<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica Miksteków
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
PABLO CORTEJO.

Człowiek jest nieodrodnym synem ziemi, na której żyje. Charakter prawdziwego Meksykańczyka odpowiada charakterowi jego ojczyzny. Meksyk jest w znacznej części wulkaniczny. Podobnie większość mieszkańców jest krewka, porywcza, wulkaniczna. W kraju panuje żółta febra, w polityce Meksyku stosunki są gorączkowe i niezdrowe. Życie ludności, jej zwyczaje są pełne fantazji i zmian; w przeciągu jednego tygodnia można tu zaznać więcej przygód, aniżeli gdzie indziej przez dziesiątki lat. Jak wiadomo, stolica kraju, dawniej siedziba nieszczęśliwego władcy Montezumy, nosi taką samą nazwę, jak kraj cały: Meksyk. Wśród pałaców tego miasta jednym z najbogatszych był pałac hrabiego Fernando de Rodriganda y Sevilla, pana wielkich dóbr i możnowładcy.
Hrabia Fernando siedział właśnie w swym gabinecie i przeglądał rachunki, przedłożone mu przez sekretarza Pabla Cortejo. Łatwo było poznać, że panu sekretarzowi humor dziś nie dopisuje. Wysoka jego, chuda postać była pochylona, bezkrwiste usta były zaciśnięte, niezadowolone; od czasu do czasu obrzucał hrabiego zaledwie dostrzegalnem, zjadliwem spojrzeniem maleńkich oczu. Hrabia siedział nad papierami, marszcząc czoło.
— Nie, to mi się zupełnie nie podoba, na to się nie zgadzam — rzekł po chwili.
— Młodość ma swoje prawa — usprawiedliwiał sekretarz.
Hrabia spojrzał na niego z powagą i rzekł:
— Prawa prawami, niech młodość szumi, niech buzuje, ale ja widzę tu zupełnie co innego!
— Dowód pewnej słabostki...
— Co takiego? Więc pan nazywa to słabostką, jeżeli mój bratanek przegrywa jednego wieczoru dwanaście tysięcy pesów?
— Nieraz podobne sumy wygrywał.
— Aha, więc gra nałogowo? — rzucił hrabia gniewnie. — No, no, zabiorę ja się do niego!
Szperał dalej w papierach.
— Cóż to znowu? — zapytał po chwili. — Więc ta sprawa jeszcze nie załatwiona?
— Hrabia Alfonso użył sumy dlań przeznaczonej inaczej. Jak — tego nie wiem, bo nie ma przecież obowiązku zdawania mi sprawy.
— Tak, zdawać sprawy nie potrzebuje, przypuszczałem jednak, że powie panu coś o tem w zaufaniu. Mam wogóle wrażenie, że bratanek mój ufa więcej panu, aniżeli mnie.
— Ależ hrabio, skądże znowu! Jak można porównywać...
— Mam mimo to wrażenie, — mówił dalej hrabia w ostrym tonie — że pan niezbyt dobry czyni z tego zaufania użytek...
— Ekscelencjo...
— No już dobrze. Jeżeli tak często bywam niezadowolony z mego bratanka, to jednak część jego winy ciąży na panu. Czy chciałbyś po tylu latach służby otrzymać dymisję?
Sekretarz ściągnął groźnie brwi, po chwili jednak twarz jego nabrała znowu zwykłego wyrazu. Odpowiedział pokornie:
— Czy jednak Ekscelencja nie myli się łaskawie?...
— Nie, nie mylę się. Dlaczegóż bratanek mój całemi dniami przesiaduje u pana? Dlaczego ciągle jesteście razem? Nie lubię tracić słów napróżno, a jeżeli już mówię, to nie bez podstaw. Jeszcze jedno: dlaczego stara się pan zawsze usprawiedliwić jego namiętność do gry?
— Przecież inni młodzi ludzie grają także.
— Nie wynika stąd, by miał wyrzucać przez okno moje pieniądze! Nie widzę również powodu, dlaczego ma puszczać w obieg moje przekazy.
— To drobiazg, przypadek...
— Co takiego? — krzyknął hrabia groźnie. — Przypadek! Kto kładł mój podpis na przekazach: bratanek mój, czy też pan?
— Hrabia Alfonso!
— Żeby mi się to więcej nie powtórzyło! Nie dam nikomu więcej przekazu mego in blanco, nawet panu memu sekretarzowi. Wczoraj zapłaciłem pięć tysięcy piastrów za mego bratanka; ciekaw jestem, kto te pieniądze zainkasował?
— Ja — odpowiedział pokornie sekretarz, rzuciwszy zpodełba na hrabiego spojrzenie, pełne śmiertelnej nienawiści.
— Więc pożyczał mu pan pieniądze?
— Prosił o to.
— Aha! Więc prośba lekkomyślnego bratanka znaczy dla pana więcej, aniżeli rozkaz jego wuja, któremu jesteś podległy? Znajdę środki, by zmusić pana do posłuszeństwa, zrozumiano?
