego. Wreszcie Strogow urwał swoje opowiadanie i przeszedł na temat dalszej podróży. Dziś w południe spodziewał się być w Poznaniu, gdzie zamierzał kilka dni odpocząć po uciążliwej podróży. Oficer radził im jechać przez Gniezno, którędy droga była dalsza, ale gościniec dla automobili znacznie lepszy. Strogow zgodził się na tę propozycję.
Gdy pierwsze promienie słońca uderzyły o szyby, zaczęli się żegnać z oficerem, dziękując mu serdecznie za gościnę.
Zaledwie wyszli na próg domu owionął ich miły zapach budzącej się ze snu ziemi. Promienie słońca były jakieś cieplejsze, wlewały w duszę spokój i otuchę.
— Budzi się wiosna, — szepnął Strogow, wciągając zachłannie w nozdrza zapach ziemi.
— Czy jest pan rolnikiem? — spytał z uśmiechem oficer, patrząc, z jakiem skupieniem twarz Strogowa wita pierwszy wiosenny podmuch.
— Byłem nim kiedyś. Niestety od tylu już lat musiałem się przekształcić w mieszczucha.
— Patrz, już nawet orzą... — powiedziała zachwycona baronowa Teitelberg.
O kilkadziesiąt kroków od niej para koni ciągnęła malutki pług, który jakiś stary wieśniak prowadził wprawną ręką. Oczy wszystkich trojga długo śledziły każde poruszenie skiby.
— Wiesz Dymitr, uważam to za dobry prognostyk na przyszłość, — powiedziała, patrząc mu z ufnością w oczy.
— Takich prognostyków szczęścia spotkacie państwo po drodze więcej, — powiedział oficer, który zrozumiał tych kilka słów po niemiecku. Polska jest krajem rolniczym i gdzie spojrzysz tam pług. Zresztą już połowa marca...
Strogow wyciągnął zegarek. Była ósma, najwyższy czas odjazdu. Z trudem przywołali szofera, który otoczony kilku żołnierzami popijał wojskową kawę i opowiadał swoje smutne przeżycia berlińskie. Słuchali go ze współczuciem.
Robert był w doskonałym humorze. Dokończył kawę, potem nalał wody do chłodnika i zaczął krzątać się koło drobnych naprawek w motorze. Twarz i każdy ruch szofera świadczyły o wewnętrznem zadowoleniu, aż Strogow zdziwiony był tym dobrym humorem i spytał:
— Z czego się tak cieszysz, Robert?
— Cieszę się, bo to szczerzy i dobrzy ludzie, — odpowiedział bez wahania. Dali mi zjeść świeżego, ciepłego jeszcze chleba, którego tyle czasu na oczy nie widziałem w Berlinie. A potem przyjemnie jest pomówić z ludźmi... U nas jeden ucieka przed drugim, boi się, czy niema bakcyli w kieszeniach... Tu jakoś inaczej...
Strogow uśmiechnął się i patrzył jak szofer wycierał oliwę ze świec. Wkrótce przygotowania do dalszej drogi były już ukończone. Robert zapalił motor. Pożegnali oficera uprzejmym uśmiechem i ruszyli w dalszą drogę.
Strogow uchylił wentylator w dachu limuzyny. Powiew świeżego powietrza wdarł się do wnętrza automobilu, chłodził twarz i płuca. Pani Luiza patrzyła przez okno z zaciekawieniem, obserwując pierwsze roboty polne, którym błogosławiły promienie wiosennego słońca.
— Miło jest tutaj, — szepnęła, rozpinając futro.
— Pierwsze tchnienie wiosny, za dwa tygodnie już Wielkanoc...
— Doprawdy, w Berlinie nawet nie myślałam o tem, nie zastanawiałam się nigdy, czy to zima, czy lato. Zdawało mi się ciągle, że jeden ponury dzień podobny będzie do drugiego i że tak będzie, aż do końca życia, — westchnęła z żalem.
— Rozumiem twój nastrój. W naszych oczach zamierało miasto przez szereg tygodni. Twój apartament w „Adlonie“ przypominał już jakąś skrzynię izolacyjną... Jedynie ten ostatni wieczór na Grunewaldzie, wizyta doktora Hiwi i ta gwiaździsta noc były jakimś jaśniejszym promykiem w szarzyźnie ostatniego miesiąca. Tak pragnąłem wyrwać cię stamtąd...
— Czy byłbyś wyjechał bezemnie?
— Nie. Ale gdybyś była dalej ociągała się, byłbym cię uprowadził.
Zaczęła się śmiać, a potem spojrzała niedowierzająco w oczy towarzysza. W oczach tych przebijała powaga.
