Tajemnica Renu/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
...Wydarłszy się nareszcie z ciężkiego koszmaru lejtenant baron von Tebben-Gerth spoczywał przez chwilę wyczerpany, zlany potem, z pustką w głowie i niepewny, gdzie się znajduje. Pierwsze, co spostrzegł w półświetle słabej lampki, był to portret cesarza. Władca uśmiechał się do niego ze złotej ramy poczciwie, jowjalnie, po koleżeńsku. Ten uśmiech rósł, rozszerzał się, wreszcie przekroczył ramy portretu, rozpostarł się na całą ścianę i ogromne oblicze cesarskie ożyło. Głowa w hełmie ukształtowała się w potężną bryłę, ciemne oczy nabrały blasku, sięgły wdal. Widziały wszystko.
Cokolwiek czynił, gdziekolwiek zwyciężał i ginął żołnierz niemiecki, na wszystkich teatrach wojny, w trzech częściach świata, na lądzie, na morzu, w powietrzu... Czy pod ziemią kuje podkop pod pozycją nieprzyjaciela, czy nurza się pod wodą zatrzaśnięty w stalowej łodzi... Jakiegokolwiek był on szczepu germańskiego, gdziekolwiek w obcej ziemi spoczywał jego trup — o każdym wiedziały te oczy i pamiętały o każdym. Wszystkie troski walczącego narodu wyryły się w brózdach na tem niezmiernem czole, pisał się na niem głód i chłód tej nadchodzącej czwartej zimy i znękanie wojną i żałobą — ale uśmiech cesarski górował ponad wiedzą o cierpieniach i klęskach. W nim było męstwo wielkiego plemienia ziemi, w nim jaśniała wola do zwycięstwa. Sześćdziesiąt miljonów ludzi patrzy w ten uśmiech i krzepi się. Póki uśmiecha się pogodą twarz cesarza, wszystko przetrwa i cudów dokona niezwalczony naród niemiecki.
Jakże uwielbiał to oblicze lejtenant baron von Tebben-Gerth! Kochał je jako żołnierz, kochał je jako syn starego rodu, wiedząc, że w cesarstwie niemieckiem zachowa się wiernie przyrodzony ład świata. I w chwilach zwątpienia w niem szukał otuchy i wiary. Był to jego obraz święty, miał go zawsze ze sobą, w duszy i przed oczami, posiadał go od półtora roku, gdy wraz z żelaznym krzyżem I klasy otrzymał był fotografję z rąk cesarza z laskawemi paru słowy i z podpisem — Wilhelm II. R.
Nagle uśmiech znikł. Oczy rozszerzały się w zdumieniu, źrenice załatały w popłochu. Twarz cesarza skurczyła się, zmalała, stała się biedna, strapiona. Wyjrzał z niej strach. Opadły dumne wąsy, usta roztworzyły się jak do krzyku. Strach rozlewał się po twarzy jak powódź, zapanował na niej i zaskrzepł. Kołem stanęły przerażone oczy... Jeszcze chwila i usta podkuliły się, policzki rozszerzyły się i rozmiękły — cesarz rozpłakał się bezradnie i zabawnie, jak małe dziecko.
Jasnem się stało to, co było zakryte, albowiem wypełniły się czasy. Tuś mi, potężny cesarzu!...
Lejtenant obudził się dopiero, gdy go ktoś twardo potrącił w ramię. Zerwał się z pościeli i oprzytomniał w jednej chwili, po żołniersku. Djabli wiedzą, co się może przyśnić...
— Dochodzimy do pierwszych pól minowych.
— Co widać?
— Idziemy przez mgłę. Rośnie N. N. O. Spora fala.
— Akumulatory?
— Naładowane na dwie godziny czterdzieści.
— Jest co nowego?
— Od godziny alarm iskrowy. Woła kabotażowy Holender „Peterhead“ w drodze z Kamperdingu, ster złamany, znosi go na Ower-Bank, czy pan lejtenant każe zawrócić na ratunek? Niedaleko.
