<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Tajemnica Renu
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Tajny radca profesor Wager opuszczał Berlin w zupełnem zgnębieniu. Nic nie załatwił. Latał od pięciu dni po wiadomych sobie urzędach wojskowych i cywilnych, po komisjach i biurach zupełnie nieoczekiwanych, które wojna spłodziła snać tylko dlatego, żeby zamienić machinę rządową w nieprzenikniony labirynt i ze sprawy jasnej i prostej uczynić zagadnienie w rodzaju kwadratury koła. Poznał wszechmocnych dygnitarzy, którzy dawali mu swoje potężne poparcie, jako znakomitemu uczonemu, „Twórcy Zwycięstwa“, poznał i mnóstwo lejtenantów i jeszcze więcej feldweblów, cadet-aspirantów, fahnrichow, nawet kaprali i frajtrów, którzy przerzucali go między sobą, jak piłkę od biura do biura. Wysiadywał po poczekalniach, składał podania, zaskarżenia, telefonował. Jego upór rozbijał się o pancerz biurokracji wojskowej, która była zbyt złożoną i niejako nazbyt doskonałą, żeby ująć prostotę jego sprawy. Czasami stawiała mu na drodze przeszkodę nie do pokonania w postaci pierwszego lepszego ordynansa, tępego Pomorczyka bez ręki lub Bawara bez nogi, bohaterskich inwalidów, którzy poprostu nie dopuszczali go do drzwi, za któremi urzędował pan feldwebel, władny przepuścić go dalej i wyżej. Porozrzucał tedy gdzie mógł swoje podania, wylał swą gorycz w kilku pożegnalnych telefonach i pojechał do domu.
Nie miał czasu na obserwacje ani na rozmowy o ogólnym stanie sprawy niemieckiej, ale z tego, co dostrzegał w przelocie między jedną konferencją a drugą, poznał, że w ciągu tych siedmiu miesięcy od jego ostatniego pobytu w stolicy, dokonały się tu zatrważające przemiany. Ulice były zaśmiecone i ponure, oświetlenie skąpe, mnóstwo sklepów pozamykanych, ruch uliczny nikły i nadewszystko jakiś dziwny. Długo nie mógł odkryć na czem to polegało, wreszcie któregoś dnia odgadł — była to zastraszająca przewaga kobiet. Mężczyźni byli na froncie, a półtora miljona Niemców spoczywało na polu chwały, na cmentarzach rozsianych po świecie. Jakże nie miało się to odbić na berlińskiej ulicy?
Z każdego okna każdego domu wyglądała żałoba, w ogromie miasta ziała pustka, przebijała się czyjaś nieobecność. Brak chleba i brak wszystkiego — do tego już przywykł każdy Niemiec, ale przyjezdnego z dalekiej prowincji z nad Renu tu w stolicy przerażała skala tej nędzy. Gdy mu co krok przegradzały drogę nieskończone ogonki przed sklepami, po tysiąc i więcej kobiet, wynędzniałych, obdartych, zsiniałych z zimna w czekaniu od północy na poranną sprzedaż chleba, mąki, kartofli, węgla, nafty, gdy widział wspaniałe halle targowe zamknięte na mur, gdy ze swemi kartkami po całych dniach chodził głodny, a nocami ziąbł w pierwszorzędnym hotelu, gdzie w każdym numerze wisiały kartki, oznajmiające, że tej zimy centralne ogrzewanie nie będzie czynne... Nigdzie uśmiechu ani żywszej rozmowy. Zgnębienie i tępa obojętność na wszystko. I w Ludwigshafen nie było wesoło, ale życie było jednak możliwe, zakrawało ono na jakieś podobieństwo do dawnych czasów z przed wojny. Tu nastręczała się myśl, że stan taki nie może potrwać długo, że nadchodzi kres, że w ciągu tej zimy musi przyjść nareszcie upragnione zwycięstwo i niechże się nie opóźnia...