Hrabia zagłębił się w papiery. Nagle purpurowy rumieniec oblał jego bladą, arystokratyczną twarz; był to rumieniec wstydu i zdumienia. Hrabia podszedł do sekretarza, przeszywając go groźnym wzrokiem:
— Czy pan wie, gdzie się obecnie Alfonso znajduje?
— W hacjendzie del Erina.
— W jakim celu tam się udał?
— Tego nie wiem.
— I ja nie wiedziałem, dlaczego poczuł nagle tęsknotę za daleką hacjendą i dlaczego pan adwokatował tej tęsknocie; teraz dopiero rozumiem wszystko!
Sekretarz zbladł jak płótno. Hrabia chodził wielkimi krokami po pokoju. Po chwili milczenia zapytał:
— Cóż się dzieje z pojedynkiem?
— Z jakim pojedynkiem? — pytał sekretarz z najniewinniejszym wyrazem twarzy.
— Cortejo! — krzyknął hrabia tubalnym głosem.
— O niczem nie wiem.
— W takim razie daję panu natychmiastową dymisję. A więc: czekam!
Cortejo czuł, że milczenie i wykręty go zgubią. Rzekł więc błagalnie:
— Don Alfonso nakazał milczenie.
— Kto ma tu do rozkazywania: ja, czy mój bratanek? No, prędzej, słucham!
— Młody hrabia odjechał, by uniknąć zatargu...
— Jaśniej, wyraźniej! Oto co pisze mi hrabia Embarez:

Don Fernando!
Proszę sennora, aby skłonił pan swego bratanka, niech w przeciągu trzech dni stanie do spotkania ze mną. Czekam na nie od trzech tygodni. Teraz daję termin ostateczny. Jeżeli hrabia nie stawi się w oznaczonym terminie, będę zmuszony ogłosić cały wypadek w Diario oficial i La Sociedad. Mam nadzieję, że zależy panu więcej na czystości rodowego nazwiska, aniżeli na strzępie skóry bratanka.

Almanzo hrabia Embarez.

— Czekam wyjaśnień! Chcę poznać całą prawdę.
— Hrabia obraził hrabiego Alfonsa.
— I mój bratanek wyzwał go?
— Nie. Został wyzwany.
— W takim razie Alfonso musiał znieważyć hrabiego. Pocóż na Boga te ciągłe kłamstwa! Czy bratanek mój przyjął wyzwanie?
— Musiał przyjąć.
— Musiał! A więc nie zbywało mu na tchórzostwie, by go nie przyjąć? Co za hańba! Gdzie wyznaczono miejsce spotkania?
— Na brzegu jeziora Tescuco.
— I Alfonso nie zjawił się na czas?
— Hrabia Embarez uchodzi za najzręczniejszego fechtmistrza i strzelca — rzekł zakłopotany sekretarz.
Hrabia chwycił się za serce.
— Boże miłosierny! — jęknął. — Więc mam bratanka, który jest nikczemnym tchórzem! Wyzwano go, a on uciekł ze strachu! Nazwisko Rodriganda będzie splamione i shańbione, jeżeli nie znajdę natychmiast wyjścia.
Znowu wielkimi krokami przemierzał pokój. Po chwili rzekł:
— Oto mój rozkaz: należy wysłać zaraz dwóch najszybszych gońców do hacjendy!
— Dwóch?
— Tak, dla pewności. Niechaj powiedzą memu bratankowi, aby natychmiast, bez najmniejszej zwłoki, wracał do Meksyku. Zrozumiano?
— Ekscelencja wie chyba o tem, że młody hrabia nie będzie mógł przybyć tu prędzej, aniżeli za trzy, cztery tygodnie.
— Wiem o tem. Pojadę sam do hrabiego i powiem mu, że stanę w zastępstwie bratanka. Alfonso zdecydował się na szpady, czy tak?
W oczach sekretarza pokazał się błysk zadowolenia i radości. Odpowiedział:
— Tak.
— Taki tchórzliwy, a taki lekkomyślny! Gdyby wybrał pistolety na wielką odległość, nie miałby potrzeby uciekać. No, proszę teraz odejść i przysłać mi tu starą Marję Hermoyes.
Sekretarz opuścił gabinet.
Po chwili zjawiła się przed hrabią starsza kobieta godnej powierzchowności. Skłoniwszy się głęboko, stanęła przy drzwiach.
— Podejdź bliżej, Marjo, siadaj! — rzekł don Fernando ciepło do swej starej służącej, niezwykle przywiązanej do hrabiego i całego domu.
Chodził ciągle po pokoju; widać było, ile trudu sobie zadaje, aby opanować gniew i ukryć stan najwyższego zdenerwowania.
— Mogę ci ufać w zupełności, prawda, Marjo?
— Ależ, hrabio! Życie moje należy do pana.
— Wiem o tem. Powiesz więc całą prawdę?
— Nie okłamywałam pana nigdy.