Lejtenant roześmiał się. Bocman patrzał nań okiem przymrużonem chytrze, po zbójecku i kusił.
— Mamy dość tego dobrego. Sześćdziesiąt trzy, licząc skąpo, w niecałe dwa tygodnie. Rekord!
— Panie Iejtenancie, według mojego rachunku będzie siedemdziesiąt siedem. Proszę zawierzyć mojemu oku. Z Holendrem byłoby równe osiemdziesiąt tysięcy tonn.
— Nie bójcie się, Kroll, w sztabie doliczą, a w komunikatach jeszcze zaokrąglą. To ich rzecz łgać, nie nasza. A co wy myślicie, Kroll?
— Panie Iejtenancie, toż to oczywisty „Q“ i to djabelnie pewny siebie. Sam nas wyciąga na słowo... A choćby i nie — to Holender, nie Holender, niech jucha siedzi w domu, nie trynda się po morzu na takie czasy.
— Jak to może być daleko?
— Godzina drogi i pół, mijamy właśnie Smiths Knoll. Ja dlatego, panie lejtenancie, że znów nam gotowi lada chwila zaiskrować z Emden nową instrukcję, powiedzmy, numer trzysta pięć i cała robota — stop! Na te czasy co człowiek urwie, to jego.
— Widzę, Kroll, że wam całkiem nie pilno do domu.
— To my już wracamy, panie lejtenancie?
Lejtenant pokazał mu język. Bocman mrugnął okiem, zasalutował i wyszedł, cicho przymykając stalowe drzwi. Potężny, miękki, równy chód Diesela napełnił kajutę i ścichł. Głucho warczała śruba i wentylator ciągnął wciąż ten sam wysoki, czysty ton. Rzucało spokojnie, miarowo, łódź szła przeciw fali. Jak pięściami biła woda w stalowe boki, chlustała z metalicznym podźwiękiem, szorowała przenikliwie.
Jak tylko bocman Kroll zamknął za sobą drzwi, lejtenant opadł ciężko na tapczan. Wsparł głowę na rękach i popadł w ciężką zadumę. Nie chciało mu się spać i nie chciało mu się nic zgoła. Jedyna rzecz, ot, zapaliłby papierosa, gdyby nie to, że trzebaby wstać, sięgnąć ręką na półkę... Właśnie nad tem się namyślał. We śnie poczęła się i ze snu przeszła w niego ta ciężka niemoc woli. Znajoma rzecz, przejdzie i minie — ale w tej chwili ogarniało go tak beznadziejne zgnębienie, że wnet zapomniał, jak tam z nim kiedy bywało i pogrążył się w czarnej rozpaczy.
Na wszystko byłby gotów, byleby od niej uciec, ale jakże uciec od samego siebie? Strzelić sobie w łeb to też niezmierny wysiłek, znacznie ogromniejszy, niż zapalenie papierosa... Zapamiętał się. Było to jakby dalszym ciągiem dręczącego koszmaru, tylko daleko, daleko gorsze, bo dobrze wiedział, że nie śpi. Zajęczał głośno... Czemuż, czemu puścił od siebie bocmana? Dlaczego nikt do niego nie przyjdzie? Głos motoru, śruba, wentylator wierciły mu w mózgu. Wściekłe wołania fali, dobijającej się do niego, przejmowało go dreszczem przerażenia. Rozejrzał się dziko po ciasnem pudle kajuty. Stalowe ściany zwarły się jeszcze, nastąpiły ze wszystkich stron, strop się obniżył, lada chwila zostanie zaciśnięty, zmiażdżony jak w żelaznej garści olbrzyma... W niemem przerażeniu zapatrzył się na swoją kurtę skórzaną, która wisiała tuż w kącie i raz po raz odchylała się od ściany, jakby się chciała oderwać i podejść do niego. Chwilami dotykała go niemal twardym brzegiem. Wówczas z niezmiernym wysiłkiem odsuwał się.