— W jaki sposób chciałeś to uczynić? — spytała.
— Nie potrzebuję teraz, gdy wyjechałaś, odsłaniać ci planu... Zapewniam cię jednak, że wszystko było przygotowane. Wyjechałaś jednak dobrowolnie i tem sprawiłaś mi tak wielką radość.
Chciał ją pocałować w usta, uchyliła się jednak zręcznie.
— Czekaj, musisz mi wytłumaczyć jeszcze niektóre rzeczy, których nie rozumiem, — mówiła z przekorną miną. — Powiedz mi, dlaczego nie zatrzymano nas na pograniczu i nie umieszczono w barakach? Przecież takie zarządzenie byłoby nawet zrozumiałe dla bezpieczeństwa Polski.
— Liczyłem się z tą możliwością. Dlatego wziąłem od przewodniczącego misji dla zwalczania epidemji w Niemczech poświadczenie, że jesteśmy zabezpieczeni od wszelkich zarazków, albowiem wzięliśmy potrzebną ilość zastrzyknięć ochronnych. Takie samo poświadczenie otrzymałem od przedstawicielstwa polskiego w Berlinie z prośbą, aby patrole graniczne nie utrudniały nam wjazdu. Oprócz tego napisałem przed kilku dniami list do jednego z wyższych oficerów sztabowych w Warszawie z prośbą, aby interwenjował u władz w naszej sprawie. Oficer na granicy oświadczył mi, że przed dwoma dniami otrzymał już z Warszawy polecenie ułatwienia nam wjazdu do Polski. Jak widzisz więc uczyniłem wszystko możliwe, aby tylko uchronić ciebie przed niespodzianką...
— Więc te zastrzyki, które otrzymałam od doktora Hiwi, to był „Caisit?“
— Tak.
— Dlaczego japończyk nie mówił mi tego?
— Nie wiem, może nie pytałaś go o to...
— Pytałam. Dał mi jednak tak niewyraźną odpowiedź...
— Gdy będzie w Warszawie, pociągniesz go za to do odpowiedzialności.
Pani Luiza milczała, widocznie niezadowolona z tak niejasnej odpowiedzi. Potem spytała znowu:
— Czy żołnierze na pograniczu, to niemcy?
— Skądże znowu. Są to wyłącznie polacy. Żadne przecież państwo nie byłoby tak lekkomyślne, aby na pograniczu stawiać patrole obcej narodowości.
— A dlaczego władają tak doskonale językiem niemieckim?
— Pochodzą oni, z wyjątkiem porucznika, który jest obywatelem wschodnich kresów Polski, z dawnego zaboru pruskiego. Tu musieli się dawniej uczyć po niemiecku. Przed dwunastu jeszcze laty niebezpiecznie było przyznawać się tu do polskości. Słowo „Polak“ wymawiało się z trwogą na ustach. Za nie katowano dzieci w szkole, za to słowo odbierano rodzinom ziemię, którą od dziada pradziada posiadali...
— Przesadzasz.
— Zapewniam cię, że mówię szczerą prawdę.
I Strogow tłumaczył swojej towarzyszce bezprawny fakt zaboru ziemi polskiej, opowiadał jej o strasznych czasach Fryderyka Wielkiego i polityki Bismarcka. „Ausrotten,“ — było to jedyne hasło, które stosowano wobec polaków na roli, w handlu i przemyśle. Ucisk ten był tak straszny, że piętnowały go wszystkie państwa cywilizowane na ziemi.
Słuchała z zainteresowaniem. Nie miała pojęcia, że naród niemiecki w czasie wielkiego rozwoju kultury, nawet w dwudziestym wieku mógł drapieżność i zaborczość swoją posunąć aż tak daleko i ubierać ją jeszcze w formę legalnej ustawy. W oczach jej zaczął naród, który teraz spokojnie orał i siał swoje zagony w promieniach wiosennego słońca, nabierać nimbu jakiegoś męczeństwa i bohaterstwa. A Strogow opowiadał jej dalej o Wrześni, o wozie Drzymały, o podziemnej pracy narodu polskiego, który nigdy nie tracił wiary w swoją wolność. Opisał jej wreszcie krwawe walki, jakie stoczyć musiał naród gnębiony, wyrzucając ciemiężycieli z odwiecznych swoich ziem.
— Lepiej zrozumiesz to, gdy będziemy już w Poznaniu... Tam dopiero zobaczysz ślady wielkiej pracy i kultury narodu polskiego. Ale równocześnie zobaczysz tam i kamienne twierdze drapieżnej hydry, która nazywała się H.-K.-T. Dopiero w Poznaniu unaoczni ci się ta straszna krzywda i zbrodnia, jaką naród niemiecki popełnił na Polakach.