— Wiem o tem. Ale są rzeczy, których nawet najlepszy, najwierniejszy służący woli nie powiedzieć swemu panu. Przed wielu laty przywiozłaś Alfonsa z Hiszpanji; powiedz mi szczerze: jest rzeczywiście moim bratankiem?
Pytanie hrabiego wywarło na Marji ogromne wrażenie. Zamarła cała z przerażenia.
— Wielki Boże, co za pytanie?! Dlaczegóżby nie miał być waszym bratankiem? — wyjąkała.
— Odpowiadaj jednem, jedynem słowem: tak, czy nie!
— Tego nie mogę, nie mogę!
— Dlaczegóż to?
— Uderzyło mnie to już dawno, że hrabia Alfonso tak bardzo podobny do sennora Pabla Cortejo...
— I mojej to nie uszło uwagi. To właśnie podobieństwo nasuwa mi podejrzenia i odbiera spokój.
— Dziwne to nieco, że hrabia Alfonso ciągle przebywa u don Pabla, ustawicznie ma z nim jakieś tajemnice.
— Wiem o tem. Lecz to się musi zmienić.
— Ponadto... — tu zatrzymała się Marja, czerwieniąc się mimo swego wieku po uszy.
— Ponadto?
— Jeszcze coś zwróciło moją uwagę: oto brat don Pabla... — znowu urwała.
— Ależ mów! Zostanie to między nami. Myślisz o pełnomocniku mego brata, adwokacie Gasparino Cortejo z Manrezy w Hiszpanji?
— Tak. Przed laty umizgał się do mnie, choć byłam starsza od niego; darował mi wtedy swą fotografję, mam ją jeszcze.
— Cóż ta fotografja?
— To wykapany hrabia Alfonso.
— Czy mogę ją zobaczyć?
— Owszem, Ekscelencjo, zaraz ją przyniosę.
Po chwili Marja wróciła z fotografją. Rzuciwszy na nią okiem, hrabia zawołał:
— Ależ to Alfonso, żywy Alfonso!
— Tak, i mnie się tak zdawało.
— Byłaś mamką małego Alfonsa?
— Tak; przez sześć miesięcy. Po odstawieniu go od piersi miałam pozostać dalej na zamku, ale znalazł się pewien stolarz, który starał się o moją rękę; wyszłam wkońcu zamąż i zamieszkałam z nim razem. Po jakimś czasie mąż mój zachorował i umarł. Było to wtedy, gdy pan, hrabio, chciał zabrać do siebie małego Alfonsa. Spełniono waszą prośbę. Żył bowiem jeszcze starszy brat Alfonsa. Przywiozłam małego tu, do Meksyku; nie miałam nikogo na świecie, musiałam więc znowu pójść na służbę.
— Jak się odbył twój odjazd?
— W dniu odjazdu, rano, zawołano mnie na zamek, poczem hrabia wraz z hrabiną odprowadzili nas powozem do Barcelony. Tam oczekiwał hrabiego Alfonsa i mnie sennor Pedro Arbellez, obecny nasz dzierżawca, wtedy ekonom.
— Czy hrabia i hrabina odprowadzili was na statek?
— Nie. Oboje udali się wieczorem w powrotną drogę. Dobra moja pani była bardzo smutna i wzruszona. Następnego ranka miałam wrażenie, że dziecko ma zupełnie inną twarz, niż dnia poprzedniego.
— I cóż jeszcze?
— Jeszcze jedna drobnostka. Ludzie ubodzy, jak ja, lubią oglądać rzeczy, noszone przez bogatych. Więc, gdy kładłam małego do snu, obejrzałam dokładnie, jak Alfonso był ubrany. Na drugi dzień zdawało mi się, że koszulka ma nie ten sam numer, co wieczorem, gdym dziecko do snu kładła.
— Zdawało ci się, czy byłaś tego pewna?
— Sama dobrze nie wiem.
— Tak. To w każdym razie bardzo ważne. Czy drzwi od pokoju twego były zamknięte na klucz?
— Nie.
— W jakiej nocowaliście oberży?
— W oberży El Hombre Grande w Barcelonie.
— Nie pamiętasz, kto jeszcze na noc tam się zatrzymał?
— Niedaleko od mego pokoju nocował jakiś człowiek, którego późnym wieczorem odwiedziło jeszcze dwóch; wszyscy trzej opuścili oberżę wczesnym rankiem. Jeden niósł przy wychodzeniu jakieś zawiniątko pod pachą.
— Kto to zauważył?
— Dziewczyna z oberży, która z powodu bólu zęba całą noc nie spała.
— Czy możesz mi jeszcze coś powiedzieć, coby miało dla naszej sprawy znaczenie?
— To same drobnostki. Nie zwraca się na nie właściwie uwagi, dopiero później dają do myślenia. A więc, mały nie mówił nigdy o rodzicach, choć właściwie powinien był płakać z powodu rozstania się z nimi.
— Ah!