Otrząsnął się, potarł czoło, zaklął i wreszcie ze skurczem odrazy w twarzy, ze strachem w oczach spojrzał na małą szafeczkę zawieszoną w głowach łóżka.
— Przysięgnij mi, Feli, że nigdy już tego nie będzie!
Tak jest, przysiągł i znowu złamie słowo. Dobrze... Zaciął się, usta ułożyły się w cyniczne, szydercze wyzwanie całemu światu. Co tam świat — ale jakże ją oszukać... No więc oszuka ją — wielka rzecz — cóż może wiedzieć o podobnych sprawach nieświadoma, czysta kobieta?
— Feli, pamiętaj o zdrowiu, pamiętaj o swojej duszy, na tobie nie powinno być żadnej skazy...
Zdrowie? Dusza? Cóż za bzdury! Każdej chwili może zginąć, jego zawodem jest szukać śmierci po morzu, a tu mu wyjeżdżają ze zdrowiem. Na co mu zdrowie, po co mu dusza, kiedy i tak, a może dziś jeszcze wszystko to razem z nim pójdzie na dno? Niech ona sobie wierzy, że czekają ich lata spokojne i szczęśliwe, on wie oddawna, wie niezbicie, że nie dożyje końca.
Szybko odemknął szafeczkę, wyjął ampułkę i nie bawiąc się w żadne dezynfekcje igły, zapuścił ją w przedramię.
— Fell, nie rób tego...
W jej ukochanym głosie ozwał się bolesny wyrzut, był to jej szept najcichszy, pokorny, serdecznie błagalny. Słyszał go wyraźnie, jak gdyby przyłożyła usta do jego ucha. Przymknął oczy i wchłaniał jej obecność. Zawstydził się po niewczasie jak przyłapany na gorącym uczynku. Napróżno przed nią kłamać, ona i tak wie o nim wszystko swoim nadludzkim zmysłem odgadywania.
— Rito, Rito — tyś mądra, ty czytasz myśli w człowieku, ale nigdy nie byłaś ty, maleńka, komendantem łodzi podwodnej... Zważ, Rito — w czwartym roku wojny!.... Już nie mogę jak dawniej, Bóg widzi, że nie mogę.
Tłumaczył jej jak dziecku, jak dziecko dziecku, że na te dwa dni do powrotu zabrakło mu woli i myśli, i życia, a trzebaż przeprowadzić statek przez pola minowe, a przedtem, któż wie, co się może nadarzyć po drodze? Na jego głowie najcenniejszy skarb narodu — łódź podwodna, która jedna złamać zdoła Anglję, a ileż ich ginie teraz i na dwie stracone zaledwie jedna przybywa nowa... Na jego głowie dwudziestu ośmiu dzielnych ludzi zaprawionych w walce, każdy z nich stanie za dwudziestu, a gdy ci zginą, już nikt ich nie zastąpi. Trzebaż mieć jasność myśli i wolę, i odwagę, i szybką, błyskawiczną gotowość do decyzji... Skądże ja mam to wziąć i jak? Ty najdroższa...
Już dochodzi do zamulonych, stężałych zwojów mózgu pierwsze tchnienie czarodziejskiej trucizny, wraca życie. Powstaje z martwych człowiek, powalony przez potworny trud. Lejtenant baron von Tebben-Gerth przywdziewa kurtę skórzaną, kaptur, pogwizduje sobie i jak obudzony ze snu zapomina i już nie wie, czem był dopiero przed chwilą.
Gdy wyjrzał na świat owiał go zimny wicher i na powitanie odrazu chlusnął weń spieniony grzebień fali. Wezwał przez tubę bocmana, odesłał na dół oficera nawigacyjnego.
— Idź, odpocznij trochę, Fred, bo walimy na tego Holendra.
Fred Hasshagen, zsiniały, nikły, czarnooki człowieczek, skrzywił się i potrząsnął głową jakby z dotkliwą odrazą.