Za to gazety codzień dostarczały nowych dowodów na to, że zwycięstwo jest bliskie i nieuniknione, i trąbiły zdrowym, oficjalnym optymizmem. Rosja się nie liczy, owszem, zdobędziemy tam niewyczerpany ług i każdy Niemiec będzie się mógł wreszcie najeść... Anglja kapituluje! Statystyka zatopionych statków okrywała mury olbrzymiemi cyframi. Rumunja już daje zboże i naftę. Amerykanie? Bluff. Zresztą, gdyby nawet było w tem coś realnego, zajmą się tem po drodze nasze łodzie podwodne.
Łodzie podwodne i nic więcej! Było to czyste zaślepienie. W departamencie chemicznym wręcz mu powiedziano, że Anglja nie dociągnie do nowego roku i koalicja będzie zmuszona prosić o pokój. Wobec tego nie warto już rozpoczynać rozbudowy zakładów w Ludwigshafen, ani w Biebrich, ani w Höchst na tak kolosalną skalę, co pociągałoby miljonowe koszta i zabrałoby z frontu parę tysięcy robotników. Żółty Krzyż jest bronią uniwersalną, możemy na nim poprzestać do końca, nieprzyjaciel nigdy nie zdoła go w tym czasie wytwarzać na skalę potrzeb frontu.
— Zresztą, panie profesorze, wiemy dobrze, że chemja nie zna granic i gdyby okoliczności nas zmusiły, to przy pańskiej nieocenionej pomocy rzucimy na szalę nowy gaz, straszliwszy jeszcze od tych, które posiadamy. Niech pan pracuje nadal, a sztab ze swojej strony... Co do wyreklamowania z frontu jeszcze pięciu inżynierów i pięćdziesięciu chemików pomocniczych, to jest to drobnostka, którą załatwimy wedle pańskiego żądania. Departament wyda panu profesorowi odnośne zapotrzebowanie i z tym dokumentem uda się pan do Departamentu Ewidencyjnego, idzie o to, by tych panów odszukać, co zabierze trochę czasu. Drobnostka...
W sprawie tej drobnostki profesor pisał już dziesięć razy do Berlina i trzykrotnie posyłał swego zastępcę, a obecnie wybrał się sam i powraca z niczem. Łodzie podwodne i łodzie podwodne — broń chemiczna stała się w sztabie niemodną. Hamują rozwój studjów, skąpią ludzi i środków. Wierzą w jego genjusz odkrywczy. Ale żaden genjusz nie zdoła na jakiś alarm ze sztabu zaimprowizować terminowo olbrzymiej produkcji masowej w swojem laboratorjum doświadczalnem... Da Bóg, wojna nie dożyje wiosny, może obejdzie się bez nowych trucizn i bez pomocy profesora Wagera. Dlaczego nie uwierzyć kierowniczym czynnikom, odpowiedzialnym za bieg wojny? Jeżeli tam u góry są spokojni, dlaczego on ma się dręczyć? Zbytek patrjotyzmu, a właściwie sugestja plotek, które jak zaraza wiszą w powietrzu i przenikają wszędzie, najrozumniejszy człowiek nie zdoła się im opędzić.
Uporczywa plotka niemiecka nie wierzy komunikatom, nie wierzy gazetom, nie wierzy w cesarza, nie wierzy w zwycięstwo, przestała wierzyć w samo bożyszcze narodu — w Ludendorffa. Plotka niemiecka wie wszystko. Zna bezsilną rozpacz cesarza, który już dwukrotnie odbierał sobie życie, zna z imienia i z nazwiska wszystkich zdrajców Parlamentu i jaki żołd pobiera każdy z nich, i który bierze od Anglji, i który od Ameryki, a który zaś od Francji. Zna mnóstwo zakulisowych intryg, zna protokuły najtajniejszych narad, wie co i kiedy mówił cesarz we cztery oczy z admirałem Tirpitzem, z marszałkiem Hindenburgiem, z cesarzem Karolem II, z kanclerzem Kühlmanem. Plotka niemiecka ma własną najściślejszą statystykę, więc trzy miljony poległych, miljon jeńców, piętnaście tysięcy samych ślepców, którzy przebywają ukryci i strzeżeni w obozie w Schwarzwaldzie, by nie wywoływać przygnębienia i paniki. Plotka niemiecka ma własną pocztę i własny telegraf bez drutu, rozszerza się błyskawicznie. Bywa fantastyczna do absurdu i wówczas jest rozchwytywana i roznoszona z potrójną gorliwością przez ciemne baby z ogonków pod sklepami, przez profesorów uniwersytetu, przez członków Reichstagu...