— Gdy mówiłam z nim o hrabi i hrabinie, rzadko kiedy nazywał ich: mama, tata, prawie zawsze: ojciec, matka. Wogóle niechętnie wspominał kraj rodzinny, tak, jakby mu tego kto zabronił. Poza tem nie zawsze odzywał się, gdy go wołałam imieniem Alfonso; miałam chwilami wrażenie, że nazywał się inaczej.
— Na Boga! O tem wszystkiem mówisz mi dopiero teraz?
— Z początku niezwracałam na to uwagi. Byłam daleka od podejrzeń. Dopiero tu, w waszym domu, przejrzałam nieco. Podejrzenie przyszło dopiero wtedy, gdy zauważyłam to niesłychane podobieństwo. Ale było już za późno!
— Może i nie za późno. Tego nigdy nie można wiedzieć...
— Ponadto uderzyło mnie podczas podróży, że chłopak wypytywał się ciągle o don Pablo Cortejo, a nie o was. Potem zauważyłam, że obydwaj mówią do siebie ty, gdy im się zdaje, że są sami.
— Naprawdę?
— Tak. Raz nawet hrabia nazwał sekretarza wujem. Było to w ogrodzie; nie mieli pojęcia, że ich słyszę i widzę.
— Dalej, dalej!
— To wszystko! Więcej nic nie wiem.
— No, i to wystarczy. Jestem głęboko przekonany, że popełniono tu łajdactwo. Biada im!
— Mam zachować milczenie o tem, o czem mówiliśmy, prawda, hrabio?
— Oczywiście. Nie powinni mieć nawet pojęcia, że coś przeczuwamy. Mogliby pozacierać ślady. Ale jeżeli jest istotnie tak, jak przypuszczam, gdzie szukać prawdziwego Alfonsa?
— Wykradli go ci trzej.
— Może zamordowali?
— O mój Boże!
— Muszę poznać całą prawdę, muszę! — rzekł hrabia w pasji. — Dla świata jest jednak moim bratankiem i nawet dziś wystąpię w jego imieniu. Powiedz woźnicy, aby zaprzęgał. Gdy będziesz mi w tej sprawie potrzebna, każę cię zawołać.
Marja wyszła.
Hrabia zamknął w biurku wszystkie papiery, z powodu których tak się zirytował, i zszedł na dół.
— Do hrabiego Embarez! — rzucił woźnicy, wsiadając do powozu.
Wkrótce powóz zatrzymał się przed domem hrabiego. Hrabia Fernando kazał się zameldować. Hrabia Embarez, człowiek jeszcze młody, przyjął go z wyszukaną, lecz zimną uprzejmością. Poprosił hrabiego, by usiadł. Sam stał. Wobec tego i hrabia Rodriganda odsunął podane mu krzesło.
— Otrzymałem dziś list od pana — zaczął hrabia.
Embarez skinął potwierdzająco głową.
— I zdziwił mię ton, w którym został zredagowany.
— To mój ton, zwykły.
— Mimo to zdziwił mnie, bo w mojej naturze leży uprzejmość wobec wszystkich!
— Ja również bywam uprzejmym wobec osób godnych.
Rodriganda cofnął się o krok:
— Więc twierdzi pan, że moja osoba nie jest warta tej uprzejmości? — zapytał ostro.
— O panu nie było mowy.
— Ale list był do mnie adresowany.
— Lecz mowa w nim była o bratanku pańskim.
— Proszę o bliższe wyjaśnienie. O co wam poszło?
— To sprawa honorowa. Obraził moją siostrę. Wyzwałem go więc na szpady i wyzwanie to przyjął.
— Kiedy miał się odbyć pojedynek?
— W trzy dni później. Niestety, hrabia Alfonso nie zjawił się w tym terminie; mam wrażenie, że nie uważa, by honor jego wart był pchnięcia szpady. A może jest poprostu tchórzem?
Hrabia Fernando czuł się do głębi dotknięty; zachowując jednak zimną krew, odrzekł:
— Mam wrażenie, że niebardzo to szlachetnie dręczyć w tej sprawie kogoś zupełnie niewinnego, jak ja! Oświadczam, że bratanek mój był zmuszony udać się z wycieczką do pewnej osławionej części naszego kraju. W takich okolicznościach można się spóźnić przy najlepszych zamiarach. Ja, na pańskiem miejscu, hrabio, dowiedziałbym się najpierw od stryja, jak ma się rzecz właściwie, a nie drażniłbym człowieka honoru, który pana niczem nie dotknął i którego imię jest bez skazy.
Na te słowa odparł hrabia:
— List odnosił się do bratanka, nie do stryja.
— To nic nie tłumaczy! Uważa mnie hrabia za zastępcę bratanka? Jeżeli więc hrabia do mnie skierowuje słowa, które do niego się odnoszą, to proszę użyć raczej szpady przeciw mnie, zamiast przeciw niemu.
— Co takiego? Hrabia chciałby...
— Tak. W zastępstwie bratanka przyjmuję wyzwanie.
— Ale hrabio, to nie leżało w moich zamiarach. Niechże hrabia da pokój!