— A co?
— To mi jakoś śmierdzi, bo za blisko brzegu. Mogą mieć w pogotowiu coś takiego... Twój Holender mógł się dobrze opasać minami, zanim zaczął wołać o ratunek.
— Będziemy się trzymać dobrze zdaleka.
— A mgła? Wymanewruje nas, cholera, żebyśmy właśnie wdepli.
— Mgła się właśnie rozchodzi, idź spać.
— Ower-Bank — djabelnie płytko, niema gdzie się podziać przed granatami. I do tego jedna jedyna ostatnia torpeda.
— Tak ci jej żal? Chcesz ją przywieźć do domu?
— Napewno ma za plecami torpedowce, mówię ci, że djabelnie za blisko do brzegu. Zresztą wszystko mi jedno — robić to robić.
Ochota wezbrała w sercu komendanta. Z rozkoszą toczył okiem po zwichrzonem morzu. Zakapturzony, ociekający wodą sternik stał na sterze jak posąg, zapatrzony wdal nieruchomem, kamiennem okiem, żyło tylko koło steru w jego rękach, migocąc szprychami bądź puszczone, bądź podbierane, utrzymując statek przeciwko wiatrowi i przeciw fali. Komendant przywiązany był do wszystkich swoich ludzi, ale tego lubił nad innych. Podoficer floty Gebeschuss był z nim od samego początku wojny, towarzyszył mu we wszystkich wyprawach dookoła Anglji, na morzu Irlandzkiem, na morzu Śródziemnem, w Dardanelach, na Azorach i wszędzie. Wzorowy robotnik wojny zawsze spełniał swój obowiązek poprawnie, milcząco, ale nigdy nie zapalał się w boju, jak niektórzy, nic w nim nie było z awanturnika i właściwie nic z żołnierza.
Gebeschuss nigdy się nie cieszył, gdy patrzał jak storpedowany lub rozstrzelany okręt konał i pogrążał się, nie śmiał się do rozpuku jak inni, gdy widział gorączkowy, obłąkany ruch na tonącym statku, na przepełnione szalupy, szukające ratunku na groźnej fali na pełnem morzu i ginące w oczach jedna po drugiej. Nie radował się zdobyczy, nie martwił się, gdy po tygodniach krążenia po morzu nic się nie trafiło. Było mu wszystko jedno, robił swoje i milczał. Momenty grozy znosił lepiej od innych, nie lękał się niczego, jak gdyby i to mu było wszystko jedno, czy zginie, czyli wyjdzie cało. Koledzy go lubili, choć rzadko kiedy się odzywał, zato jak coś ze siebie wydusił, było to mądre słowo, przecinające spory, albo niespodziany, kapitalny „witz“, którym załoga żyła przez czas dłuższy i który natychmiast bocman raportował komendantowi i oficerom.. W wolnych chwilach spał lub czytał zapamiętale swoje grube książki, oprawne w zieloną skórę — było to stare wydanie ukochanego przezeń Jana Pawła Richtera, które odziedziczył po ojcu. Stąd koledzy, którzy nigdy nic nie czytali, przezwali go — Herr Richter.
A komendant wiedział od dwuch lat na podstawie tajnego cyrkularza, że Gebeschuss jest niebezpiecznym krańcowym socjalistą. Choć nie ustalono jego związku z Niezależnymi, miał on podlegać surowej obserwacji. Komendant zachował te informacje dla siebie jednego i był z nim podawnemu na dobrej stopie. Nie rozmawiał z nim nigdy, ale nie minął go, żeby z nim nie zamienić paru słów o niczem. Czasami, gdy byli sami, rzucał dla żartu jakąś mglistą aluzję, jak gdyby sam był potajemnym rewolucjonistą. Ale Gebeschuss nigdy się z niczem nie wyrwał na te przyjacielskie prowokacje. Tak samo i teraz.
