Tajemnica Renu/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Olbrzymia, oszklona hala dworca Montparnasse pełna była zimnej mgły, czadu, dymu i ciemności. Rzadkie, wysoko zawieszone lampy łukowe tonęły gdzieś w górnej przestrzeni. W półmroku torów roiły się sennie tłumy w jakimś pełzającym rytmie. Gromady szarych ludzi skupiały się w zwartą masę u wylotów przejść podziemnych, rozłaziły się po poczekalniach, wystawały przed długiemi stołami kantyn dworcowych. Ich pogwar był zciszony, chwilami wśród tysiącznego tłumu zapadało milczenie i wówczas wybijał się wśród ciszy jakiś przenikliwy, niepohamowany głos kobiecy, niespokojny, rwący się w łkaniu, zapamiętałym, rozpaczliwym płaczu. Szybko tłumił go pogwar, człapanie setek okutych butów po kamiennych płytach, żelazny rumot przesuwanych wagonów. Ale zaledwie pociąg przewlókł się przez halę, żal i ból kobiecego płaczu odzywał się z innego miejsca, powtarzał się dalej, bliżej, troił się, pomnażał, był coraz to inny i zawsze ten sam. Był to jedyny żywy dźwięk w tępym, leniwym rozgwarze, głos czyjegoś czuwania wśród uśpionej masy, wydzierał się w nim jakby krzyk nagiej prawdy z odmętu dręczącego koszmaru. Bez trudu zalewało go jak wątły płomyczek szemrzące morze pogłosów, rozmów, westchnień, pytań i niemilknących sporów z żandarmami, którzy tkwili gęsto na przepisanych punktach, jak dobroduszne i bezlitosne w swym martwym spokoju maszyny, sprawiające tutaj władzę i dyscyplinę. Ale niech przymilknie dworzec na jedną sekundę, natychmiast przekradnie się spazmatyczny okrzyk, nieutulona skarga i ból istoty, której przemocą oddzierają żywą połowę duszy, albowiem on znowu, jeszcze raz wraca na front.
Nie zdołała uwierzyć, że go widzi żywego na swoje oczy, nie zdążyła opowiedzieć mu znikomej cząstki z tego, co się w niej nagromadziło od ostatniego widzenia, co przecierpiała, jak przetrzymała... Nie miała z nim chwili spokoju, nie zaznała ukojenia w jego uścisku, przemknęło wszystko i już przepadło. Gdzież się naraz podział ten olbrzymi czas, — całe sześć dni? Sześć dni — okrucieństwo... Ani odpoczął, ani się opamiętał, był zdziczały, nieswój, przybył jak obcy i oto już odchodzi niepoznany.
Stare wygi, żandarmi, jowialnie poklepywali po plecach zdręczone niewiasty i pocieszali je ladajakim konceptem. Masa żołnierska była zasępiona i zła. Rozjątrzeni i tylko znużeni tą parodniową wolnością wracali teraz do okopów na całą zimę, jedni już na drugą, inni na trzecią, niektórzy na czwartą zimę. Co było robić? Niech djabli wezmą wszystko... Zacięli się i milczeli.
Stali zwartą, brudno — szarą masą popod murem dworca na tle ściany, szczelnie zalepionej jaskrawemi afiszami, malowanemi przez najprzedniejszych artystów Francji. Tam była cała radość, tam śmiał się junacki humor walki, tam było murowane zwycięstwo. Jakże śmieszny i nędzny był ten podły Niemczura, z rękami podniesionemi do góry i z przerażeniem w głupich oczach... Zdychał z głodu w swoim Vaterlandzie, już miljon ich pracowało dla Francji w pocie czoła w niewoli, przewracał się do góry nogami ze swoją łodzią podwodną i tonął, zestrzelony przez marny szluper rybacki z St. Malo. Wszędzie triumfował bohaterski poilu i z uśmiechem szedł na wroga — on les aura! Nawet w nad wyraz skąpem wojennem oświetleniu dworca jaśniała ściana barwami i nieprzemożoną ochotą. Patrząc na to możnaby mniemać, że wojna to rzecz lekka, łatwa i pomimo wszystko — właściwie niemal przyjemna. Dlatego też zapewne ciągnie się już czwarty rok.
Z oddali nadlatywał grzmot rozpędzonego pociągu, żandarmi nasrożyli się, zaczęli pokrzykiwać groźnie i urzędować na peronie z najwyższą gorliwością. Jeszcze ich przybyło — cały oddział pchał się do podziemnego przechodu i znikł w jego czeluści. Natłoczony pociąg pełen głów w niebieskich furażerkach i pełen śpiewania, zamętu i wrzasku zaskrzypiał w pędzie, zazgrzytał hamulcami i stanął na przeciwległym torze. Drzwiami i oknami na obie strony wysypywały się roje żołnierzy. Pędzili do tunelów, walili na przełaj przez tory. Zaleli peron rozhukaną masą, we mgnieniu oka starli żandarmów, w przelocie roznieśli trzy kantyny, gdzie szlachetne panie dyżurowały przy zastawionych stołach. Poszły w niwecz bułki, ciastka, marmelady, puszki z mlekiem i inne specjały. Zdziczałe, niegolone twarze zionęły jakąś surowo wzbronioną buntowniczą pieśnią. Wielu z litrami w ręku dopijało resztek i trzaskało butelkami o ziemię. Ich obłocone, straszliwie złachane mundury, kapoty i portki ziały zastarzałym brudem i stęchlizną ziemi. Bohaterzy z pod St. Quentin, z La Fère, z Coucy... Z pod Craonne, Loivre — Reims — Pèrthes — Massigny — Verdun — Doumartin — Ailly... Z Pont à Mousson, z Hartmanweiler Kopf... Zewsząd przybywali na swoje sześć dni. Grzmot głosów obijał się echami o nagie mury, o szklane sklepienie. Każdy coś krzyczał. Podszczuwali cicho stojących kolegów, którzy wracali na front.
— Nie śpiesz się tak jeden z drugim, jeszcze zdążysz na swój pogrzeb!
— My już nie wrócimy, co to, to nie!...
— Dosyć wojny! Dosyć wszy!
— Nie jechać! Walcie z nami na parlament!
— Stare małpy! Zdrajcy sprawy żołnierskiej!
— To wy przedłużacie wojnę!
— Łamistrajki!
Przelecieli jak burza. Jeszcze przez chwilę kotłowało się u wyjść na miasto, gdzie wzmożone posterunki żandarmerji usiłowały rozpaczliwie i bez skutku przeprowadzać kontrolę i szara masa rozlała się po wielkim placu, po sieci przyległych ulia i wsiąkła bez śladu w ogrom miasta.
Wszędzie posępnie i ciemnawo. Po sklepach skąpo świeciły oszczędnościowe żarówki, nikły był ruch uliczny, zrzadka przesunie się tramwaj, niekiedy samotne auto. Dopiero w pobliżu Opery skupiał się ruch, jakby po dawnemu, jak za starych, dobrych czasów. Pomimo zimna wysiadywali ludzie po tarasach kawiarni, w półzmroku, potęgowanym przez mgłę. Wszędzie przewodzili żołnierze, między nimi mnóstwo Anglików. Lekko ranni z rękami na temblakach, z opatrunkami na głowach, kulejący, o kijach snuli się w swoich błękitnawych płaszczach pośród czarnych cywilów. Słabo świeciły wejścia do kin, świetne sklepy, kawiarnie i pierwszorzędne restauracje wyglądały z ulicy na opuszczone pieczary, w których ginęły żółte lampki. Rozjaśniło się dopiero przed redakcją Matin’a, gdzie na olbrzymim ekranie, sięgającym trzeciego piętra, rzucano ostatnie wiadomości. Zwarty, milczący tłum ze wzniesionemi do góry głowami chłonął te nowiny.
Komunikat wieczorny: położenie bez zmiany, naogół spokój. Nieprzyjaciel usiłował odzyskać południowe wzgórze Mort-Homme, odparty z ciężkiemi stratami, jedenaście karabinów maszynowych, dwustu siedemnastu jeńców...
Tłum czytał w milczeniu, bez zainteresowania, bez komentarzy, nie znać było, żeby potrzebował tych nowin, żeby im wierzył albo nie wierzył, wystawał przed tą redakcją poprostu z zastarzałego nałogu, gdyż o swojej godzinie już od trzech z górą lat tak samo czyta gazety, tak samo patrzy na urzędowe bohaterskie afisze. Znosi wszystkie ciężary i dolegliwości tych czasów, przebolał już własne straty i klęski, stępiał, skulił się w sobie i czeka końca. Wie, że wojna mogłaby się bodaj nie zaczynać, ale musi się wreszcie skończyć — mniejsza już o to, jak. Ale i to było raczej teoretycznem przypuszczeniem — bo któż to wie, czy wogóle będzie kiedy inaczej? Życie stało się tak osobliwe, wszystko oddawna wyglądało wręcz niemożliwie, a jednak jakoś przecie trwa i ani razu nie zawaliło się jeszcze...
— Poczekaj no pan, najgorsze jeszcze nie przyszło!
— Najgorsze? Była Marna, było Verdun, czego pan jeszcze chcesz? W rezultacie nic nam nie zrobią.
— Rosja już odpadła, Anglję do Nowego Roku dokończą łodzie podwodne... Ładnie będziemy wyglądać...
— Przyjdą trzy miljony Amerykanów!
— Będziesz ich pan widział — bluff bezczelny, nic więcej.
Paryżanie spierali się bez zapału i przekonania, tak sobie, byle gadać, ale ponieważ stanął za nimi jakiś osobnik wątpliwy, rozeszli się w różne strony. Wszędzie szpiegi i to od samego początku, od września czternastego roku, kiedy aresztowano na Gare du Nord ową babę, która szerzyła panikę, twierdząc, że wojna nie skończy się przed zimą. Rząd sobie myśli, że szpiegami wygra wojnę, niech ich lepiej wyprawią na front, to mrowie łajdaków, co wysiadują po kawiarniach i podsłuchują, że człowiek boi się gęby otworzyć.