— Powtarzam, że przyjmuję wyzwanie! — odparł hrabia poważnie, niemal groźnie.
— Cóż robić. Jeżeli hrabia nalega...
— Kiedyż nastąpi spotkanie?
— Kiedy hrabia chce.
— Jutro?
— Tak hrabiemu śpieszno do śmierci? — zapytał szyderczo Embarez.
— Życie moje w ręku Boga — odparł z godnością don Fernando.
— Jaką bronią walczyć będziemy?
— Tą samą, którą miał walczyć mój bratanek: na szpady. Miejsce to samo, które wybrał mój bratanek.
— A sekundant?
— Kto sekundował bratankowi?
— Wicehrabia de Lorrière.
— Więc on będzie mym sekundantem.
Po tych słowach hrabia opuścił dom hrabiego Embarez i udał się do mieszkania wicehrabiego de Lorrière. Wicehrabia był oburzony, że młody hrabia nie stawił się na termin. Ze względu jednak na nieskazitelne imię hrabiego Fernanda, przyjął zastępstwo.
Powróciwszy do domu, don Fernando pisał przez całe popołudnie, wieczorem zaś kazał zawołać do siebie Marję. Przypuszczała, że hrabia będzie z nią znowu mówić o tajemniczej zamianie dzieci, myliła się jednak.
— Marjo — rzekł — powierzę ci tajemnicę, której nie wolno zdradzić.
— Ależ hrabio, będę milczała jak grób.
— Wiesz wszakże, co to pojedynek? Jutro rano będę się bić.
— Na Boga, czy to możliwe? Nie, hrabia nie uczyni tego!
— Muszę — odparł. — Alfonso został wyzwany i uciekł jak podły tchórz. Muszę ratować honor swego nazwiska.
— Hrabia Alfonso będzie przyczyną morderstwa swego stryja!
— Nie. Znam się dobrze na szpadzie, władam nią doskonale. Na wszelki wypadek jednak przygotowałem testament.
— Myślałam, że testament już dawno gotów, — rzekła Marja z naiwną prostotą.
— Tak, był testament, w którym generalnym spadkobiercą mianuję Alfonsa. Ale zmieniłem go. Oto nowy tekst. Przechowasz go, prawda?
— Ja? Dobry panie, dlaczego ja, biedna, słaba kobieta? — zapytała z płaczem.
— Jesteś mi wierna i tobie jedynej ufam w zupełności. Jeżeli jutro wrócę cało, zwrócisz mi testament. Jeżeli nie wrócę, oddasz go zarządcy, który już poczyni odpowiednie kroki. Dobranoc!
Stara protestowała w dalszym ciągu, lecz hrabia odprowadził ją delikatnie do drzwi, nie chciał się bowiem sam rozczulać. — —
Wyszedłszy od hrabiego, Pablo Cortejo wysłał stosownie do polecenia Fernanda dwóch gońców, poczem udał się do swego domu.
Był wdowcem, żona zostawiła mu córkę, jedynaczkę. Córkę tę ubóstwiał, choć nic w sobie boskiego nie miała.
Była wysoka i szczupła, jak ojciec, rysy twarzy miała ostre, ruchy kanciaste. Twarz jej była woskowo blada, połowy zębów brakowało, oczy zaś podobne były do oczu sowy, wystawionych na światło słoneczne.
Pablo poszukał córki. Leżała na dziedzińcu domu w hamaku, rozkoszując się chłodem i paląc papierosy.
— To ty, ojcze? — zawołała. — Czegóż hrabia chciał od ciebie o tak niezwykłej porze?
— Chciał uderzyć mnie pięścią między oczy.
— O cóż poszło?
— Naturalnie o Alfonsa!
— To przecież jego bratanek!
— Przynajmniej formalnie. Nie chciałbym wpaść w ręce starego, gdyby się dowiedział, jak rzeczy stoją naprawdę. Była naprzód mowa a grze, później o pojedynku, w którym ty wyłączną ponosisz winę.
— Ja? — zapytała dziewczyna. — Czy to ja dałam powód do wyzwania?
— Nie, ale nie pozwoliłaś, aby Alfonso się stawił. Żal ci było jego życia.
— Cóż to ma wspólnego z dzisiejszą twoją rozmową?
— Hrabia Embarez wystosował list do starego. Stary groził mi degradacją, dymisją...
— Na to się nie odważy, a zresztą Alfonso do tego nie dopuści!
— Stary chce go wziąć krótko; twierdzi, że mu psuję bratanka.
— To nie ty, to ja! — rzekła z pewnością siebie córka Pabla Cortejo.
— Masz zupełną rację. Zresztą list hrabiego przyniósł nadzwyczajny rezultat, któregobym się nigdy nie spodziewał: stary będzie się pojedynkował zamiast swego bratanka.
Dziewczyna wyskoczyła z hamaku ze słowami:
— Kiedy?
— Nie wiem dokładnie, przypuszczam jednak, że wkrótce, bo hrabia nie lubi zwlekać.