Nie — trzeba ufać rządowi i naczelnemu dowództwu i właściwie profesor ufał. Dlaczego jednak w sprawie wojny chemicznej ustali w pół drogi, teraz właśnie, gdy dzięki żmudnej pracy kilku ludzi-ofiarników, przejętych swem wielkiem zadaniem i — co tu się bawić w skromność — dzięki odkryciom pewnego tajnego radcy otworzyły się nieobliczalne w skutkach perspektywy... Tak, profesor Wager sam jeden podjąłby się wygrać wojnę. Gdyby go dopuszczono do samego pierwszego generał-kwatermistrza, ten człowiek dałby się przekonać. Ale kierownictwo wojny chemicznej spoczywa w rękach tępych biurokratów, ludzi bez wyobraźni.
Dolegało mu, jako człowiekowi nauki, że zahamowano go w rozpędzie twórczym, że nie on, pierwsza powaga w tej dziedzinie, a pan pułkownik, który ukończył tam gdzieś wydział chemiczny jakiejś politechniki, decyduje o przebiegu jego prac i rozstrzyga los wojny. Zdarzało się, gdy profesor pracował nad barwnikami, że rada nadzorcza zakładów chemicznych „Badische Anilin und Soda“ w Ludwigshafen, złożona z bezmyślnych tłuściochów synekurzystów, odrzucała jego genjalne projekty ku szkodzie przemysłu niemieckiego. Ale tam szło o zyski, tu idzie o los Niemiec. Zresztą, jeżeli profesor Wager jest już niepotrzebny, jeżeli wystarczą łodzie podwodne, jeżeli koniec już tak bliski...
W Hannowerze na stacji, jak to było umówione telegraficznie, czekał Niemeyer. Nie widzieli się od wybuchu wojny, a już na parę lat przedtem od śmierci profesorowej stosunki ich obumarły. Profesor wzruszył się, ujrzawszy znędzniałą i postarzałą twarz dziwaka, w której jak żywe przebijały się rysy ukochanej żony i... Kurta... Był dlań usposobiony jaknajlepiej i zamierzał spędzić ten kwadrans czasu na serdecznem pogadaniu o niczem. Kto wie, kiedy się znowu zobaczą? Ale odrazu zaczęło się od kłótni.
— Witam cię, „Twórco Zwycięstwa“!
— Daj spokój, stary... Jak się mają twoje pająki?
— Dziękuję, zdarzają się i między niemi dzikie bestje, ale nawet Scorpion Narboński nie zasługuje na to, by go porównać z przeciętnym Niemcem, a cóż dopiero z okazem Tirpitz Hecatombicus Wilhelmis.
— Daj mu spokój, już go dawno djabli wzięli...
— Ale dzieło jego jest właśnie w najwyższym rozkwicie na wieczystą hańbę Niemiec. Pokolenia miną, zanim ludzkość zapomni nam...
— Ludzkość? Gdzie ta twoja ludzkość? Ten świat obmierzły, który nas blokuje, ogładza i który nam zaprzysiągł zgubę...
— Aha — trzeba było o tem pomyśleć, zanim wleźliście do Belgji, pod się owym sławnym „Chiffon de papier“...
— Jeżeli chcesz się koniecznie kłócić, to możemy się zaraz pożegnać...
— Ja się nie kłócę! Mówię prawdę. I gdyby żył twój syn, usłyszałbyś od niego to samo i kto wie, cobyś teraz myślał o tem wszystkiem. A Kurt siedziałby o tej porze w obozie karnym w Werl, jeżeliby go już dawno nie byli rozstrzelali. Przepadł na marne ten chłopiec genjalny, najszlachetniejsze wcielenie rasy Schillera, Beethovena, Mozarta...