Smutno i w Quartier, na Boul-Michl’u ciemniej, niż gdziekolwiek. Młodzież na froncie, Sorbona i wyższe uczelnie wegetują, duża część sklepów i kawiarni zamknięta na mur i to już przeszło od roku. Zupełnie ciemną ulicę Soufflet sklepił potężny masyw Panteonu, ścięty tuż ponad portykiem przez mgłę. Fontanna Medicis od lat nieczynna, jej basen pełen cuchnącego błota. Przed Odeonem sami żołnierze, zbierają się na jakieś patrjotyczne przedstawienie dla rannych, pod kolumnadą u Flammariona, obsługiwanego przez same kobiety, sterczy nad książkami paru starych manjaków.
Senator Guillet-Goudon wyszedł żwawym krokiem z pałacu Luxemburskiego i podreptał jakby lekkim kłusikiem po pochyłości ulicy Tournon. Śpieszył się bardzo — gdzie wy, miłe taksówki — ale rwał tak raczej z irytacji, która domagała się upustu. Już wiedział niezbicie, że znowu nic z tego.
Kombinacja z Lepelletier’em przepadła. O gabinecie Paillot niema żadnej mowy. Dziś w nocy a najdalej jutro rano główni matacze zakończą swoje intrygi, śmiertelni wrogowie, skłóceni od wieków i na wieki wieków, pogodzą się dla ratowania ojczyzny, najbliżsi przyjaciele rozejdą się w nienawiści i gabinet będzie gotów. Pałac Elizejski, ta przeklęta kuźnia szachrajstwa, uzna fakty i świństwa dokonane w ciągu nocy i jutro w porannych dziennikach... Czyżby naprawdę — on? Jakże daleko zajechała nasza polityka od gabinetu, w którym i on... Senator nie mógł zapomnieć, że i on był kiedyś ministrem.
Nie zapomni o tem do samej śmierci, choć zdarzyło się to jeden, jedyny raz przed ośmiu laty i nie przetrwało sześciu tygodni. Położenie Francji było beznadziejne. Miljon dwieście tysięcy poległych, około miljona jeńców, miljardy długów... Lekkomyślne absurdalne ofensywy czołowe w rodzaju kwietniowej tego roku afery Nivelle...
Tak wyrzekając poglądał Senator na zegarek i dreptał dalej. Spojrzał jeszcze raz i dopiero gdy schował zegarek i zapiął palto, spostrzegł, że nie pamięta, która była godzina. Człowiek jest zdenerwowany, udręczony do ostateczności... Chwała Bogu, dopiero kwadrans na szóstą — jeszcze zdąży...
W tych okropnych czasach trzebaż mieć bodaj moment wytchnienia, jakiegoś piękna, ekstazy... Jako człowiek z gruntu rozsądny, wiedział raz na zawsze, że wszelkie w tym względzie rojenia są absolutną niemożliwością, ale samo obcowanie z tą niemożliwością, nawet patrzenie na nią zdaleka, nie mówiąc już o paru zamienionych słowach, o ucałowaniu ręki... Ach... W uwielbieniu bez żadnej nadziei jest też bolesna, jątrząca, ale może właśnie najwyższa rozkosz. Zapewne i to jest dużo — jeżeli już żadną miarą nie może być inaczej. Senator — choć niezawsze o tem pamiętał, to jednak wiedział, że ma już pięćdziesiąt trzy lata — już, a nie — dopiero pięćdziesiąt trzy. Przy znanej zaś na obie półkule świata bezinteresowności tej wielkiej kobiety, cóż za szanse może mieć człowiek niezbyt urodziwy, nieco zbyt okrągły i do pewnego stopnia łysy? Niepodobna wymagać nawet od artystki tej miary, żeby w jej uczuciu przeważyły wielkie zasługi dla kraju, Komandorja Legji Honorowej i powszechnie uznany genjusz stanu. To nic, to nic... Upijmy się, jak bogowie Olimpu, najsubtelniejszem choć niematerjalnem winem aetheru... Można nie być z powołania Petrarką, ale jeżeli okoliczności składają się inaczej, to jednak trzeba znaleźć ujście dla namiętności i w czystej poezji, w szczytnej fikcji...
Tu przerwał mu potężny ryk. Odezwała się syrena z dachu pałacu Luxemburskiego. Rozwarła gardziel i zionęła żelaznym wrzaskiem na całe miasto. Jej siła wzmagała się z każdą sekundą, od najniższego chrapliwego basu leciała kędyś wzwyż z niepohamowanym rozpędem zajadłości. Doszła do szczytu — zawyła tak, że senator — choć przywykł już do tego jak wszyscy Paryżanie, przykucnął nagle i zatkał sobie uszy. Z rękami na uszach ruszył z miejsca pędem młodzieńczym. Zanim dobiegł do stacji „Odeon“ kolei podziemnej, już latarnie zgasły na całej ulicy i światła we wszystkich oknach. Biegł wraz z innymi wśród czarnej nieprzebitej nocy, zmierzając ku czerwonemu zamaskowanemu od góry ognikowi stacji. Potrącano go, potykał się i sapiąc srodze, zdyszany dopadł nareszcie zbawczych schodów. Zanim dopadł odruchowo spojrzał jeszcze w górę — już tam biegały w ostrych podrzutach białe promienie reflektorów, szukając czegoś w czarnej czeluści nieba.
Pierwszą myślą senatora, gdy się znalazł w bezpiecznem podziemiu, było straszne przypuszczenie, że z powodu tego głupiego alarmu, który mu się wydał teraz najoczywiściej fałszywym, jak było już tyle razy, oraz ciemności — ona gotowa całkiem nie przybyć do margrabiny... To go zgnębiło. Ze złością oczekiwał na pociąg i nie mógł się go doczekać, ze złością patrzał na gromady żołnierzy, wałęsających się po stacji. Wszędzie ich pełno — któż u djabła właściwie jest na tym froncie? Ze złością stał w ścisku, trafiwszy na dobitkę do wagonu z samymi Anglikami. Żołnierze byli dobrze podpici i przytupując do taktu okutemi buciorami, ryczeli swoje Tipperary. Odezwała się w nim niechęć rasowa, nawet nie z epoki Napoleona, ale nienawiść prastara z czasów Dziewicy. Oczywiście — przyjechali się bawić. Anglja markuje wojnę — niech się leje francuska krew. Anglja nic nie robi, oszczędza swoją flotę i czeka końca, żeby w momencie likwidacji być najsilniejszą... Senator w strapieniu swojem zapomniał, że nie dalej jak tego rana zwymyślał na schodach własną konsjerżkę, która mu wyplatała o Anglikach dosłownie to samo.
Gdy po półgodzinie ostrożnie wylazł z pod ziemi, alarm już ustał, syreny milczały, reflektory nie grały na niebie, ale w tej dzielnicy nie zapalono jeszcze latarń. Poomacku, nie poznając ulic w ciemnościach i mgle kierował się ku Avenue Henri Martin. Błąkał się, pytał przechodniów i wreszcie jakoś dotarł do Hôtel Lambesc.
Z okien pierwszego piętra, osłoniętych ciemnemi zasłonami, przesączały się szczeliny blasku — tam zacisze od przeklętych spraw polityki i wojny, oaza wytworności i ukojenia, dostojna atmosfera sztuki — tam jest ona.
Po powitaniach w głównym, błękitnym salonie senator spostrzegł tylko trzech obcych, jakiegoś pułkownika francuskiego w uniformie i dwuch oficerów marynarki angielskiej, rozmawiających osobno w kącie pod olbrzymią, rozszczepioną nad nimi palmą. Reszta to dobrzy znajomi. Margrabina pytała o nowiny.
— Nic pocieszającego, margrabino.
— Więc cóż?
— Obawiam się, że będziemy musieli wraz z całą Francją znieść dotkliwe poniżenie.
— Więc on? — W głosie margrabiny nie było przerażenia. Zdradził się nawet jakby cień radości.
— Zapewne... Tak się wszystko fatalnie układa. Będzie to okres krótki, ale bardzo przykry.
— Cóż, drogi senatorze, w każdym razie...
Senator spojrzał na nią zdumiony.
— Jesteśmy w tak wyjątkowo ciężkiem położeniu, że każda energja, choćby dzika i nie przebierająca w środkach... Naturalnie tylko na czas przejściowy...
Senator rozłożył ręce, skłonił się i odszedł. Był to cios prosto w serce. I ona, ta mądra kobieta, radykalna, tak zwana „czerwona margrabina“ uległa szowinistycznej zarazie... Co za czasy...
W okrągłej narożnej salce lustrzanej perorował jakiś młody człowiek o smutnej twarzy, otoczony kołem pań, zasłuchanych, z oczami wlepionemi w mówcę.
—...Hurtebize... lasek Brimont... Senegalczycy... Zabetonowane gniazda niemieckich karabinów maszynowych... Nieuszkodzone druty... Ogień — w plecy z pozycji na wzgórza Aillette... Czterdzieści tysięcy poległych w ciągu godziny... Tak — czterdzieści tysięcy — zbrodniczo i bezcelowo... I jeżeli były bunty w armji, to któż jak nie generałowie Nivelle, Micheler, Mangin...
Młody człowiek miał medal wojskowy i pusty prawy rękaw od samego ramienia. Oczywiście — nowiny odgrzewane z kwietnia, czyż ludzie nigdy nie zapomną o tem, co było, kiedy tyle nowych kłopotów ciąży nad Francją? Senator ostrożnie zajrzał do ostatniego salonu — ale i tam jej nie było. — Już nie przyjdzie...
Za to ujrzał w dwuch fotelach przed kominkiem zatopionych w poufnej przyciszonej rozmowie jednego z redaktorów Action Française, starą kanalję Daniela Misereza, który poniewierał jego cześć niedawno w serji ohydnych artykułów w związku z kampanją przeciwko Caillaux, oraz — swego kochanego przyjaciela z ministerstwa spraw zagranicznych, z którym jeszcze przed tygodniem radzili zatroskani nad obroną wielkiego męża stanu, napastowanego nieludzko przez zjednoczoną mafję nacjonalistyczną. Kolana tych panów stykały się, uśmiechy ich kojarzyły się ze sobą w nieprawdopodobnem porozumieniu...
Senator zawrócił i sztywnym krokiem lunatyka minął okrągły salonik.