— A jeżeli zginie od kuli?
— Może tylko zostać zakłuty, walczą bowiem na szpady.
— To jeszcze niebezpieczniejsze.
— Wygramy tylko na tem. Sporządził przecież testament, mocą którego Alfonso zostaje spadkobiercą.
— No, i ja także coś dziedziczę!
— Tak, i ty. Mój poczciwy braciszek Gasparino, to spryciarz; chce mieć wszystko dla siebie i dla swego syna. My zaś mamy się kontentować ochłapami. Ale myśmy sprytniejsi od niego! Dlatego też będziesz dziedziczką razem z Alfonsem, będziesz na pewno!
— Ciekawa jestem, co powie Alfonso na naszą propozycję?
— Z pewnością nie powie „tak“.
— Dlaczegóż to? Czy uważasz, że jestem za mało piękna? — zapytała, rozdrażniona.
— Nie; tego nie uważam. Ale kto jest hrabią, ten żeni się zwykle z hrabianką.
— Gdy się ze mną ożeni, zostanę hrabiną!
— Nie sądzę, aby poszło tak gładko.
— Będzie musiał poddać się, będzie musiał!
— A jeżeli stary nie padnie w pojedynku?
Dziewczyna długo nie odpowiadała, patrząc w ziemię. Wreszcie rzekła:
— Dlaczego jesteście tak słabi, wy, mężczyźni?
Ojciec patrzył przez czas jakiś badawczo na córkę, poczem rzekł:
— Więc twojem zdaniem musi zginąć?
— Tak.
— Jeżeli nie od szpady...
—...to od czego innego. Jak długo jeszcze mamy czekać?!
Przy tych słowach obmierzła jej twarz nabrała wyrazu bezmiernej chciwości.
— Tak; długo nie należy czekać...
— Więc trzeba działać! Czy mam ci pomagać?
— Może przydałaby się twoja pomoc.
— Więc powziąłeś już jakieś postanowienia? Jakie?
— Chciałem już przedtem pomówić z tobą. Czytałaś list brata mego, Gasparina?
— Tak. Pisze, że hrabia Fernando musi zniknąć z powierzchni ziemi.
— Cóż na to mówisz?
— Nie bardzo mi się to podoba. Dopóki żyje, mamy ciągle broń w ręku przeciw Alfonsowi i twemu bratu.
— Może masz rację. Może najlepiej byłoby wydać go temu rabusiowi Henrico Landola, który przybędzie tutaj w tych dniach. Przyznam ci się, że mi niezbyt miło być mordercą człowieka, któremu tyle zawdzięczam.
— Zawdzięczasz? — odparła szyderczo Józefa. — Przecież pracujesz na niego! Nie; o wdzięczności nie powinieneś myśleć. Mimo to, jestem zdania, aby nie zabijać hrabiego Fernanda. Jeżeli więc nie padnie w pojedynku, trzeba go uśmiercić pozornie. Ale kto da nam potrzebną truciznę?
— Jest pewien człowiek, który zna wszystkie trucizny i jady. Handluje niemi potajemnie. To stary Indjanin, mieszka w San Anita. Nazywa się Basilio. Pomówię z nim.
— Ale dopiero po pojedynku, prawda? Co słychać z Alfonsem?
— Przed trzema tygodniami wysłałem do niego gońca. Dziś hrabia kazał wysłać po niego dwóch ludzi. Jest z pewnością w powrotnej drodze; wróci za kilka dni.
— Chwała Bogu, będę go znowu miała!
Oczy jej zabłysły radością. Widać było, że kocha Alfonsa szczerze, że drzemie w niej wulkan namiętności.  —
Następnego ranka, o bladym świcie, wyruszył hrabia Fernando de Rodriganda ze swym sekundantem za Meksyk, nad jezioro Teseuco. Obydwaj jeźdźcy ubrani byli w narodowe stroje meksykańskie. Obydwaj mieli na głowach wielkie, jasne sombrera — kapelusze o szerokich kresach — z których złote sznury spadały na plecy, ubrani byli w ciemne kurtki o wielkiej liczbie srebrnych guzików, w zapateros, owinięte pasem, wyszywane złotem i srebrem.
Podobnie ozdobione były siodła i uzdy.
Lejce z kolorowego jedwabiu, ogromne ostrogi z czystego srebra. Za siodłem zwinięty kolorowy serape; za nim zaś po obydwóch stronach spadała na konia miękka skóra. Przy każdem z siodeł uwiązane lasso.
Obydwaj jeźdźcy drogę spędzili w najgłębszem milczeniu.
Na miejscu spotkania już czekał przeciwnik. Obok stał lekarz, sekundant i sędzia. Sędzia zaproponował, aby się pogodzili, lecz obydwaj przeciwnicy, odrzuciwszy propozycję, stanęli naprzeciw siebie. Na dany znak rozpoczęła się walka.