— To podłe tak mówić do ojca! Kurt nie zginął marnie! Jego bohaterska śmierć przysłużyła się ojczyźnie! Jego ofiara to cząstka naszego zwycięstwa!
— Akurat. Będziecie wy widzieli zwycięstwo...
Zetrą was na proch! I zaprawdę byłaby to zniewaga dla sprawiedliwości dziejowej, gdyby kulturę świata złamał jaskiniowy troglodyta z krzemienną pałą — Ludendorff... Nemezys dokona nad wami swej zemsty na pohańbienie ludzkości! Zresztą wskazują na to wszystkie objektywne fakty z ostatnich miesięcy i tylko ślepi tego nie widzą... Nadchodzi straszliwy koniec.
— I ty się z tego cieszysz? Czy ty jesteś Niemcem, czy...
— Czy agentem francuskim, chciałeś powiedzieć? Powiedz otwarcie! Mów!
— Nie krzycz, bo ja się ciebie nie ulęknę. Jesteś obłąkany, Niemeyer!
— I ja się ciebie nie boję, Wager, choć jesteś djablo niebezpiecznym furjatem. Twoja wiedza i genjusz twój są na usługach krwawego obłędu... Trujesz i dusisz nieprzyjaciela twojemi gazami i sam nie wiesz, że zatruwasz całą ludzkość. I straszliwie zapłacą Niemcy za twoje gazy, gdy na kolanach będziemy błagać o pokój...
Zamilkli. Pociąg wciąż jeszcze nie odchodził. Stał i stał ku udręczeniu ich obu. Czekano na transporty wojskowe, które terminowo miały przejść na zachód przed pośpiesznym cywilnym pociągiem. Czekano na pociąg sanitarny, który szedł z frontu i utknął gdzieś po drodze. Szwagrowie w milczeniu palili nędzne wojenne cygara i chodzili tam i z powrotem wzdłuż wagonu.
— Wager, nie chciałem takiej rozmowy. Dawnośmy się nie widzieli, powiem ci, że nieraz już chciałem wybrać się do ciebie, głównie zaś, powiem prawdę, aby zobaczyć Ritę. Popatrzeć na ten cud stworzenia... zadumać się nad niezgłębioną tajemnicą jej oczu... posłuchać jej muzyki... I cóż ona? — Opanowana, spokojna, jak ongiś matka, ale ja wiem, trzyma się ostatnią resztką sił, wiesz, co to jest w takich czasach mieć męża na morzu...
— Ten wasz baron...
— Dajże mu spokój!
—...Dostarczyciel tonnażu dla niemieckich gazet... Wiedz i pamiętaj, Wager, zapłacimy za każdą zatopioną tonnę. Praprawnuki nasze jeszcze płacić będą!
— Znowu zaczynasz swoje...
— Przepraszam cię, stary. Widzisz i ja już ledwie znoszę wojnę.
— A pająki?
— Pracuję, owszem, siedzę w tem po uszy... Wydałem świeżo księgę i atlas — owoc dziesięciu lat pracy... Ale i do mojej samotni dosięgła wojna. Nawet ja, stary manjak...
— Cóż, przybyła ci tylko jedna manja więcej, nienawiść do Niemiec, stąd rola Kassandry, którą grasz z takiem zapamiętaniem.
— Moja manja? Poza pająkami zawsze miałem jedną tylko manję — to była chluba całego mego życia — cześć dla wielkich idei ludzkości. Wolność! Równość! Braterstwo!... Przeklęte prusactwo...
— Nie krzycz, Niemeyer, żandarmi się nam przyglądają.
Niemeyer urwał. Pluton żandarmerji rozstawiał na peronie placówki. Naczelnik stacji latał i kręcił się, poganiając służbę kolejową.
— Widać wiozą ciężko rannych, czy wiesz, że do takich pociągów nie dopuszczają nikogo? Żeby lud niemiecki, ujrzawszy dzieło wojny, nie opamiętał się i nie zażądał końca tej rzezi.
— Dla Niemca koniec — to zwycięstwo!