— ...Proszę pań, byłem tylko prostym żołnierzem, ale znałem do gruntu mój bohaterski, wypróbowany 128 pułk... Zaraz po upadku Lens... Pułk zdobywa pozycję Mont Spin, ponosi okropne straty i siedzi w nędznych, prowizorycznych okopach przez całe dziewięć dni pod ciągłym ogniem artylerji... Nareszcie zmiana! Ledwieśmy odmaszerowali, tego samego dnia wieczorem dowiadujemy się, że nasz Mont Spin już odebrany zpowrotem. Trzeba było słyszeć, co wygadywali żołnierze, którzy pozostawili na tych pozycjach dwa swoje bataljony. Zakwaterowano nas we wsi Prouilly, w nędzy i w ciasnocie. Jedzenia mieliśmy bardzo skąpo, zato wina — trzeba to wyznać — było wbród. Ledwieśmy się trochę odespali, ledwieśmy się opamiętali — w cztery dni przychodzi rozkaz powrotu na linję. Co? A odpoczynek? A przyobiecane urlopy? No — nie. Co to — to nie! Zaczęliśmy się zbierać w kupy. Zaraz zjawili się mówcy. I ja, jak mnie tu panie widzą, też gardłowałem nie gorzej od innych. Mogli byli i mnie zabrać do Chalons i też rozstrzelać...
Senator, wzdychając ciężko, przebrnął salon błękitny, zaczepiony przez lokaja wziął filiżankę herbaty i lawirując wśród stolików, omijając zagadanych gości, poniósł ją do sąsiedniego pokoju. Był to tak zwany gabinet „dywanowy“, zaciszny i przyćmiony. Chlubą jego były autentyczne arrasy, dwa Coroty i olbrzymi, na całą ścianę, mroczny w swych potężnych złotych ramach Velasquez. Przy okrągłym stole malachitowym w towarzystwie pewnego sekretarza ambasady brytyjskiej siedziały trzy upiory potężnej do tak niedawna i do ostatka najwierniejszej sojuszniczki Francji. Był to podsekretarz stanu Rządu Tymczasowego Amelikow, bohaterski generał Sołomow i rosyjski agent finansowy tajny radca Riżskij, których straszliwa katastrofa październikowa zastała w Paryżu.
Senator znał ich potrosze z dwuch konferencyj informacyjnych, na które w ostatnich dniach zapraszano go do ambasady na rue de Grenelle, jako członka komisji spraw zagranicznych Senatu.
— Cóż tam nowego mają panowie z naszej nieszczęsnej Rosji? Czy nie zaszło coś pocieszającego? — spytał bezmyślnie przy powitaniu, stawiając filiżankę na malachitowym stole.
W odpowiedzi podsekretarz stanu zaczął oglądać swoje paznokcie, tajny radca rozłożył ręce Zaraz złapał się niemi za głowę, a generał Sołomow ryknął krótko basowym odbrzusznym śmiechem.
— No, tak, zapewne, na jakiś czas musimy się uzbroić w cierpliwość.
— Cierpliwość cierpliwością, panie senatorze, ale zgóry muszę pana upewnić, że lepiej nie będzie, raczej gorzej...
— Co, ma być gorzej? Jeszcze gorzej? Gorzej już być nie może.
— Przepadła Rosja, panie senatorze — dudnił generał zduszonym basem. — Dawno przepadła, jeszcze w marcu, kiedy podły cham rosyjski zdradził cara i swego Boga prawosławnego i honor.
Senator doznał jakby ukłucia, było to niemal fizyczne a tknęło go gdzieś w okolicach wątroby. Gruby pakiet stu siedemdziesięciu tysięcy rosyjskiej renty państwowej, spoczywający w pancernym schowku w bezpiecznych podziemiach Crédit Lyonnais, zajął się ogniem i w jednej chwili spłonął na popiół, dosięgnięty przez daleki pożar jakiejś barbarzyńskiej rewolucji.
— Jednak na nowym rządzie, jakikolwiekby on był, ciążą dawne zobowiązania wobec Francji?
Tajny radca Riżskij zachichotał przykrym dyskantem, jak puszczyk po nocy. Były podsekretarz stanu oderwał się na chwilę od swoich paznokci i spojrzał na senatora jak na warjata. Generał nasrożył siwe brwi i patrząc brzydko na Francuza zaczął z niepohamowaną zawziętością.
— Zobowiązania, święta rzecz, ale, panie senatorze, Francja też zawiniła niemało w tem wszystkiem, co się u nas dzieje, zawiniła ciężko, i to od pierwszych dni wojny. Nie trzeba było rujnować naszego planu wojny i wymuszać na nas działań strategicznie niepoczytalnych. Nasze hekatomby pod Tannenbergiem i na jeziorach mazurskich, które sprawiły cud nad Marną, obaliły nasz rozpęd, zatruły wolę do zwycięstwa, zdemoralizowały nasze naczelne dowództwo... Panie senatorze, zobowiązania, porachunki, to kij o dwuch końcach...
Senatorowi nie chciało się dzisiaj kłócić. Pomimo trwogi o Francję, gdy dziesiątki dywizyj niemieckich już są w ruchu, przerzucane gwałtownie na zachodni front, pomimo dotkliwości własnej ciężkiej straty, którą uprzytomnił sobie dopiero w tej chwili, mimo całej swej pogardy dla tych trzech dygnitarzy in partibus infidelium i jawnej bezczelności generała, widocznie szukającego przyczepki, wstał od malachitowego stołu i rzuciwszy zimno: — Panowie darują... — ruszył z gabinetu, okupowanego przez trzech bankrutów. Na progu błękitnego salonu zetknął się ze szlachetną, słodką panią Buhot, z „wielką kwestarką wojny“, jak ją nazywały nacjonalistyczne gazety, która zastąpiła mu drogę ze swą sakiewką, z listą składek i z ołówkiem.
— Na moich rannych, panie senatorze...
Niedalej jak wczoraj dał jej pięćdziesiąt franków, gdy grasowała w kuluarach Izby, dał ze strachu i dlatego, żeby go zostawiła w spokoju. Ta piła wkręcała się wszędzie, tej bezczelnej intrygantce monarchistycznej nikt nie śmiał odmówić, a nie przyjmowała mniej niż dwadzieścia franków. Fabrykowała i roznosiła haniebne plotki i kalumnje, zbierała informacje i szpiegowała na rzecz swojej kliki. Tutaj, w tym domu nigdy jej jeszcze nie widział, ale oto jest i ona — signum temporis...
— Pani daruje, ale widzieliśmy się wczoraj...
— W izbie deputowanych, ja pamiętam, panie senatorze, pięćdziesiąt franków, najserdeczniej dziękuję jeszcze raz, ale dla uczczenia radosnego przełomu w dziejach Francji, którego jak pan wie, oczekujemy z minuty na minutę...
— Ty szantażystko! Ty stara k.... — klął w duchu senator, dobywając dwudziestu franków. — Ty łakudro! — uśmiechnął się, wpisując się ołówkiem na liście składek. — Conajmniej dwadzieścia procent z tych pieniędzy chowasz do swojej kieszeni i wszyscy o tem wiedzą, a i ty dobrze wiesz, że wiedzą, podła złodziejko...
— Dziękuję gorąco w imieniu moich biednych rannych...
Nagle ujrzał w grupie gości stojących pośrodku salonu niewysłowioną głowę Evy... Górowała wyniosłą postacią ponad ten tłum salonowców. Była jak bóstwo. Wszystko dokoła niej stało się naraz ordynarne i pospolite, pogasły tak zwane piękne kobiety, których przed chwilą bynajmniej nie brakowało. Witała się z przedstawianymi jej panami z uroczą powściągliwością. Z całą prostotą nie dostrzegła, że jest sensacją wieczoru, przedmiotem natarczywej ciekawości. Z okrągłego lustrzanego saloniku wyległo całe kobiece audytorjum młodego bezrękiego bohatera i otoczyło Evę, a po chwili ukazał się i on sam. Podała mu rękę z tak cudownie zrobionem wzruszeniem współczucia, że w oczach kilku pań zaperliły się łzy. Mężczyźni starzy i młodzi wstawali od stolików, na progu ukazała się stara kanalja Miserez z jakimś odświętnym wyrazem na bezczelnej, wielekroć obitej twarzy. Od strony gabinetu z Velasquezem z poza pleców senatora Guillet-Goudona wyciągały szyje trzy widma katastrofy rosyjskiej. Eva, przywykła do hołdów, znosiła ukłony, spojrzenia, zachwyty z nieporównaną swobodą, w tem wytwornem towarzystwie, w jednym z najpierwszych salonów Paryża, ona to była niedoścignionym wzorem ogłady i taktu. Eva Evard, córka drwala z lasów nad jeziorem Winnipeg w Kanadzie, dziecko Francuza i Angielki — ta, która, jak pisali feljetoniści wielkich paryskich i londyńskich brukowców, była jeszcze jednem żywem ogniwem sojuszu Francji i Anglji... Nie wspominano o tem, że w toku kolei swego życia przez jakieś przelotne małżeństwo pozyskała obywatelstwo norweskie.
Zajął się nią z całą zachłannością żołnierza, który wydostał się z okopów na kilka dni urlopu, jeden z oficerów brytyjskich — Kanadyjczyk i na mocy wspólnego pochodzenia zagadał się i już nie dopuścił nikogo do słowa. Napróżno pani domu interwenjowała z taktem, nie pozbawionym nawet pewnej stanowczości. Oficer nie zważał na nic. Eva znosiła to oblężenie, popijając herbatę i wodząc po salonie roztargnionemi oczami. Spojrzenie jej padło na senatora Guillet-Goudona i natychmiast uśmiechnęła się przyjaźnie. Zwrócono na to uwagę — senator pomimo całego swego wyrobienia i opanowania zmieszał się i spłonął rumieńcem. Wywołało to uśmieszki i miny. Zbliżył się jednak z całą dostojnością i rezerwą, którą był winien swemu stanowisku, hamując ze wszystkich sił porywczość ruchów, która wezbrała w nim nagle, przypominając dalekie podrygi młodości.
— Witam pana... Jakże się cieszę, że pana tu zastaję...
— Ach, pani... — pochylił się nisko senator.
— Takbym chciała zamienić z panem kilka słów, ale cóż, już widzę, że się nie da. Mój współrodak nie pozwoli na to — zauważyła przyciszonym głosem — zresztą tak tu dużo ludzi...
— Możemy przejść do gabinetu obok — wyrwał się senator i przestraszył się własnej odwagi.