— Ciekawa rzecz, co się tam stało w Rosji przez te dwa tygodnie, może już djabli wzięli bolszewików? jak myślicie, Herr Richter?
— Nic im nie zrobią wszyscy djabli, panie komendancie, bo ich sam djabeł urodził.
— Djabeł?
— Tak jest, panie komendancie — nie z czego inszego, a z wojny się ulęgii.
— To znaczy, że i wszędzie tak będzie? Tak powiadacie?
— Ja nic nie powiedziałem, panie komendancie.
— No, to gadajcie!
Sternik zmilczał. Bocman wychylił głowę z pod dolnej klapy.
— Ze sztabu, panie lejtenancie.
— Odcyfrowane?
— Robi się.
Klapa opadła. W tej samej chwili fala zalała górny kiosk powyżej kolan. Zdawało się, że czaiła się na moment otwarcia klapy, żeby lunąć i zalać dolny posterunek — nie zdążyła.
— Co tam znowu djabli nadali — myślał baron. Depesze przychodziły codzień, zapewne znowu nic, jakieś głupie ostrzeżenie, fałszywe albo spóźnione, jak zwykle. Bał się jednak, że każą mu wracać w straszliwą gardziel La Manche, usianą minami i poprzegradzaną już o tej porze niemal szczelnie całym labiryntem sieci podwodnych zdradzieckich, śmiertelnych... Był znużony. W wizji oglądał już na horyzoncie trawler, niemiecki wyławiacz min, który czeka nań, żeby go przeprowadzić przez angielskie i własne pola minowe. Od tej chwili — spokój i odpoczynek — Cuxhaven — raport. Statek idzie na oględziny i gruntowną naprawę do Wulcan-Werke, a on — do domu conajmniej na dwa tygodnie.
W chwili przygnębienia pozwolił był sobie wywołać obraz Rity — źle uczynił. Odtąd już będzie spętany, nieswój. Żadnej ochoty bojowej, ani uniesienia, ani gry na przepadłe. A niekiedy, niekiedy — baron otrząsnął się ze wstydu i wstrętu... Tak, wypełznie widmo strachu. Gdy siła woli pójdzie na zwalczenie strachu, na jego ukrycie przed ludźmi załogi, którzy w momencie grozy patrzą struchlałemi oczami w twarz komendanta... Odejdź, Rito, zniknij... Litości, Rito, podziejże się gdzieś...
Wolny, pusty przestwór morza zapełnił się ponurością, ściemniło się i spienione białe czuby fal zaświeciły dookoła jak wyszczerzone zęby, gotowe kąsać, miażdżyć, pożreć kruchą drobinę łodzi. Szalał w nich urągliwy śmiech żywiołu nad odwagą i wolą człowieka. Wszystko dokoła stało się złe, chmurny zmierzch i wicher, i fala, i smugi śniegu, zacinające ostro. We wnętrzu statku zajęczały, zawyły ze strachu jego żywe głosy — nigdy tak nie skarżył się Diesel, nigdy jeszcze tak złowrogo nie zawodziły śruby. Pompy załkały spazmatycznie, upust motoru hałasował jak w obłędzie.
Jakże szybko minęła władza czarownej trucizny... Moment samoomamienia, nic więcej. O gorzka nędzo Niemiec! Nie masz już, biedna ojczyzno, nic rzetelnego, nawet w aptece. Udane podobieństwa leków, podrobione marne ersatze, które dają zaledwie chwilę zapomnienia. To bezczelne oszustwo wzbudziło w nim szał wściekłości. Od dwuch tygodni woził ze sobą skarb fałszywy, przemagał się, walczył z pokusą, a gdy nadeszła najgorsza godzina i uległ — oto go masz. Zaklął głośno ostatniemi słowy, nie bacząc na sternika, ale ten zachowywał się jak głuchy, nawet nie spojrzał na komendanta.
Twardy, zlodowaciały śnieg przelatywał poziomemi smugami. Przecinali pas nawałnicy i znów otwierało się czyste morze. Raz po razu ogarniał ich zamęt śnieżycy.