— A wiesz jaki będzie nasz koniec? Klęska, jakiej świat nie widział, a potem rewolucja, wobec której katastrofa rosyjska to sielanka!
— I ty na to czekasz?
— Wzdrygam się przed rewolucją! Ale widzę, że ku temu idzie. Staczamy się z fatalizmem. Rewolucja zniszczy u nas wiele, ale zniesie ona dynastję, monarchję wraz z calem prusactwem, zabije bismarkowską pychę, przemoc, cynizm, junkierstwo, urąganie ludzkości... Ona wyłoni nowych ludzi, mocnych wielką ideą ludzkości, z okopów przyjdą Nowe Niemcy. I gdyby nasz Kurt dożył tej godziny, on byłby wodzem odrodzonego narodu...
— Ciszej, ja nie chcę przez ciebie wpaść w głupią awanturę!
— Dobrze, ciszej. Wiesz, co nas łączyło z twoim synem. On był ozdobą mego życia. Spędził w moim domu sześć lat — od dziecka do matury. Kochałem go jak rodzonego syna...
Widząc łzy starego człowieka, profesor Wager nie mógł się opanować i załkał głucho, odwrócił się, przywarł do zimnej ściany wagonu i długo ocierał sobie oczy. Zły na siebie, zawstydzony i wzruszony, gotów zarówno odepchnąć i sponiewierać tego uzurpatora, który rości sobie jakieś prawa do jego syna — jak i rzucić mu się w objęcia.
— Nie wstydźmy się, Wager... Nie wstydźmy się sami przed sobą... Kochajmy jego pamięć... Przyniosłem tu właśnie... To z mojej strony wielka ofiara... Ale zwrócisz mi te listy?... Bo — dziwactwo, naturalnie — ale tak sobie postanowiłem, żeby mi tę paczkę włożono do trumny... Kurt pisywał do ciebie z frontu, ale przez pocztę polową. A ja mam od niego kilkanaście listów, przesyłanych przez zaufanych kolegów, którzy przybywali na urlop do naszego miasta. Listy bez żadnej cenzury! Pisał to, co widział, co czuł. W tych kartkach sama prawda o wojnie! Czytaj Wager! Czytaj duszą! Poznaj swego syna...
Stary badacz wydostał nikłą paczuszkę, popatrzał na nią, przycisnął ją do ust i podał ojcu.
— Masz. To są straszne listy. Ostatnie myśli, ostatnie słowa twego wielkiego syna.
Od Berlina nadleciał pociąg. Dwie lokomotywy, szereg olbrzymich białych pulmanów ze złotemi orłami, w oknach oficerowie ze znudzonemi twarzami, w szarych polowych mundurach. W jednem z szerokich okien za szybą przemknęło widziadło starego siwego człowieka, zapatrzone przed siebie bezmyślnem, znękanem spojrzeniem. Żandarmi, żołnierze, służba stacyjna salutowali wyciągnięci jak słupy. Nieliczna publiczność cywilna machała kapeluszami i przebrzmiało nikłe — hoch! Z łoskotem, z żelaznym chrzęstem przeleciał sznur wagonów, znikł...
— To on... Licho go niesie na zachodni front... Nasz Siegfried, Wotan, Parsifal... Wysadzał się na wszystkie role i grał a odgrażał się w szopce niemieckiej przez całe dwadzieścia lat... A gdy przyszedł straszny rok i trzeba było okazać wielkość, być bohaterem i wodzem, uląkł się tego, co sam rozpętał, i odrazu posypały się trociny z nędznej lalki... Jedź, ganiaj po świecie, stary kuglarzu, rychło cię wygwiżdżą...

Profesor Wager pojechał z ciężarem w sercu, z najdotkliwszym żalem, wydany na łup bezgranicznemu cierpieniu. Jak mógł go tak strasznie skrzywdzić syn rodzony?... On, który był świętością, zawsze obecną w duszy ojca, nieodżałowany, ileż razy opłakiwany potajmnie w noce zgryzoty i osierocenia... Zapomniał o swoim domu, o ojcu, o siostrze. Przychodziły zrzadka kartki polowe, nagryzmolone ołówkiem, skąpe słowa pozdrowienia. Czyż żołnierz w polu ma czas na listy?