Nad wszelkie spodziewanie Eva powstała. Senator podał jęj ramię i przeprowadził ją z wdziękiem przez ogromny salon usiany stolikami. Właśnie panna Roubichon — prix de Rome — miała rozpocząć arję Gizeli z niewystawionej jeszcze i to od dawien dawna opery znakomitego kompozytora Criarda. Sam autor już zasiadł przy fortepianie i uderzył pierwszy akord.
Nadspodziewane wyróżnienie uderzyło pychą w czułe serce senatora. Odrazu zaroiło się w nim od fantastycznych przeczuć wyobraźnia poleciała wdał i nie zatrzymała się aż na pewnym dniu, na jakieś jego godzinie i minucie, gdy niebiosa zniżą się do ziemi a nieprawdopodobne stanie się rzeczywistością. Miał tego pewność niezbitą, oszalał — cucił się sam, pogrążał się w rozkosznej topieli i wyciągał sam siebie za włosy. Przedewszystkiem patrzał całą siłą wzroku, napawał się zbliska do zapamiętania i w oczach, w całem wzruszeniu twarzy przebijała się w nim obnażona aż do granic głupoty ekstaza uwielbienia. Ona zdawała się tego nie spostrzegać.
— Panie senatorze, proszę się ze mnie nie śmiać, gdy będę mówić serjo, bo pomimo nadmiernego uznania dla mnie i sympatji nikt mnie nie bierze poważnie. Eva Evard, to komplimenty i madrygały, przewracania oczami i wzdychania, mam tego dość. A ja chciałabym naprawdę zrozumieć cośkolwiek z tego, co się u nas dzieje. Wybieram się zagranicę, wszędzie mam znajomych, mogłabym sprostować niejeden fałsz i przekonać kogo należy. Niechże bodaj ten wzgląd praktyczny przekona pana senatora, jeżeli już sama jako człowiek nie mam prawa rozumieć czegokolwiek ani odczuwać poza mojemi kreacjami i flirtem. Ot — przed paru dniami zaczęłam o tem z panem premjerem, ministrem wojny, który obdarza mnie dużą sympatją i cóż się dowiedziałam? Wyznał mi, że on sam nic z tego wszystkiego nie rozumie.
— O — to napewno — wyrwało się senatorowi.
— Widzę, że pan też chce mnie zbyć dowcipami...
— Ależ przenigdy! Powiedziałem to, gdyż takie jest moje najgłębsze przekonanie...
— Dobrze Rozmawiałam z posłami, z generałami, z potężnymi dziennikarzami — każdy z nich opowiedział mi kawał, plotkę, anegdotę i natychmiast przechodził do nazbyt znanych tematów. Tacy oni wszyscy. Czynię tedy już ostatnią próbę... Wszak mi pan poświęci godzinkę czasu.
— Proszę rozkazywać! Kiedy mam się stawić?
Eva wyjęła z torebki swój karnecik i szukała wolnej godziny. Senator zapatrzył się na jej nogi w zielonych pantofelkach ze skóry jakiegoś bajecznego stworzenia i wchłaniał jej dziwny, rozkoszny zapach, w którym nie było nic ze sztuczności perfum.
— Naprzykład, takie słóweczko „defetyzm“? Nikt nie może mi wytłomaczyć, co to znaczy... A więc, panie senatorze, może pojutrze, dwudziestego, od piątej do siódmej? Będę sama.
Senator tymczasem zerwał się, ale usiadł natychmiast z powrotem. Opanował się i zaczął szybko głosem zduszonym i zawziętym.
— To właśnie słóweczko... Niech pani wie, że w tem jednem jedynem słowie zawiera się tyle podłości i fałszu, tyle zniewagi dla zdrowego sensu, taka otchłań intrygi i bezeceństwa, że... że... Doprawdy, zaczynam przypuszczać, że wymyślili je i puścili w obieg chyba Niemcy... Odkryli je jak swój gaz, straszliwy Żółty Krzyż, żeby tem jednem słowem zatruć dusze francuskie, pomącić wszystkie pojęcia, tworzyć podejrzenia, stwarzać nienawiść...
Urwał. Eva starała się coś z tego wyrozumieć. Jej oczy skupione trzymały go mocno; było to spojrzenie mądre i przenikliwe, jakieś nieoczekiwane i całkiem niekobiece.
— Pani Evo, na pozór jest to tylko nędzny absurd, bo któżby chciał porażki własnej ojczyzny? Któżby się ważył oskarżać o to działaczy narodowych, wytrawnych mężów stanu, ba, całe stronnictwa? A jednak... W republice szantażu i kalumnji to słowo stało się piekielną potęgą. Rzucone w masy, powtarzane uparcie dzień w dzień przez sprzedajnych gazeciarzy, roznoszone przez bezmyślne papugi... Tem słowem burzy się najmądrzejsze plany dla zbawienia ojczyzny, obala się tytanów pracy i zasługi, to słowo gorsze, przewrotniejsze niż stara, uczciwa, zbyt prosta i ordynarna zdrada, prowadzi przed sąd, do więzienia — na gilotynę... Ono służy wrogom Francji lepiej niż miljon żołnierzy na froncie...
— Widzę, że doprawdy skorzystam bardzo z wykładu pańskiego i nareszcie czegoś się dowiem...
— Pani... To mnie raczej pochlebia, że będę mógł...
Ręka-cud, jakby sama przylgnęła do jego ust,, miękka, chwytna, oplatając palcami jego rękę, jakby niewiarogodną pieszczotą. Ale tłum już znieważył świętość tej chwili wniebowzięcia. Już wtargnęła czereda światowców. Przez okrągły salonik przeszła szybko grupa gości, panowie gadali w podnieceniu jeden przez drugiego. Coś się stało. Czyżby?...
Senator odgadł. Oto się wypełnia straszliwy realizm życia. Zdeptane są prawda, prawość, słuszność przez bezecną hecę. Zaszczuto jedynego człowieka, który mógł zbawić Francję, a jutro zażądają jego głowy. Opuszczą go wszyscy — niech czeka wyroku historji. Historja — ha-ha-ha — przecież zawsze będą o tem dwie historje. Zajęknie Francja, zlana krwią, zasypana gruzami, nowe setki tysięcy żołnierzy oddadzą życie za tę zbrodniczą farsę...
Już mu zabrano Evę, otoczyła ją przypochlebna, bezczelna gawiedź. Na twarzach jaśniała radość. Gdzieniegdzie tylko przebijało zdumienie, gdzie niegdzie, chyłkiem po kątach toczyły się gorączkowe, szybkie rozmowy, spory... Stare jejmoście, przekwitłe żony dygnitarzy, swawolne damy, których mężowie byli na froncie, rozwydrzone pannice — wszystko to miotało się i piszczało z uciechy, wykrzykując, wyplatając głupstwa i androny, niczem baby w sklepiku. Nie za bardzo inaczej rozumowali ludzie poważni. Trzy lata wojny wyjałowiły mózgi, przeżarły nerwy, odebrały pamięć — bo czyż nie dalej jak przed miesiącem, ci sami ludzie, w tym samym salonie...
Miotają się jak opętani, bo znaleźli cudowny amulet, słowo zaklęcia na wszystkie katastrofy świata. Mają swego człowieka. Ten zaprzaniec bez czci i wiary stał się świętością, niechno kto spróbuje teraz pisnąć o nim słowo...
Choć nie była po temu pora, ale dla uczczenia wielkiej chwili czerwona margrabina kazała podać szampana. Już wędrowały po salonach olbrzymie tace, ustawione kryształowemi puharami, gdzieś w oddali w głębi apartamentów ponad gwar tłumu gęsto strzelały korki. Niebawem rozległ się znajomy głos donośny, wyrobiony w przestworzach pałacu burbońskiego.
— Panie i panowie!
Senator lawirował między stolikami, między grupami ludzi, między tacami z szampanem i wymykał się ku drzwiom — nic tu po nim. Był zupełnie osamotniony, a zatem nie miał racji. Przegrał. Jakoś zapadło się w nim wszystko i zawaliło. Nic nie rozumiał, nic nie wiedział. Jak do tego doszło, jak do tego dopuszczono? A parlament? Mafja prezydencka poprostu pominęła parlament! Horrendum, nieznane w dziejach trzeciej republiki... Czyżby wszyscy, nawet najbliżsi przyjaciele, uknuli przeciwko niemu spisek? Niemożliwe, bo między Bogiem a prawdą, czemże on wreszcie jest? Jest niczem. Jest wpływowym członkiem trzech komisyj Senatu, kręci się i pracuje, nie śpi po nocach nad referatami, bywa na tajnych posiedzeniach, na wszystkich bankietach, nic się bez niego nie dzieje... Ma dwuch sekretarzy i maszynistkę, Komandorję Legji Honorowej, wyjątkowy szacunek ludzki, a jak przyjdzie do czego wszystko się odbywa poza jego plecami... Czyżby go mieli za idjotę?
— Posłuchaj, Goudon...
Senator żachnął się i wydarł rękaw, za który go chwycono z tyłu u samych drzwi. Ani się obejrzał, złapał się klamki i nacisnął ją z wściekłością, ale zanim szarpnął, na jego ręce spoczęła tłusta, wilgotna i gorąca łapa przyjaciela.
— Posłuchaj, Goudon, to nie czas na obrazy. Obrazisz się i pójdziesz sobie, a Francja?
— Francja aferzystów i renegatów, intrygantów i paszkwilistów, Francja Daniela Misereza?! Za kogo mnie masz? A ty czem dzisiaj jesteś...
— Człowieku, nie wyrabiaj hecy, bo ludzie patrzą. Zaraz ci powiem w dwuch słowach...
— Dosyć mam słów, wyszastaliście już wszystkie słowa...