— Panie komendancie, trawler pracuje za prawą burtą naskos, prawie wprost.
— Co za bzdury, nic niema!
— Jak miniemy śnieżycę zaraz go będzie widać, ale i nas też. Brać w lewo na 90 stopni?
— Milczeć! Nie wasza rzecz!
— Stoi o dwa tysiące pięćset, nie dalej, panie komendancie.
— Do cholery, mówię — milczeć, kiedy ja tu jestem! Zrozumiane?!
— Panie komendancie, przecie on wybiera nasze miny, któreśmy tu zakładali przed tygodniem.
Tuman śnieżny przeleciał i odsłonił dalekie czarne widmo, leżące płasko na wodzie a nad niem obłok dymu, który wiatr szarpał i słał nisko po falach. Gebeschuss nie pytał o nic, tylko sięgnął ręką i przekręcił strzałkę indykatora na „stop“. Diesel odrazu umilkł. Komendant rzucił piorunującem spojrzeniem i opanował się natychmiast. Herr Richter miał słuszność jak zawsze. Tak jest. Anglik najspokojniej psuje mu całą robotę, dokonaną w ciągu dwuch ciężkich dni. To wreszcie zbudziło w nim zajadłość bojową. Spokojnie, szybko wydawał rozkazy.
— Wszyscy alarm! Dolny posterunek stery gotuj! Do grążenia gotuj! Prawy wylot Nr. 2 do strzału — gotuj!
— To już ostatnia nasza torpeda, Herr Richter — rzekł polubownie, chcąc się pogodzić.
— Cóż, panie komendancie, trzeba trafić...
Łódź, pogrążona na jedenaście metrów, zbliżała się ostrożnie do przeciwnika. Stop! Bliżej ani kroku, bo własne miny... Soczewki i źwierciadełka periskopu dawały maleńki obraz trawlera, zamącony i zniekształcony przez bryzgające fale. Komendant obrócił łódź prawą burtą do trawlera i urwanemi słowy rzucał w tubę rozkazy do komory torpedowej. Mierzył długo, w skupieniu, bez żadnej innej myśli w głowie jak jeno to, żeby nie uchybić o włos w wyliczeniu. Trawler stał w miejscu i dymił mocno, snać siedział właśnie na minie i ciągnął siecią, by ją zerwać. Podoficer celowniczy stał pochylony obok komendanta, nie odrywając od niego oczu.
— Popatrzcie no, Stuhr, zdaje się, tak będzie dobrze.
Podoficer ciekawie przywarł do okularów.
— Stoi dobrze... postoi jeszcze. Obie lewe liny mu trzasły, widać zaczepił o coś na dnie.
— Tu niema więcej jak dwadzieścia siedem metrów?
— Przy odpływie do trzydziestu, panie komendancie. Tu może leżeć lejtenant Reimarus, U. C. 16 — niema miesiąca jak tu został. O to właśnie bardzo łatwo mogli zawadzić, bo zresztą dno tu gładkie, piasek. Jabym ujął, panie komendancie — na pięć kresek?
— Podajcie!
— Słuchać! Pięć kresek mniej, słyszane?
— Jest — pięć kresek mniej! — odpowiedziała tuba.
— Dosyć, Stuhr. Teraz wal!
— Słuchać! Ognia!
— Jest!
Torpeda odeszła, statek drgnął i stęknął głucho.
— Proszę, panie komendancie — idzie doskonale... Za nic nie może minąć...
— Patrzcie sami, Stuhr, ja nie będę.
Podoficer spojrzał zdumiony i natychmiast chciwie przywarł do periskopu. Biała smuga perlistych bąbli powietrznych szła, przecinając wały fal linją idealnie prostą. Podoficer śledził ją z zapartym oddechem, póki mu nie znikła w zamęcie fal zwełnionego morza.