Jeżeli hrabia Embarez przypuszczał, że łatwe mieć będzie zadanie ze swym przeciwnikiem, pomylił się bardzo. Już w pierwszem starciu hrabia Fernando zranił lekko przeciwnika. Podnieciło to hrabiego Embarez; natężył więc całą moc i zręczność i w drugiem starciu wbił szpadę w pierś don Fernanda.
— Jestem raniony! — zawołał hrabia, padając na ziemię.
Lekarz stwierdził, że, choć rana niegroźna, walkę trzeba przerwać. Hrabia Embarez przyjął to oświadczenie lekarza do wiadomości i odjechał. Don Fernanda opatrzono i przewieziono w powozie sędziego do domu.
Powitał go Cortejo wraz z córką jękami rozpaczy; lecz z polecenia hrabiego lekarz wyprosił oboje z pokoju. Hrabia pragnął mieć u swego wezgłowia jedynie Marję. Wezwano ją więc, aby objęła opiekę nad rannym. Gdy lekarz wyszedł, Marja rzekła:
— Mam testament przy sobie.
— No, chwała Bogu, nie jest jeszcze potrzebny! Masz tu klucze, schowaj go do środkowej szuflady biurka.
Marja ze skrupulatnością spełniła polecenie.  —
Tymczasem w mieszkaniu Pabla ojciec i córka wściekali się ze złości.
— Czego hrabia chce od nas! — krzyknęła Józefa.
— Nie mam pojęcia. Stara wkradła się w jego łaski.
— Ten hrabia Embarez, który jest nadzwyczajnym fechtmistrzem, to prawdziwy osioł. Czy nie mógł uderzyć głębiej?
— Jadę zaraz do San Anita.
— Tak; jesteś hrabiemu niepotrzebny. Jedź, każda chwila droga!
— Chciałem właściwie zaczekać na powrót Alfonsa.
— Tymczasem możesz postarać się o truciznę!
— To prawda. A więc jadę!  —
Po długiej drodze, którą odbywał konno, jadąc jedną z największych ulic Paseo de Bucareli, Pablo Cortejo przybył wreszcie do Paseo de la Viga, skąd prowadziła droga do wsi San Anita i Ixtacalco, zamieszkałych wyłącznie przez Indjan.
Indjanie ci trudnili się dostarczaniem do stolicy owoców, kwiatów, ryżu i siana. Transporty odbywały się na płaskich łodziach po kanale del Chalco; pilnowały ich zwykle jaskrawo ubrane kobiety indjańskie.
Obok wiosek, w których mieszkali Indjanie, znajdowały się sławne chinampas, które były czemś w rodzaju pływających ogrodów. Ogrody te powstały w ten sposób, że na jeziorze umieszczono cały szereg czółen i tratw. Na czółna te i tratwy Indjanie rzucali ziemię, na której sadzili jarzyny i kwiaty. Rośliny zapuszczały głębokie korzenie, tak, że fala nie mogła już ruszyć z miejsca bujających na powierzchni wody czółen. Utworzyły się z tego zczasem małe, oplecione kwiatami wysepki, na których rosły cudowne jarzyny i owoce.
Indjanie, mieszkający tutaj, byli katolikami. Nazywano ich Indios fideles w odróżnieniu od dzikich Indjan — pogan, nazywanych Indios bravos. Wnieśli oni nieco swych dawnych zwyczajów do chrześcijaństwa; przez to bywali chwilami okrutniejsi od Komanczów i Apaczów.
Takim Indjaninem był Basilio, specjalista od trucizn i jadów. Znajomość ich przyrządzania i stosowania odziedziczył po przodkach. Sumienie miał zatwardziałe w miarę, by spokojnie prowadzić handel trucizną; kto wie, czy za jego pośrednictwem nie zginęło więcej ludzi, aniżeli z ręki Bawolego Czoła i Niedźwiedziego Serca, którzy przynajmniej walczyli z otwartą przyłbicą.
Don Basilio był popularny; Cortejo znał go również dobrze. Zostawiwszy konia w małem podwórku, ukrytem przed natrętnemi oczami, sekretarz zapukał do drzwi, raz i drugi. W drzwiach pojawiła się zgrzybiała twarz starej baby.
— Czego chcecie?
— Czy lekarz Basilio jest w domu?
— Nie! Nie wiem, gdzie jest i kiedy wróci.
Cortejo wyciągnął z kieszeni srebrnego pesa i, pokazując go starej, raz jeszcze zapytał:
— Czy Basilio w domu?
— Może. Zobaczę. Ale naprzód pieniądze!
— Dostaniesz je, jeżeli się dowiem, że jest w domu.
— Ależ jest, jest. No, a teraz pieniądze!
— Czy mogę wejść do niego?
— Tak.
Cortejo dał starej monetę i wszedł. Zatrzasnąwszy drzwi, zaprowadziła go do komórki bardziej podobnej do chlewu, aniżeli do mieszkania ludzkiego.
— Siadajcie. Zaraz go zawołam!