Opowiadanie Strogowa, którego słuchała z takiem zainteresowaniem, poruszyło ją do głębi. Patrzyła przez lustrzane szyby limuzyny na małe, czyste wsie i miasteczka i coraz większą czuła dla nich sympatję.
Spojrzała ukradkiem na towarzysza podróży, na twarzy Strogowa malował się jakiś smutek, skupienie i upór. Zrozumiała, że człowiek ten, choć obcy Polakom, jednak litował się nad twardą i krwawą dolą tego ludu. Dziwiła się niezmiernie, że żyła tak długo i tak blisko tej ziemi, a nie wiedziała nic o haniebnej przemocy i gwałcie...
Siedzieli obok siebie wpatrzeni w jednostajną równinę, przeciętą białą linją gościńca i milcząco przeżywali swoje wrażenia. Wreszcie Strogow ocknął się z zamyślenia...
— Nie jesteś zmęczona? — spytał troskliwie.
— Nie.
— Całą noc nie spałaś.
— To nic, wyśpię się w Poznaniu...
Rozstawił przedni fotel, tak, aby swobodnie mogła na nim ułożyć nogi, potem starannie otulił ją futrem.
Ciepłe promienie słońca i miły powiew wiatru rozmarzały ją coraz bardziej. Niepokój, jaki czuła przed przekroczeniem granicy polskiej rozwiał się teraz zupełnie, nerwy jej rozprężyły się. Było jej ciepło i tak dobrze, że bała się poruszyć. Krajobraz zaczął coraz bardziej przemieniać się w jej oczach w jednostajną taśmę pól, przeplataną białemi plamami domków. Wreszcie powieki zaczęły ciężyć, postanowiła przymknąć je tylko na chwilę. Z trudem podniosła je raz jeszcze i zobaczyła błękitną taflę jeziora. Potem sen ją zmorzył.
Automobil piął się ku górze.
Milczenie i równy oddech towarzyszki zaczęły działać usypiająco na Strogowa. Ale on bronił się zawzięcie przed snem. Wyjął papierosa, zapalił go i patrzył jak przez niedomkniętą szybę prąd powietrza rozganiał niebieskie smugi dymu i gwałtownie wypędzał je w pola.
Spojrzał na zegary i tachometr automobilowy. Szybkość przekraczała dziewięćdziesiąt kilometrów.
— Dzielny chłop z tego Roberta — pomyślał. — Szesnaście godzin bez przerwy siedzi przy kierownicy...
Wytrwałość szofera zaczęła mu imponować. Z zadowoleniem patrzył na jego szerokie bary, przykryte grubym włosem futra i na spokojny ruch rąk na kole kierownicy.
Nagle Robert wyłączył gaz i wóz zaczął cicho opuszczać się w dół gościńca. Strogow zobaczył olbrzymie wieżyce tumu gnieźnieńskiego, które wyłaniały się z niebieskiej mgły, jak dwa potężne ramiona, wyciągające się błagalnie ku Bogu.
Spojrzał na zegarek: dochodziła pierwsza. Zdjął z haczyka mikrofon i zawołał przyciszonym głosem, aby nie zbudzić baronowej:
— Hallo, Robert!! Wystarczy ci benzyny do Poznania?
Szofer usłyszał pytanie, odpowiedział twierdzącem skinieniem głowy.
— A wody w chłodniku zmieniać nie potrzebujesz?
Szofer zaprzeczył ruchem głowy i gestem ręki. Wtedy Strogow wydał krótkie polecenie:
— Nie zatrzymuj się w Gnieźnie, jedź prosto do Poznania. Tam odpoczniemy doskonale.
Gdy mijali ulice Gniezna i przejeżdżali obok tumu, Strogow odsłonił głowę, uczynił znak krzyża i z rozrzewnieniem patrzył na stare mury świątyni, pokrytej patyną wieków.
Za Gnieznem, Strogow wyciągnął się na wygodnych poduszkach automobilu i próbował usnąć. Ale sen nie nadchodził, bo czarne łuki jego brwi ściągały się od czasu do czasu nerwowo nad czołem. Myśli jego zdawały się pracować gorączkowo.
Słońce zachodziło już za chmury, gdy opony automobilowe uderzyły o nierówne kostki bruku przedmieścia poznańskiego. Strogow otworzy oczy i spostrzegł, że są na Chwaliszewie. Ujął mikrofon i zaczął dokładnie szoferowi wskazywać kierunek jazdy. Teraz automobil posuwał się wolno jak żółw, przeciskając się z trudem wśród wąskich ulic przedmieścia.