— Stoi, stoi w miejscu! Ludzie się kręcą na tyle, zapuszczają haki, usiłują wyciągnąć sieć... Nie zdążą...
Baron nie był ciekawy strzału. Zadumał się ponuro. Wspomnienie o koledze Reimarusie zgnębiło go. To, że on tu leży tak niedaleko na dnie z całą załogą w stalowej trumnie, ubodło go dreszczem przerażenia. Ta śmierć wydała mu się dziwnie nową, jak gdyby nigdy ani razu jeszcze o tem nie pomyślał. Zaskoczyła go jakimś przenikliwym, zgrozą przejmującym realizmem prawdy.
Rzecz dawno wiadoma i pospolita odsłoniła się nagle do samej głębi i stanęła mu do oczu w straszliwej bliskości. Domniemanie, przypuszczenie stało się pewnością — prawdopodobieństwo już było prawdą. Od trzech lat wyruszał na morze z szansą trzydziestupięciu na sto — tak wykazywała lista strat, przez trzy lata trwała gra. Teraz wiedział, że przegrał. Stało się, już go wita kolega Reimarus.
Nie czuł strachu. Strach zjawia się w walce, w działaniu, strach jest rozpaczliwym odruchem woli ku przytrzymaniu szansy w grze o śmierć i życie, dla niego skończyła się gra, odchodzi z liczby tych, co jeszcze rzucają kości. Ogarniał go martwy spokój, już niezrozumiały i bezcelowy. Drętwiał. Niczem się stały i napięcie tego momentu, i powaga spraw i rzeczy, i mus, i honor obowiązku. Nie warto myśleć. O czem?
Ogarnęła go nicość nakształt cichego usypiania, ale rozpędzony mechanizm myślenia szedł dalej, już po za nim, nie kierowany, zbaczał i kołował. Myśli, obrazy rozszczepiały się wśród nieogarnionej mnogości skojarzeń, zawadzały o siebie, potrącając o rzeczy ważne i błahe, budząc bagatelne wspomnienia, odkrywając jakieś niepotrzebne prawdy, pędząc wdal poprzez tuman naleciałości i strzępów. Myśli traciły wszelki sens, wikłały się ze sobą, przerastały się nawzajem i szły równocześnie, jak obłąkany chór mnóstwa głosów, skłębionych w jedną wrzawę. Na mgnienie oka roztwierał się przestwór zimnej jasności i jedna jedyna myśl wpadała weń, lecąc górnie, szybko, wznosiła się zawrotnie i stawała, wisząc u zenitu poznania — wiedziała wszystko i gasła. Jej pamięć wnet zatapiał wicher, miotający pyłem myślenia po opustoszałej głowie. Ktoś mówił szybko, szybko sypiąc niezrozumiałe słowa... Mrowie czarnych liter przebiegało przed oczami, miarowo, jedna za drugą odwracały się karty jakiejś książki...
— Minuta piętnaście... Siedzi jeden na maszcie i patrzy ku nam przez lornetę. Choćby dostrzegł ślad, to już w ostatniej chwili, a zaczem ruszy... Przy tylnem dziale obsługa w pogotowiu... U Anglików porządek jak się patrzy, stoją, ani drgną... Ha, ha...
Nie, nie! Tego nie dopuści za nic. Opędzał się i nurzał się w odmęcie głupstw, zamulał sobie głowę... Coraz wolniej kręciło się koło jakiejś maszyny, już nie migotała szprychami, przesuwały się, widoczne oku, ustawały, jeszcze jeden obrót — koło utknęło — usnął...
Objęły go we swą władzę jej słodkie, głębokie oczy. Z przepaści spojrzenia wynurzyły się wraz splecione w jedno — i ogromna powaga tej chwili, i uśmiech czaru miłosnego, i łkanie ostatniego pożegnania, i groza śmierci, i niezłomna dzielność prawej Niemki, żony żołnierza. Taką została mu w oczach na całą wieczność od chwili, gdy wagon ruszył ze stacji Ludwigshafen, żeby go od niej zabrać i cisnąć — hen na morze. Jak z innego świata sięgała do niego ta zjawa, teraz już niepojęta, niepodobna do prawdy. Czy istniała kiedykolwiek? W jakiej przestrzeni? W ojczyźnie niemieckiej? W których czasach? Przed trzema tygodniami?