Po jej wyjściu zaczął szukać przedmiotu, na którym możnaby usiąść. W „pokoju“ nie było nic, prócz kupy suszonych roślin. Indjanin zjawił się po długiej chwili oczekiwania. Był to mały, chudy człowieczek o ostrych rysach i olbrzymim, jastrzębim nosie, na którym tkwiły wielkie okulary.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Czy mogę mówić otwarcie?
— Tak.
— Sprzedajecie lekarstwa?
— Tak.
— Złe i dobre, co?
— Wszystkie są dobre.
— Myślałem: trujące i nietrujące.
— Tak. Mam wrażenie, że chcecie mówić ze mną o trujących. Z kimże mam honor?
— To zbyteczna wiadomość; w każdym razie zapewniam, że nie jestem alguazilem.[1]
— Dobrze, ale czy macie pieniądze? Kto chce mówić ze mną o truciźnie, musi zapłacić dziesięć pesów. A więc?
— Zapłacę je.
— Czekam!
Cortejo wyciągnął z kieszeni żądaną sumę i wręczył ją Indjaninowi. Znachor schował pieniądze do kieszeni szerokich spodni i rzekł z uśmiechem:
— Teraz możecie pytać!
— Czy istnieje trucizna, po której zażyciu nastąpić może śmierć pozorna? — zapytał Cortejo.
— Owszem. Kilka rodzajów. Dla kogóż ma być przeznaczona?
— Dla mężczyzny lat około pięćdziesięciu, bardzo zdrowego i mocnego.
— Czy ma zbudzić się na nowo?
— Tak, po tygodniu.
— Na kiedy potrzebna jest trucizna?
— Potrzebuję jej zaraz. Zapłacę, ile żądacie!
— Kosztuje sto pesów.
— Daję je.
— Doskonale, to rozumiem; interes krótki i jasny. Zaczekajcie tu chwilę, przyniosę truciznę.
Basilio wrócił dopiero po godzinie. Podając sekretarzowi zawiniątko w kształcie tutki, rzekł:
— Oto trucizna!
Cortejo wziął tutkę, niewiększą aniżeli czwarta część naparstka, i zapytał:
— Czy mogę otworzyć?
— Owszem.
Cortejo rozwinął papier. Zawierał bezwonną i bezbarwną substancję, która wyglądała jak sproszkowana mąka.
— Czy można tego dotknąć?
— Działa tylko w żołądku, po zażyciu.
— Jak ją wsypać?
— Trzeba rozpuścić w wodzie i wlać do jedzenia lub napoju. Działa w każdym wypadku po upływie nocy.
— Czy istnieje jaki antydot tego jadu?
— Nie. I żadne lekarstwo nie może powstrzymać jego działania.
— Więc biorę je i płacę żądaną sumę. Ale ręczycie za skutek!
— Nie przysięgam; sami się przekonacie, że będzie, jak powiedziałem.
— W przeciwnym razie wrócę po moje pieniądze, a was oskarżę o wyrabianie trucizny. Wiecie z pewnością, że za to czeka was śmierć niechybna!
Indjanin uśmiechnął się szyderczo:
— Któż jest winien, mój panie? Czy ten, kto wyrabia truciznę, czy ten, kto ją daje drugiemu? Mam wrażenie, że ten drugi bardziej, aniżeli pierwszy. No, dawajcie pieniądze i koniec na tem!
Cortejo wyciągnął sto pesów i dał Indjaninowi; potem schował stararannie truciznę. Już miał wyjść, gdy coś sobie naraz przypomniał:
— Jeszcze jedno. Czy na pozornie umarłym występują plamy pośmiertne?
— Nie!
— Ależ w moim wypadku są one konieczne!
— To niedobrze — odparł Indjanin z chytrym uśmiechem. — Może go jednak zabijecie, w takim razie oznaki rozkładu pojawią się bezwątpienia.
— Nie; nie chcę, by umarł; ale czy nie można sztucznie wywołać plam?
— Może. Kosztuje to jednak pięćdziesiąt pesów!
— Jesteś chytrym łotrem, Basilio! Ciągle pieniądze i pieniądze. Dam dwadzieścia!
— Nie; niżej pięćdziesięciu nie mogę. Nie mogę! — Po tych słowach Basilio udał, że odchodzi.
— Dam trzydzieści — rzekł Cortejo.
— Zaczekajcie tedy. Przyniosę, co potrzeba.
Po dziesięciu minutach wrócił, niosąc flaszeczkę, napełnioną żółtawym płynem.
— Trzeba zwilżyć tym płynem szmatkę i pocierać nią te miejsca, gdzie mają wystąpić plamy. Im więcej płynu weźmiecie, tem ciemniejsze będą plamy.
— Oto pieniądze!
Indjanin z zadowoleniem wsunął je do kieszeni. Cortejo wyszedł z mieszkania Basilia i, dosiadłszy konia, popędził galopem, gdyż obecność w domu Indjanina mogłaby rzucić na niego cień podejrzenia.  —   —





  1. Alguazil — policjant.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.