Wolny ruch automobilu obudził baronową. Otworzyła oczy i patrzyła ze zdziwieniem na niskie, gęsto rozsiane domki.
— Gdzie jesteśmy, — spytała zaniepokojona.
— W Poznaniu, Luizo.
— Tak prędko.
— Spałaś całą drogę, — mówił, uśmiechając się. Przyjechaliśmy do Poznania o dwie godziny później, niż planowałem. Ponieważ jednak nie mamy żadnego terminowego interesu, więc te dwie godziny możemy Robertowi darować.
Z ciekawością patrzyła przez szybę automobilu, widziała jak małe domki zaczynają się przemieniać w wysokie kamienice, a ciasne uliczki rozszerzać w coraz szersze i ruchliwsze arterje miasta. Słuchała z zaciekawieniem, gdy Strogow tłumaczył jej pochodzenie niektórych przedmieść, historyczną rozbudowę miasta od starego do nowego Poznania.
— Tak dawno nie widziałam już ożywionego ruchu na ulicy, — mówiła, nie mogąc ukryć zadowolenia. Doprawdy, że teraz błogosławię chwilę, w której wyjechałam z Berlina. W mrowisku ludzkim czuje się człowiek zawsze pewniej i lepiej. Pamiętasz jak dobrze czułam się w hotelu „Adlon“ tego dnia, w którym wywiozłeś mnie z Grunewaldu?
Nagle Strogow zatrzymał automobil przed olbrzymim białym gmachem, który wyglądał jak monumentalna budowla na tle olbrzymiego placu, odgraniczonego kwadratem pięknych kamienic.
— A gdzie teraz jesteśmy? — spytała.
— Na razie u krańca podróży. Tu jest hotel „Bazar.“ W Poznaniu zatrzymamy się przynajmniej trzy dni.
Służba otworzyła drzwiczki automobilu, pomogła im wysiąść. Teraz dopiero baronowa Teitelberg czuła, jak bardzo zmęczyła ją podróż. Nogi jej były bezwładne, każdy krok sprawiał jej niebywałą trudność. W uszach słyszała monotonny i dokuczliwy trzask motoru. Na twarz wystąpiły gorączkowe rumieńce.
— Cała jestem oszołomiona tą jazdą, — skarżyła się swemu towarzyszowi.
Strogow ujął ją delikatnie pod ramię i wprowadził do olbrzymiego hallu hotelowego. Usiadła jak bezwolne dziecko w wygodnym fotela i czekała, aż Strogow załatwi formalności z portjerem.
Załatwienie formalności nie trwało widocznie długo, bo po kilku już minutach Strogow wrócił do hallu.
— Wynająłem dla ciebie mały, ale miły apartament, — mówił z radością. Nie będzie to wprawdzie luksus hotelu Adlon, ale gwarantuję, że odpoczniesz porządnie...
Perspektywa odpoczynku wydała się pani Luizie tak ponętną, że odzyskała siły i nie czekając na Strogowa, kazała się zaprowadzić do pokoju. Z zadowoleniem patrzyła na białe fale pościeli, które służba hotelowa układała na wygodnem łóżku. Za chwilę Robert przy pomocy kilku boyów wniósł skórzane walizy. Kazała pokojówce przygotować kąpiel i w oczekiwaniu na Strogowa podeszła do okna.
Na Placu Wolności kłębiły się tłumy publiczności. Ruch i ożywienie znać było na każdym kroku. Patrzyła na ten ruchliwy plac z prawdziwą radością. Nie spostrzegła nawet, że służba wysunęła się cicho z pokoju, a tuż obok niej stał Strogow tak cicho, jakby bał się przerywać jej zamyślenie.
— Dziękuję ci Dymitr, że sprowadziłeś mnie tu między ludzi. Nie czuję się tak opuszczona i bezsilna, — mówiła, a w oczach jej jaśniały błyski szczęścia.
— Wdzięczność swoją musisz mi jednak Luizo w jakiś sposób udowodnić czynem, — mówił żartobliwie. Za wszystkie moje starania i trudy żądam pewnej zapłaty....
— Byleby nie była za wysoka... — uśmiechnęła się przekornie.
— Zrób mi tę łaskę i dzisiejszego wieczoru, nim zejdziemy do sali restauracyjnej, zmień czarną żałobną suknię...
— Dlaczego zależy ci na tem? — spytała zaciekawiona.
— Pragnę, aby wszystkie przykre wspomnienia zostały tam w willi na Grunewaldzie, jak w żałobnem mauzoleum.
Prosząco patrzył jej w oczy. Potem ucałował jej ręce z radością, jakby z góry wiedział, że nie odmówi prośbie.