Tego nie mógł już zrozumieć. Ona i całe życie odeszły od niego, a on sam, unoszony przez niewymierzony, zaświatowy pęd, gdzież był o tej porze? Napróżno usiłował przeniknąć tajemnicę sennego zamroczenia. Uwikłał się w obłęd majaków i poddał się.
— Minuta, czterdzieści pięć! Jeden na górnym pokładzie zapala fajkę, to chyba sam komendant. Dobrze, „captain“, pociągnij sobie jeszcze parę razy, bo to twoja ostatnia fajka...
Lejtenant baron von Tebben-Gerth ocknął się. Strząsnął ze siebie resztkę koszmaru, rozejrzał się wokoło. Miał wrażenie, że spał kilka godzin, był zdrętwiały, ale wypoczęty, pełen sił, tylko głowa dążyła mu jak po nocnem przepiciu. Nie mógł uchwycić w sobie żadnej myśli, niczego nie widział wyraźnie. Podoficer Stuhr, skulony przy periskopie, oddalał się od niego, ciasna żelazna komórka dolnej wieży rozstąpiła się, tworząc wielką, pustą halę, usadzoną nitami. W uszach dzwoniło uporczywie i na tem tle wykwitały fantastyczne melodje. Wsłuchany w nie usypia.
...Koncert Beethovenowski w Kolonji prowadzi Nikisch, śpiewa ukochana uwertura z „Korjolana“. W niej wszystko co najszlachetniejsze, górne i potężne w genjuszu niemieckiego plemienia. Do głębi duszy przenika zachwyt, do granic bólu sięga rozkoszna ekstaza.
...Tuż jasnorudawa głowa kobieca odrzucona w upojeniu, w białej twarzy stygmat zapamiętania, przymknięte oczy... Przywiera do niej spojrzeniem i nie oderwie się już do końca. To widoma, doskonała, wiernie wcielona zjawa tej muzyki... Nie, z niej to przed stu laty powstała wizja mistrza, ona była jego muzą — natchnieniem. Pojawia się gdy zabrzmi pierwsza melodja Korjolana, a gdy przegrzmi finał — znika. Jest niewiarogodna, nierealna, to myt kobiety, ach, na ziemi takich niema... Tętni, huczy gniewem, grozą wieje finał uwertury.
Cisza. Grzmot oklasków, ocknienie. Kobieta-bóstwo budzi się z ekstazy, otwiera oczy. Gdy w nie spojrzał, ciął go przez piersi jak brzytwą rozkoszny ból zachwycenia.
— Dwie minuty, pięć! Zaraz dojdzie... Jednego się tylko boję, panie komendancie. Gyroskopy z ostatniego transportu nie wszystkie pewne... Może zejść z linji...
Szum w uszach wzmagał się, waliło serce. Komendant czuł w sobie dolegliwy ucisk czegoś obcego. Oddech rwał się, pierś pracowała w podrzutach, z przerwami, jak obluzowany motor. Ale mijała senność, wracała potrosze władza myślenia. Co to było przed chwilą? Co mu się przyśniło?
...Korjolan... Ona... I zaraz potem wojna, ta sama, która trwa jeszcze i teraz. Niemożliwe!... Cóż, że niemożliwe — tak jest i już. Tarł sobie czoło, poziewał. — Zatrułem się. Co oni mi sprzedali? Rito, już jestem ukarany za złamane słowo... Daruj mi i ty...
Nagle podoficer Stuhr wzniósł do góry oba ramiona i, nie odrywając się od peryskopu, załomotał butami po stalowej płycie.
— Jest, panie komendancie, jest! Hurra! Gott strafe England!