— Otóż inne kombinacje okazały się narazie niemożliwe pomimo nadludzkich wysiłków. Zobaczysz, po wojnie będą tomy pisać o tych trzech dniach przesilenia. Kraj domaga się otuchy, wiary, czyli otumanienia, hypnozy, jakiegoś bezdennego kłamstwa, sięgającego granic wielkości. Komu nigdy ani razu nie zabraknie odwagi w przeczeniu strasznej rzeczywistości, kto zdoła kłamać aż do końca, ten utrzyma w dyscyplinie armję i naród. Rozwaga, rozsądek, opamiętanie — na to już zapóźno. Goudon, twoja zasada, którą głosisz co drugie słowo — to prawda, ta twoja naga prawda, a któżby zniósł prawdę? Pokaźno ludziom całą prawdę a natychmiast zawali się wszystko. Francji trzeba brutalnej żelaznej ręki, autorytetu, woli, która nie cofnie się przed żadną zbrodnią. Autorytet — to ten, który jest w danej chwili dziejowej najmocniejszy, ten, który w walce zwycięża wszystkich innych. A on zwyciężył — to fakt. Jakiemi środkami? O to teraz nikt nie zapyta. Przegraliśmy, Goudon, i bodaj że nawet z pewnym honorem. Nic nam nie pozostaje, jak poddać się okolicznościom i pracować dalej i niczem się nie brzydzić, bo — wojna jest, bo musimy uratować front, przetrwać zimę i doczekać Amerykanów, bodaj — jak ciężko ranny — na kolanach doczołgać się do tej wiosny... Czeka nas straszliwa zima, straszliwa próba — dlatego ci powiadam, jak Francuz, jak przyjaciel — nie pora na urazy.
— Więc ja za twoim przykładem mam podać rękę takiemu Miserèzowi?
— Tak, podasz mu ją! Potem możesz się cały wykąpać w sublimacie. Nikt od ciebie nie wymaga szacunku dla tej kanalji, a przedewszystkiem on sam. Goudon, te parę miesięcy zimowych to jedna chwila. Wierzaj mi, będzie inaczej.
— A Caillaux? Pozwolimy go szarpać bezkarnie? Opuścimy go? Damy go na pożarcie ciemnej obelganej masie? Nie wiem jak kto, ale ja mu nie będę Judaszem.
— Ten człowiek przegrał, bo nigdy nie wiedział, czego chce wojna. I pomimo jego genjuszu i tysiąca zalet, wojna go starła na miazgę. Goudon, dajmy mu spokój. To trup.
Zaledwie senator puścił klamkę, stracił odrazu grunt pod nogami. Dziesiątki lat zasad i pracy, homeryckie boje o światło, prawdę i sprawiedliwość, cała niezłomność i posągowa rzymskość jego oblicza moralnego — wszystko to uległo umorzeniu. Czem też on teraz jest? Co z niego zostało? Zawisł w przestrzeni, a pod nim, na dnie poczwarnej otchłani kłębiło się w oparach krwi, w dymie pożarów, w obłędzie zatracenia, jakoweś niepojęte mrowie, sabat potępieńców, w którym nie poznawał nic swojego, nic ludzkiego. To nie była jego ojczyzna, to nie była Francja...
Rozejrzał się po wspaniałym salonie — do stu osób, w ogromnej większości dobrych znajomych, słuchało mówcy w radosnem podnieceniu z kieliszkami w ręku. Paul Thiriet, deputowany z Montmelon, z nieporównaną swadą opiewał chwałę odstępstwa, żonglował jak kuglarz mamidłem jedności narodowej, zdradzał, kłamał i brnął przez płytkie wody frazesu, aż wspiął się na same szczyty bezwstydu... Oskarżał. Piętnował. Kogo? Wczorajszych przyjaciół. Okrzyki, grzmot oklasków — teraz obiecuje zwycięstwo. Zdrajca. Psubrat...
— Posłuchaj Goudon, twoja nieodżałowanej pamięci małżonka, kobieta kochana i mądra, powtarzała ci — ileż razy — gdyś chorował z powodu jakiegoś głupstwa czy świństwa, które się przydarzyło w pałacu Burbońskim czy Luxemburgu... Pamiętasz? Mówiła — Goudon, mój ty biedaku, nigdy nie będziesz politykiem. Przywiązujesz się do ludzi, ufasz wielkim słowom, głowę masz zapchaną wzniosłemi ideałami i nie widzisz prawdy życia...
— Pamiętam, pamiętam! Mówiła jeszcze: takiego jak ty zawsze nabiorą przyjaciele. Miała wielką słuszność...
— Goudon, czy ja ciebie kiedy nabrałem? Zawsze cię ostrzegałem w porę i oto mówię: nie wyrywaj się, siedź cicho. Jeżeli sam nic nie rozumiesz, to zawierz mnie. Ja ci mówię, że idziemy ku lepszemu. Ja ci mówię, ruszymy całą siłą pary, a na wiosnę — przysięgam ci — biada Niemcom!
— Ha-ha-ha! Plagjat — to samo przed chwilą prawił Thiriet... Skąd ty wiesz, co będzie na wiosnę?
— Nic nie wiem, bo nikt nie może wiedzieć, ale będę wołał i wrzeszczał o zwycięstwie przez całą zimę, będę teroryzował, będę z błotem mieszał każdego, kto się zawaha... Inaczej nie przetrwamy.
Czerwono-złoty lokaj stanął przed nimi z tacą. Salon promieniał radością, wreszcie uwierzono w koniec wojny i w zwycięstwo.
— Co tam, napijmy się, Goudon. Ja już próbowałem — mówię ci — najprzedniejsze Chateau Lambesc, jakiego nigdy już nie znajdziesz w sprzedaży. Na winnicach margrabiny od trzech lat stoją niemieckie okopy. Nasze własne pociski rozniosły na cztery wiatry ich cudowną glebę, zatruły ją wybuchy i gazy, i trupy... Pij, przyjacielu, bo takiego wina już nie będzie...
— Mam pić za...
— Pij za jego zdrowie, gdyż nie masz żadnego wyboru. Stało się i już. Nic nam nie pozostaje, jak życzyć staremu jaknajlepiej i to szczerze, jeżeli za tym razem jemu to a nie nam wypadło zbawiać Francję. Pij, Goudon, i nie zamyślaj się tak. Wierzajmi, szkoda twojej głowy. Niema na świecie takiego mędrca, któryby ogarnął myślą lub zrozumiał tę wojnę.
— Gadasz absurdy! Bez ścisłej analizy, bez zrozumienia wszystkich zjawisk wojny niepodobna nią kierować...
— No, no — jeszcze czego, słyszane rzeczy? Kierować! Kto kieruje huraganem? Lawiną? Proszę bardzo!
— Trzeba rozumieć, żeby nietylko kierować wojną, nietylko zwyciężyć, ale żeby ją bodaj zakończyć... Mój wniosek w senacie z 15 stycznia przeszłego roku domagał się ankiety, któraby zmierzała ku stworzeniu doktryny prowadzenia wojny, zarówno pod względem politycznym, jak wojskowym... Czyż nie widzisz, że od trzech lat żyjemy w chaosie?
— Trzymamy się, brniemy naprzód, trwamy. I na tem koniec. Można i tak. Bardzo można — gdyż upewniam cię, że i Niemcy nic nie wiedzą o wojnie, a w każdym razie znacznie mniej od nas. Gdy podobny stan rzeczy trwa już przeszło trzy lata, to chyba czas się z tem pogodzić.
Senator, który z chciwością człowieka zdręczonego, o pustej głowie i języku suchym jak wiór, wychylał właśnie swego szampana, zanurzywszy w nim bujne zapuszczone po gallijsku wąsy, potrząsnął tylko energicznie głową na znak oburzenia. Gdy dopił, przyjaciel już go opuścił. Rzucił go na pastwę tego okropnego salonu, gdzie roiło się od absurdów, nikczemności i dręczących zagadek. Daniel Miserez, który przed miesiącem poświęcił był margrabinie cały feljeton pełny łajdackich kalumnji, krążył po salonie od stolika do stolika rozpromieniony i był tu jak u siebie. A on, stary wierny przyjaciel tego domu, czemże tu był? Zdegradowanym, nędznym wyrzutkiem... Był tu osamotniony, nikt go nie zaczepił, nikt do niego nie zagadał... Zawstydził się własnej marności, jak ktoś znieważony publicznie, jak sromotnie obity. Zdawało mu się, że każdy czyta z jego twarzy całą jego nędzę i ten najtajemniejszy jego upadek, albowiem i on, on sam, niezłomny jak skała senator Guillet-Goudon w głębinach swej prawej duszy już odczuwał zwątpienie, już sam od siebie odchodził i zamiast nienawiści do tryumfującej brutalnej przemocy postrzegał w sobie jak gdyby bezsilne i haniebne, psie ukorzenie przed zagniewanym, wszechmocnym panem.
Eva Evard z niewzruszonym spokojem znosiła oblężenie hołdów, zachwytów i tych wiecznych spojrzeń męskich, uwielbiających, pożądliwych, zamaskowanych ogładą towarzyską lub obnażonych do zupełnego bezwstydu. Wszyscy co do jednego, starzy i młodzi, wytrawni mężowie stanu i zgrubiali na wojnie oficerowie, wiedzieli doskonale, że do tej wspaniałej twierdzy niema żadnego dostępu, że beznadziejne są tu i najwykwintniejsza salonowość i dowcip, i powaga piastowanej władzy, i rozgłos nazwiska, nawet sława, nie poradzi tu ani młodzieńcza uroda, ani żywiołowa żołnierska obcesowość, ani nieodparty na te czasy urok frontu, walki i bohaterstwa, ani podstępny czar paryskiego zepsucia, wreszcie żadne tysiące franków, ani tysiące dolarów, nawet funtów. Wiedziano o tem szeroko po świecie i w opinji tej nie było wyłomu. Nie czepiały się Evy żadne plotki, najbrudniejszy brukowy reporter feljetonista, podający „nouvelles mondaines“, choć żył z szantażu, nie ośmielił się nigdy sfabrykować na jej rzecz insynuacji, dwuznacznego napomknienia. Podobno umiała w zarodku poskromić nawet aspiracje bliskiego doradcy cara, jakiegoś tam najprzedniejszego z Romanowów, księcia krwi. Swojego czasu opowiadano o tem w Piotrogrodzie drastyczne szczegóły. Miała go wyrzucić za drzwi i to bez żadnej przenośni i bez niczyjej pomocy — poprostu własnemi rękami i siłą znakomitej, rekordowej lekkoatletki.