Ale Kurt znalazł czas, tylko nie dla ojca. Upodobał sobie wuja, jego uczynił powiernikiem swych ostatnich myśli. Zabrał mu syna niepoczytalny manjak, napchany liberalnemi frazesami, pośmiewisko ludzkie, obłąkany wróg potęgi własnego narodu, członek jakiejś loży wolnomularskiej pod zabawnym tytułem „Archimedes zu den drei Ringen“...
— Gdzie moja wina? — pytał się siebie profesor. — Dlaczego utraciłem serce syna? Jak, kiedy odszedł odemnie Kurt? Dlaczego taił się przedemną? Czyż byłem w domu despotą?
Nieszczęsna rozterka z żoną, tragiczna, dziwna i do dziś dnia niewytłumaczona rozbiła dom. Podzielili się, on zatrzymał córkę, a Kurt znalazł się wraz z matką w domu wuja. Gdy zmarła, zabrawszy ze sobą do grobu tajemnicę ich zerwania, a Kurt wrócił do ojca, był on już człowiekiem niemal dojrzałym. Nie dało się już nic odrobić z wpływów wuja. Przeważyła krew matki, mocna rasa Niemeyerów, katolickich Saxonów.
Nie była to tylko zazdrość o uczucie, o zaufanie syna. Ktoś się zakradł do tajników jego duszy i odebrał mu znienacka, z nieludzkiem okrucieństwem najdroższy skarb, skaził świętość. Nazawsze, do końca zostanie skaza, nic jej nie zatrze. Nie wróci umarły, by można było odzyskać jego serce, naprawić jakiś straszny błąd ojcowski. Nie da Kurt znaku z tamtego świata. Nie uśmiechnie się po swojemu, z urokiem matki w spojrzeniu, nie powie jak to on. — Co tam, ojcze, obaj jesteśmy morowe, uparte Wagery. Przecież wiesz, stary, że cię kocham...
Gdybyż to było możliwe... A tak zostanie wieczna uraza i jakże z nią żyć?
Porwał go taki żal do zmarłego syna, że gotów był niemal zerwać z nim, wyrzucić go z pamięci i tak już zostać do końca. Ma jeszcze córkę... Ale cały gniew natychmiast odbił się od postaci Kurta i rzucił się na istotnego sprawcę zbrodni. Ten stary błazen jest obmierzłym intrygantem i perfidnym złoczyńcą. Czyż nie mógł utaić listów, gdy je już miał? Zwłóczył przez całe trzy lata, knuł swój spisek, a teraz z obłudnemi łzami cisnął mu znienacka tę paczkę jak minę pod nogi, wysadził w powietrze, rozerwał na strzępy współzawodnika i wroga, zabił w nim ojca... Cóż za podlec!... Już przejechał kilka stacyj, a wciąż jeszcze trzymał w ręku paczkę listów tak, jak mu ją podał Niemeyer. Nie odważy się nigdy otworzyć tej wielkiej koperty z żałobnym szlakiem. Manjak wykaligrafował coś na całej przedniej stronie ozdobnym gotykiem, zapewne jakieś głupie sentencje...
Drżały mu ręce, obracające bezradnie kopertę. Czegożby nie dał, byleby nie wiedzieć o niej... Już stracony cały spokój jego ostatnich lat, od dzisiaj będzie go prześladował upiór syna, żywy w tych listach. Codzień będzie się wahał i dręczył, koperta będzie trwożyć, będzie kusić. Czy nie lepiej zaraz po przyjeździe do domu cisnąć ją do pieca — niech zginie i zczeźnie to, co go oddala od Kurta. Tak będzie lżej...
Ale już jątrzyła bolesna, niespokojna ciekawość. Usłyszeć znowu żywy głos zmarłego... Mniejsza o to, co pisał i do kogo, są to jego ostatnie przeżycia, opowieść z za grobu. Będzie to jak gdyby ożył na chwilę, odnowi się zabliźniona rana pamięci i jeszcze raz trzeba się będzie odrywać od niego i po raz drugi trzeba go będzie żegnać... Rita nie ma wiedzieć o niczem. Jej dusza odziwniała jeszcze bardziej w ciągu ostatniego roku, na umyśle jej ciąży jakaś tajemnica, coraz rzadziej przemówi słowo, jej spojrzenie zdaje się nie widzieć tego świata, zatopione kędyś w niewiadomej dali.