— Jak? Zrobiłam to zupełnie zwyczajnie, jakby to było w studjo, podczas nakręcania pierwszego lepszego filmu. Zresztą Rosja, nawet ta z przed dwuch lat, robiła na mnie wrażenie dobrze zrobionej sztuki filmowej. Wojna, dwór, ogrom i rozmaitość kraju, jego osobliwości i tajniki, no i taki wspaniały filmowo Rasputin... Teraz na bezmiernym ekranie Rosji lud rosyjski wyświetla serje przyśnione, nieprawdopodobne w swojej dramatycznej potędze. Szkoda tylko, że to rzeczywistość, nie fikcja. Zresztą sztuka naśladować to będzie w ciągu długich, długich lat. Już widzę siebie i jako uwięzioną córkę cara, i jako ofiarę bataljonu kobiecego imienia Kiereńskiego, i jako krwawą bolszewiczkę. Ileż tam się przerobiło i dokonało w ciągu kilku miesięcy od marca do listopada... A mówią, że to tylko manjera filmowa nagromadza wypadki. Biedna ta moja sztuka, ileż bogatszy jest teraz nasz czas, jakże szczęśliwi są ci, którym będzie danem przeżyć tę całą wojnę...
— Tak, obserwatorzy, widzę, ale upewniam panią, że nie aktorzy, w każdym razie nie wszyscy — zauważył cierpko generał Sołomow.
— Mnie już śmiertelnie znudziła ta epopeja, nawet nie ciekawy jestem końca — ziewnął arystokratycznie młody, dyplomata.
— Niech pan dla urozmaicenia spróbuje okopów — rzucił od niechcenia jednooki porucznik strzelców alpejskich, o twarzy w szwach i w bliznach.
— Ach, gdybym to ja mogła zakosztować okopów, grozy szturmu, ognia działowego — westchnęła Eva.
— To się tak mówi... Niema kobiety na świecie, któraby zniosła dolę żołnierza bodaj przez jeden miesiąc. To jest ciężkie, to okropne, plugawe i podłe.
— A ja panu odpowiem, że mogłabym być żołnierzem nietylko przez jeden miesiąc, wytrzymałabym na froncie całą wojnę, nie gorzej od każdego z was.
— Brawo!
— Niech pani dziękuje Bogu, że panią stworzył kobietą.
— Czyż to znaczy, że pan, panie poruczniku, wolałby na ten czas nie być mężczyzną?
— Nie wiem, cobym wolał. Nie lubię tylko, gdy sobie ktoś żartuje z wojny. Mojem zdaniem tego nie wolno nawet takiej znakomitej kobiecie, jak pani... Przepraszam bardzo — widzi pani, nie jestem salonowcem, jestem człowiekiem z okopów. Nie znam się na żartach...
— Ja żartuję? Ależ od wybuchu wojny nie przestaję się buntować, że wasze głupie prawo wojskowe nie pozwala mi walczyć. Z początku starałam się o to zupełnie poważnie, miałam nawet protektorów w War-Office — wniosłam podanie na imię królowej — nawet mi nie odpowiedziano. W roku szesnastym pewien pułkownik rosyjski zabrał mnie na front w przebraniu za podrobionym dokumentem. Cóż, kiedy mnie wszyscy po drodze poznawali i nigdzie nie dojechałam, potem jeszcze musiałam na wszelkie sposoby bronić pułkownika, któremu protokuł spisany o tem zajściu, zepsuł całą karjerę... Napisali tam, że przemycił ze sobą kochankę. Broniąc go, dobrnęłam właśnie do owego Wielkiego Księcia...
— Na miłość boską i nacóż pani potrzebne te wrażenia frontowe?
— Nietylko wrażenia. Ja chcę na sobie samej doznać wojny. Ja się wstydzę być daleko od kul, zawsze bezpieczną, gdy od trzech lat krew się leje, bo to mnie boli i poniża.
Młody dyplomata powstał, nieznacznie spojrzał na zegarek, skłonił się z wdziękiem i znikł w tłumie gości. Oszpecony porucznik uśmiechnął się do Evy.
— Umie pani dogryźć naszym dekownikom, ale i to nie pomoże. Kto przez trzy lata zdołał się ustrzec frontu, ten wytrzymał już wszystkie docinki i poniżenia. Strach jest wielką potęgą.
— Nie miałam zamiaru dokuczyć temu pięknemu panu i mniejsza o niego... Pan mówi o strachu — otóż to jest właśnie najmocniejsze, co mnie ciągnie na front. Bo ja się nie boję niczego, nigdy, ani razu nie zaznałam strachu, nawet w dzieciństwie... Bywałam w różnych tarapatach, w ciągu dwuch dni siedziałam na mieliźnie na maleńkim parowczyku, zalewanym przez fale. Statek kruszył się i trzeszczał, wicher szalał, znikąd nadziei pomocy i wszyscy się strasznie bali. Drugiego dnia, gdy ich morze dobrze zmogło, nikt się już niczego nie wstydził, strach obnażył się w każdym. Modlili się, płakali, rozpaczali, dochodzili do obłędu — a ja nic. Ci ludzie mnie bawili, groza położenia zachwycała mnie, wiedziałam, że wszyscy muszą zginąć i ja też — ale ani jednego momentu strachu. Potem, gdy z wielkim trudem uratował nas jakiś przygodny żaglowiec, żałowałam, że tak się to skończyło na niczem.
— Wiem, panią kusi niebezpieczeństwo, panią ciągnie śmierć. Tacy nie znają strachu. Nie zaznałaby go pani i na froncie.
— Kto wie... Nasłuchałam się tyle o straszliwościach nowoczesnego boju...
— To prawda, ale żołnierz z czasem przywyka. Działa hypnoza dyscypliny, czyli absolutna przemoc nad wolą jednostki. Wola żołnierza jest złamana, zanim jeszcze wejdzie on w sferę ognia. Armja nowoczesna jest to szatańsko mądra i precyzyjna machina, opanowuje ona w żołnierzu każde włókienko mózgu i sparaliżuje w nim odwieczną potęgę — instynkt życia, nadwyręży i drugą, jeszcze mocniejszą — strach przed śmiercią, zgnębi, sponiewiera w nim jego ludzkie jestestwo. Ona odgrzebie w cywilizowanym człowieku — a jest nim dzisiaj każdy, nawet najciemniejszy chłop z Owernji — zatracony w czas pokoju dziki, pierwotny instykt gromady, poczucie zagrożonej zbiorowości, upodobni go do stworzenia bez rozumu, do ślepego termita. Armja ma dużo sposobów na to, co pani nazywa strachem przed śmiercią, odbiera duszy ludzkiej wszystko, a więc i strach, pędzi w ogień opętańców, ślepych niewolników. Inaczej wojna byłaby niemożliwą.
— A jednak zczasem i ten ślepy niewolnik potrafi się otrząsnąć z hypnozy? Cóż wtedy staje się z wojną?
— Pani mówi o naszych wiosennych buntach w szóstej armji... Miało to miejsce w kwietniu, a teraz mamy listopad — i front stoi mocno. Należałem do komisji śledczej i znam te rzeczy do gruntu. To były zwyczajne burdy, a w pewnej mierze protesty, i to słuszne, przeciwko nadużyciom.
— Ja wiem, że pan mi nie powie całej prawdy, i słusznie, bo to wielka tajemnica. Obawiam się jednak, że się to może powtórzyć i jeżeli Niemcy spostrzegą się wczas, uderzą i przełamią front. A jeszcze teraz, gdy po Caporetto musieliśmy posłać Włochom na ratunek tyle dywizyj francuskich i angielskich, chyba ze trzydzieści?
— No, nie, tylko sześć naszych i cztery angielskie, ale zato z Foch’em. Ten sam starczy za sto tysięcy żołnierza.
— Jakżebym chciała poznać tego wielkiego wodza...
— Dla pani nie istnieją żadne trudności. Niech pani tylko wyrazi życzenie, a staruszek sam zapuka do pani drzwi. I on kiedyś bywał w kinie i zachwycał się panią, jak cały świat.
— Więc i pan również?
— Jeszcze jak... Wczoraj widziałem panią w filmie „Trwać!“ Jest pani wspaniałą, gdy pani prowadzi żuawów do ataku z szaleństwem męstwa w oczach, z kokardą alzacką na głowie — a do tego Marsyljanka... Ludzie warjują... Co za potężna hypnoza! Pani pracuje na front i na tyły, pani wytwarza haszysz wojenny — na przetrwanie...
— To bardzo nieznaczna rola, posągowo-dekoracyjna. Niecierpię sztuk tak zwanych patrjotycznych. A z innych moich kreacyj, w której się panu podobałam najbardziej?
W poszarpanej twarzy porucznika, na której szramy i brózdy wypisały piętno srogości, zapaliło się uniesienie. Całe towarzystwo skupiło się dokoła nadzwyczajnego dodatku gazety, a czytał go donośnym głosem, drgającym ze wzruszenia, jeden z najszanowniejszych gości dzisiejszego wieczoru, senator Guillet-Goudon.
— Pani... Widziałem panią w wielu rolach, we wszystkich... Znam pokorną, skrzywdzoną, wierną Jane z „Zaułka“, w „La Chope de Montrouge“ zbrodniarkę bez czci i wiary, i wspaniałą rozpustnicę panią Destalguez z „Circe“, i świętą bohaterkę, siostrę Innocentę z „Pożaru Saragossy“... W duszy Evy Evard są wszystkie role! Pani musi być czystą i bohaterską, i wierną, i cudownie czułą, ale tak samo jest w pani demon zepsucia bezwstydny i jawnogrzeszny. Pani może za cenę życia uratować człowieka i może go pani zgubić dla prostej fantazji. Może się pani wznosić na szczyty heroizmu dla swojej ojczyzny, i zarówno dobrze gotowa pani zdradzić najświętszą sprawę. Jest w pani najlepsze i najgorsze, wszystko ma swój czas i zawsze jest szczere... Pani jest chimerą! Na szczęście dla siebie i dla innych znalazła pani upust w sztuce — ale niech panią Bóg strzeże, byś się pokusiła zagrać kiedy w prawdziwem życiu, między ludźmi... Pani jest straszliwą kobietą...
Eva słuchała z powagą.
Znikł zdawkowy uśmieszek. W jej wyrazistem, przepięknem obliczu mieniło się od szybkich wzruszeń. Zasłuchała się jak dziecko, któremu opowiadają straszną bajkę. Zapatrzyła się w zmasakrowaną twarz obcego przelotnego człowieka, jak gdyby to był jasnowidz, nieomylny wróżbita. Skąd naraz taka rozmowa w paryskim salonie? Oficer nie odrywał od niej spojrzenia swego jedynego oka. Opętała go. Co za rozkosz mówić do niej, mówić o niej i patrzeć w jej oczy, gdy słucha. Od słowa do słowa wciąż rozpętywała się w nim odwaga, śpieszył się, by wypowiedzieć o niej wszystko, zanim się obrazi, lub zanim pierwszy lepszy głupiec podejdzie do ich stolika i z całem okrucieństwem realizmu życia zburzy czar.