Ostrożnie z Ritą, ach ostrożnie... Może zwolnią nareszcie Tebbena z bojowej służby na morzu, wszak i on dociąga resztkami nerwów... Przy nim odżyje Rita, ale jeżeli, nie daj Boże, i jemu sądzono spocząć gdzieś na dnie morskiej przepaści...

— A ja panu mówię, że opuściliśmy wszystkie możliwe sposobności do wygrania wojny! Nie mamy żadnej szansy, od trzech lat oglądaliśmy się na Amerykę, zaplątaliśmy się w notach, tymczasem Wilson, ten najchytrzejszy wróg Niemiec, nabrał nas haniebnie, wytrącił nam z rąk jedyny groźny oręż, który w swoim czasie, przed dwoma laty, mógł był przeważyć szalę. Teraz zapóźno. Na wiosnę Ameryka runie na nas, wyczerpanych, ogłodzonych...
— Zaraz. Patrzmy na to, co mówią cyfry. Zatopiliśmy od lutego, od dnia rozpoczęcia wojny podwodnej bez zastrzeżeń...
— Tak, tak! A ile naszych łodzi zginęło? A ile setek tysięcy tonn dołgano dla podtrzymania ducha?
— Anglja nie wytrzyma do Nowego Roku...
— Gott strafe England! Miljony niemieckich jołopów pozdrawiają się codzień temi słowy zamiast „Dzień dobry“ i myślą, że od tego zginie Anglja!
— Gott strafe England — zaskrzeczał czyjś głos przenikliwy i ochrypły z zapchanego korytarza — Und Peru, und Panama mit Paraguay, Gott strafe das ganze Briefmarkenalbum! Hi-hi-hi!
— Czas nareszcie spojrzeć w oczy prawdzie... Cały świat idzie przeciwko nam.
— A tośmy się ubrali!
Przedział był natłoczony jak zazwyczaj w tych czasach, w rzadkich cywilnych pociągach. Gadanie, spory o wojnie, złowrogie wróżby i jeszcze głupsze odgrażanie się i znowu plotki... Jakie to niemiłosiernie nudne! Profesor, nie zważając na gadaninę, spostrzegł jednak, że do niedawna jeszcze byłoby nie do pomyślenia, żeby pozwolono sobie wyplatać takie herezje w wagonie, wobec ludzi nieznajomych, tak swobodnie, bez żadnej obawy. Myślał przez chwilę, czy wypada mu słuchać biernie podobnej rozmowy. Powaga jego imienia i stanowiska nakazywała mu zgromić surowo podobną głupotę i małoduszność. Powinien był pouczyć nędzną hołotę ludzką, podnieść ją na duchu. Ogromnie mu się nie chciało w to wdawać... Ma im prawić kazanie? Powtarzać za gazetami górnolotne codzienne frazesy o niemieckim mieczu, o niemieckim twardym pokoju, zalecać genjalność wodzów, męstwo żołnierzy, mądrość panów ministrów?
— Gada się, naprzykład, Gott mit uns...
— Każdy Niemiec ma to wyryte w duszy!
— I co z tego? Niechże mi kto powie nareszcie z łaski swojej, co to znaczy?
— To znaczy...
— Każdy żołnierz ma to wyryte na klamrze od pasa!
— A wiecie jak mówią żołnierze między sobą? Bóg jest z nami, ale zato już nikogusieńko więcej na całym świecie!
— Ha-ha-ha...
— Dobry witz...
Profesor słuchał i nie wyrywał się z kazaniem. Podupadł na duchu. Czy to sprawił Berlin, czy go przekonał szwagier? Czy to przelotny nastrój, czy też i na jego mocną duszę niemiecką przyszedł czas, i jego tknęła zaraza zwątpienia?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.