...Zna ją oddawna, zna i uwielbia jak miljony ludzi na obu półkulach ziemi. Wpatrywał się w nią godzinami, przenikał ją, odgadywał, a teraz, ujrzawszy ją nareszcie żywą, w całej prawdzie jej istnienia, wie, co mówi, jeżeli ją ostrzega. Zresztą, kiedyś, za niepamiętnych czasów, przed wojną, zanim został żołnierzem, był profesorem psychologji, badał ludzi i życie, pisał książki o tajemnicach dusz... Niechże nie lekceważy jego słów.
— Ja słucham... Niech pan mówi! Niech pan mówi o mnie wszystko, do samego końca!
— Pani pozwala?
— Ja tego żądam.
— Dobrze. Zło i dobro, piękno i ohyda są u pani w równowadze. Niechże pani trzyma w surowej dyscyplinie swoje zło, bo zło jest ciekawsze, bo zbrodnia kusi, domaga się próby, ona rzuca wyzwanie światu, bo ona daje rozkosz tajemną, przy której niczem jest ekstaza zmysłów i spazm miłosnego wyuzdania. Żadna rozpusta ciała nie dorówna w rozpętaniu tej straszliwej pokusie, by przełamać granice moralnego nakazu i zdeptać, splugawić nietylko prawo pisane czy niepisane, ale i świętość własnej duszy, to, co się naprawdę czci i kocha... Pani jest straszliwie samotna, obcuje pani tylko ze swoją chimerą. Wyobraźnia porywa i niesie panią jak wicher i nigdy nie wie pani, dokąd cię ona poniesie... Kochasz jątrzenie twego własnego niepokoju, upajasz się niewiadomem, które stać się może z tobą każdej chwili. Przechylasz się nad przepaścią, lubujesz się swoim śmiertelnym dreszczem... Ubóstwiasz życie, upajasz się ciekawością dla jego spraw otchłannych i powikłanych, ale nie cenisz bynajmniej własnego istnienia i to jest w pani napozór paradoksem. Tylko napozór, gdyż zdoła pani objektywizować i samą siebie i patrzeć na siebie zdaleka jak na obcą.
Wówczas pani nie kocha siebie tak samo, jak nie przywiązuje się pani do nikogo. Może z ciekawości pani pchnąć siebie na wyraźną zgubę — wydaje mi się nawet, że pani może skończyć samobójstwem.
— Przenigdy!
— Proszę mnie zrozumieć. Nie zastrzeli się pani, ani się nie otruje — ale dopuści pani świadomie, żeby jakieś okoliczności tak się złożyły, że w ich wyniku będzie pani zmuszona oddać życie. I nie uczyni pani nic, żeby te okoliczności zmienić, choć to będzie w pani władzy — czy to nie samobójstwo?
Porucznik urwał nagle, uląkł się. Eva patrzała na niego z wyrazem takiego cierpienia, jak gdyby wyrządził jej wielką krzywdę, znać mówiąc w zapamiętaniu dotknął w niewiedzy jakichś jej tajemnych spraw, coś jej niechcący przypomniał... Podniosła rękę do czoła, niespodzianym szybkim ruchem zasłoniła sobie oczy, zacisnęła je kurczowo i po sekundzie roześmiała się swobodnie.
— To nic, proszę mówić dalej, zajrzało mi w oczy jakieś widmo... Wie pan, nic określonego, poprostu ciężkie, niewytłumaczone wrażenie, jak to bywa we śnie. Niech pan kończy, niech pan powie nareszcie to, co pan uznaje w tej analizie za najważniejsze, a czego nie ośmiela się pan wypowiedzieć. Ja pozwalam na wszystko.
— Pani zgaduje myśli... Jednak, sądzę, że czas mi się zatrzymać, bo i tak zaszedłem za daleko. Raczej zabrnąłem, znalazłem się w ciemnym labiryncie, już nie mam poczucia prawdy, zaplątałem się w pani...
— Więc ja będę pytała.
— Zgoda.
— Kto pan jest?
— Porucznik Jacques Percin, ci devant profesor Szkoły Normalnej, obecnie inwalida, przydzielony do Sekcji badań nad moralnym stanem armji.
— Czy pan jest hypnotyzerem?
— Nigdy w życiu się tem nie zajmowałem.
— Bo wydaje mi się teraz, że wszystko, co pan o mnie naopowiadał — to prawda. Urzekł mnie pan, bo ja jestem zupełnie inna.
— Jest pani taką właśnie, jak mówiłem, a jest pani również inną. To nie przeczy jedno drugiemu. W tem pani urok, i to bardzo niebezpieczny.
— Czy mnie można wierzyć?
— A czy pani wierzy w cośkolwiek na świecie?
— Jakto?
— Naprzykład — wojna. Niema człowieka po obu stronach walczących, któryby z całym ślepym fanatyzmem nie pragnął zwycięstwa dla swego narodu, któryby nie nienawidził wroga. A pani? Pani jest wszystko jedno. Oczywiście jest pani po naszej stronie, ale w głębi duszy — przepraszam panią — ta wojna panią pochłania jedynie jako wspaniałe, straszliwe misterjum. Niech się narody mordują, mniejsza o to, kto zwycięży...
— Aż tak? Bardzo pan śmiały w swoich hypotezach. I cóż dalej?
— Nie pójdę dalej. Zresztą nie warto zaczynać, lada chwila nam przeszkodzą.
— Więc proszę mnie odwiedzić, Rue Pierre Charron, siedemnaście.
Eva wyjęła swój karnecik. Porucznik Percin zląkł się. — Nie, za nic nie przyjdzie. Nie chce się dręczyć, nie chce zgorzeć w palącem spojrzeniu tych oczu...
— Więc jutro — od piątej do siódmej będę wolna. Dobrze?
— Tak jest. Dziękuję pani.
— A zatem do widzenia. Na koniec jeszcze jedno pytanie — czy mnie można pokochać?
Porucznik już powstał. Milczał przez chwilę i unikając jej spojrzenia rzucił z bolesnem szyderstwem.
— Nie znam się na tem. Od czasu jak niemiecki „Flammenwerfer“ obdarł mi twarz ze skóry i wypalił mi oko, nigdy nie rozmawiam o miłości z żadną kobietą, tembardziej z panią. Jakżebym śmiał? Nie chcę być śmieszny, jako domniemany aspirant — ja — une gueule cassée, maszkara...
Zerwała się z krzesła tym właściwym tylko Evie Evard błyskawicznym podrzutem i stanęła w całej chwale swej urody, wyniosła, nakazująca, nieodparta pogromczyni i ciemiężycielka mężczyzn — baronowa Destalguèz z „Circe“.
— A wie pan co? Z tych wszystkich pięknych i znakomitych panów, którzy tu się kręcą... którzy mnie prześladują pochlebstwami i swemi bezwstydnemi spojrzeniami, gdzie tylko się pokażę... Cóż — powiem — stać mnie na to... pana jednegobym ucałowała... Panubym się gotowa oddać... Dlaczego Nie wiem. Pan mnie opętał, pan mnie zniewala. Dosyć, panie poruczniku — do jutra.
Eva uchyliła natarczywe propozycje odwiezienia jej, nie skusiły jej wspaniałe limuzyny, poszła samotna przez zimny wicher, przez posępną aleję, skarżącą się przejmująco w nagich gałęziach kasztanów. Pod murem cmentarza Passy okrążyła pusty plac Trocadero i zeszła w dół przez odludne, ciemne ścieżki skweru. Pamiętała, że na ten wieczór ma wyznaczoną jeszcze jedną wizytę, że jest już spóźniona. Oddalała się od swojej stacji Metro i szła bez celu, zatopiona w myślach. Jednooki psycholog szedł obok niej jak widmo i nie przestawał mówić. Wciąż jeszcze słyszała jego słowa ostrzegające, jego zapamiętałe wróżby. Czyż na ekranie tak dalece zdradza się człowiek? Czy objektyw aparatu jest tem czarodziejskiem okiem, które nawskroś wszystkich sztuczności i kłamstw gry widzi prawdę utajoną na dnie duszy aktora? I jak śmie ów pan wdzierać się w jej samotność i wiedzieć o niej aż tyle? Pozwalała mu mówić i dowiedziała się, że i jej zamkniętą duszę można jednak roztworzyć i zapuścić w nią obce, szpiegowskie spojrzenie. Iluż to ludzi na świecie odgaduje ją nie gorzej, niż ten porucznik!
Weszła na most. Wionęło zimnem od czarnej wody, wicher pchał ją kędyś przemocą, szarpał na niej odzież. Przystanęła, wsparła się o poręcz. Nie wiedziała poco zaszła aż tutaj. Stała jak na wyniosłej wyspie wśród morza białej mgły, poginęły światła Paryża, zaledwie parę najbliższych latarni majaczyło w tumanie czerwonawem stłumionem lśnieniem. Zapodział się gdzieś olbrzymi pałac Trocadero, nie zostało śladu z wieży Eiffla. Przywidziało jej się, że ten skrawek mostu i mróz wiejący od rzeki są ostatnią resztką ginącego świata i że tu przyjdzie jej czekać, aż zawali się ten most razem z nią. Runie w lodowatą głębię, a nad nią i nad nicością wszystkiego rozścielę się mgła, nic tylko mgła, mgła... Poznawała w tem jakiś straszny, dawny sen, który powracał czasami i dręczył ją od dzieciństwa. Była w nim niepojęta okropność i zła wróżba. W jej absurdzie tkwiła jakaś przerażająca nieomylność.
Ogarnął ją strach. Co ją przyniosło na most? Nic tu nie miała do roboty. Takie rzeczy nie zdarzały się z nią nigdy, zawsze wiedziała co czyni i dokąd idzie. Usiłowała przypomnieć sobie z programu dnia, czy naprawdę nie miała czegoś do załatwienia w dzielnicy za mostem?... Nie znała nikogo w tej stronie miasta. Ostatnie chwile niepokoju...
Roześmiała się bezmyślnie i głucho. Trzeba wracać. Zaledwie postąpiła kilka kroków, usłyszała czyjś głos. Ktoś na nią zawołał.
— Eva!...
Głos był daleki i niepewny. Ale jakby znajomy. Obejrzała się, dokoła było pusto. Nigdy nie miewała przewidzeń. Nadsłuchiwała. Ale ów ktoś nie wyszedł jeszcze z mgły. Któż to mógł być? Czyżby ów porucznik, nie mogąc się doczekać jutra, ośmielił się pójść za nią? Co za zuchwalstwo!
— Eva!... Eva!...
Wołanie było zupełnie bliskie i wyraźnie szło zdołu, od wody. Przechyliła się przez balustradę i zajrzała. Na czarnej rzece leżał mętny krąg światła, odbitego od latarni. W tem miejscu falował nurt, który szybko przebiegał przez rozświetlone kolisko i tonął w ciemnej otchłani. Eva zapatrzyła się w tę plamę, pogrążona w tępej zadumie, i nagle poznała głos, który na nią zawołał z rzeki. To on!
Ujrzała tuż przed oczami skrawek wycięty z gazety. Dotąd miała go przechowany w walizce, pełnej starych papierów. Rubryka — „wiadomości w trzech wierszach“:
— Wczoraj o godzinie 10 wieczór z mostu Iena rzucił się do wody Edmund Clary, lat 27, urzędnik Credit Lyonnais. Ciało wyłowiono w Auteuil. Kostnica municypalna.
To wczoraj było przed siedmiu laty. Zapomniane i zupełnie błahe, czemuż wynurzyło się dzisiaj? Ach, rocznica... Widać odezwała się w nieświadomem wspomnieniu i tu ją przywiodła — człowiek, sam o tem nie wiedząc, nosi w sobie dziwnie precyzyjny mechanizm regestrujący każde głupstwo. Uśmiechnęła się do biednego Edmunda. Kochała go przez całe trzy dni, ale on, niemądry chłopak, chciał znacznie dłużej, na całe życie. Cóż miała z nim robić? Ani przez jedną chwilę nie czuła w sobie winy. Zostawił do niej śmieszny tragiczny list, który ją obraził. Nie poszła nawet na jego pogrzeb, zresztą nikt nie wiedział o nich ani o tych trzech dniach. To było jeszcze przed premjerą „Dziewczęcia z Montrouge“, od której zaczyna się jej sława... Nikogo nie kochała dłużej nad dwa tygodnie, budziła się z szaleństwa i zapominała odrazu. Napisał — Chciałem cię zastrzelić, ale ta kara będzie gorsza, do końca życia będzie cię prześladowało moje widmo. Nic podobnego! Co za manja wielkości w ubogim urzędniczku bankowym...
— Pani... Moja paniusiu!... Nie róbże pani takiego głupstwa!...
Ktoś ją ujął pod ramię twardą dłonią. Szarpnęła się, ale ten trzymał mocno. Był stary, siwobrody, nędznie odziany. Szczelnie zapięty w połataną kurteczkę kulił się z zimna, szyję miał okręconą grubym szalikiem, czerwonym jak i twarz starego, obrzękła, znamionująca zapamiętałego miłośnika ordinaire’u po dwadzieścia pięć centimów lirt. Oczy smutne i poczciwe patrzyły na nią z ojcowskim wyrzutem.
— Taka młoda i piękna... Taka bogata!... Co się stało? Mąż cię zdradził? Jeżeli tak, to jest oczywistym bałwanem i idjotą, więc zdradzaj go i ty!
— Ależ ja ani myślę się topić! Niech mnie pan puści!
— Każda tak gada, a popuść no ją tylko — zaraz hyc do wody. Proszę uważać, że woda teraz zimna. A jak pani raz skoczy, to naprawdę będzie koniec. W takiej chwili się o tem zapomina — a to grunt. Ja to dobrze wiem.
— A pan się już kiedy topił?
— Ja?! Ani razu! Czyli, prawdę powiedziawszy, często wychodzę na most, żeby spróbować wody, ale... Ale, jak się powiedziało — jeszcze ani razu!...
— To i dzisiaj też pan przyszedł próbować?
— Również i dzisiaj, szanowna pani. Mówię prawdę, zrównane są nasze losy. Jednakowa ta Sekwana dla bogactwa i dla nędzy. I dla tego, który się topi z nieszczęścia, jak i dla tego, który to robi dla byle głupstwa. Niech no pani zaraz odejdzie od barjery!
Eva wydarła mu się i odepchnęła go, aż stary zatoczył się i byłby upadł, gdyby się nie złapał za balustradę.
— Oho... Oho... Mocnaś pani w ręku... Oho... Ale ja panią skądścić znam...
— Co panu jest? Ma pan jakie wielkie zmartwienie? Czy poprostu z biedy?
— I jedno, i drugie, a napewno znalazłoby się i trzecie. Może nawet i coś czwartego... O, moja pani!
Stary zaczął opowiadać, gadał szybko, natarczywie, śpieszył się, połykał słowa. Pomagał sobie rozwichrzonemi gestami, które stale opóźniały się i wikłały wyrazistość słów. Zaczynał zbyt głośno, z przesadą i wnet przechodził w zająkliwe bełkotanie. Przestępował z nogi na nogę i zataczał się we wszystkie strony. Eva dopiero spostrzegła, że jest pijany.
Była to historja o trzech synach. Wszyscy wyszli na ludzi, nie to, co ojciec, który był błaznem na „foire’ach“, połykaczem żab i myszy, wreszcie jarmarcznym astrologiem i magiem, przepowiadającym przyszłość z kart, z ręki, z czego kto żywnie chciał. Wszyscy trzej wyszli na ludzi, ale przyszła wojna. Przez pierwszy rok było bardzo dobrze. Na drugi rok już gorzej — pierwszy zginął Jean pod Soissons, ale zostali dwaj. Na trzeci rok i Georges i Charles — obaj jednego dnia na Chemin des Dames. 3 baon 117 pułk linjowy. I już. No — i już.
Stary zapłakał. Skarżył się, pochlipując i zawodząc. Nie ma poco żyć, nie chce żyć, a nie może ze sobą skończyć. Jeszcze się boi. Czego?! Sam nie wie, a strasznie się boi.
Eva była już znudzona i miała odchodzić, ale patrzyła na starego ze współczuciem. Pod tem spojrzeniem padł na kolana na środku mostu i wyciągnął ramiona.
— Pani patrzy na człowieka jak anioł, jak Panna Najświętsza... Na mnie, starego pijaka... Za moje nieszczęście... Sześćdziesiąt pięć lat żyję na świecie... Nikt na mnie tak nie spojrzał...
Nagle stary urwał swoją tyradę, w jego oczach odbiło się zdumienie, dochodzące do przestrachu. Nie wstając z kolan, podczołgał się do Evy i zapatrzył się w bezgraniczną dobroć jej twarzy, skamieniał.
— Kto pani jest?! Pamiętam, na Boga żywego.. Ja pamiętam!... już raz pani patrzała na mnie tak samo... Kiedy? Gdzie?... Wówczas było ciemno i było dużo, dużo ludzi, ale pani patrzyła tylko na mnie jednego... Wiem, wiem, działo się na wsi, na fermie, i, za przeproszeniem, pani obrządzała krowy. — Czyż to możliwa rzecz?!... W prostem chłopskiem ubraniu, na nogach saboty...
— Niech pan wstanie! Co za głupstwa... I proszę tu odemnie... Niech to będzie za uratowanie życia...
— Dwadzieścia? Dwadzieścia? Cały Ludwik? Dobrodziejko, toż to dla mnie na dwadzieścia dni szczęścia! Dziękuję! Jedna tylko przykra okoliczność... Bo ja nie żebrzę i jeszcze od nikogo nie przyjąłem jałmużny. Ale można zrobić inaczej. Jeżeli pani pozwoli, będziemy to uważać za uczciwe honorarjum. Powróżę pani z ręki, jestem stary fachowiec. Proszę zdjąć rękawiczkę. Pani nie chce?... Cóż, szkoda, nie będę mógł, niestety, nic przyjąć... A przydałoby się bardzo i, nawet, że tak powiem, ogromnie...
Eva odwróciła dłoń ku światłu latarni, stary nie śmiał dotknąć tej ręki, tylko przywarł do niej zbliska oczami i patrzał. Pomrukiwał swoje jarmarczne brednie o wieńcu Wenery, o linji Pitagoresa, o linji żywiołów księżycowych...
— Pani jest bardzo szczęśliwa i potężna, linja życia bardzo długa... Ale przecięta w jednem miejscu... To nic wielkiego, jeżeli dbać o siebie. Niech pani do roku nie wyjeżdża z naszej Francji, bo będzie źle!
— Ale ja muszę właśnie wyjechać zagranicę! Niech mi pan pozwoli, bo muszę!
— Proszę się nie śmiać podczas wróżenia, bo panią tknie urok!
— Dobrze, dobrze!
— Za rok może pani robić, co pani chce, ale przez ten rok...
— Cóż, kiedy ja zawsze robię co chcę?
— Zgoda. Niech pani jedzie, ale broń Panie Boże, nie wracać mi przed rokiem, bo pani zginie, czyli, że tak powiem, umrze. Z taką linją życia nie ma żartów. Fachowiec to pani mówi!
— Dziękuję za radę i do widzenia.
Tu stary wróżbita schwycił ją za rękę i natarczywemi gestami nakazywał milczenie. Zapatrzył się wdał we mgłę ku Trocadero, pochylił głowę i nadsłuchiwał.
— Słyszy pani? — wyszeptał.
— Nie — odszepnęła mimowoli Eva.
— Niech pani słucha... Niemieckie ciężkie baterje... Tylko niemieckie dochodzą, bo biją nawprost, a nasze stoją do Paryża tyłem... Na mostach nocą najlepiej dosłyszeć... Salwa... Salwa... Salwa... Niechże pani słucha. Bo w gazetach to tylko czyste naciąganie. Ktoby temu wierzył? Ludzie gadają jak obłąkani. Człowiekowi już się dawno pomieszało w głowie. Ale jak człowiek usłyszy armaty na swoje własne uszy, to dopiero wierzy, że jest wojna.
Środkiem mostu, prześcigając się nawzajem, pędziło dwuch chłopaków, każdy z pliką gazet pod pachą. Jeden podbiegł do Evy, drugi zawahał się, ale pomknął dalej.
— Chute du Gabinet!... Ministère Clemenceau!...