Tajemnica Renu/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zapadał zmierzch i na chwilę opanowała światem straszliwa cisza. W niebywałem milczeniu zapowiadał się jakowyś kres i koniec wszystkiemu, co dotrwało do tej godziny zmierzchu i jeszcze żyło. Wnet zerwie się trzask piorunów i chmurna noc zawyje, orząc i prując powietrze w błyskawicach i dymach. Nie ostoi się nic, dokona burza swego dzieła, powali, uśmierci, zagrzebie w ziemi ostatnią resztę tego, co czai się jeszcze i trwa już ostatnim tchem...
W ciszy na dalekiej równinie płonęły spokojnie ciemno-purpurowe pożary. Zapadająca noc otulała je coraz szczelniej, gubiąc, myląc odległości w czarnej przestrzeni. Chwiały się, falowały wielkie ognie i zdawały się sunąć światem jak widma. Unosiły się i opadały, rozpościerały się po ziemi i wypiętrzały się, rosły, sięgając ku ciemnemu niebu, zawalonemu od horyzontu do horyzontu jedną bezmierną chmurą. Tu i tam na niskim pułapie nieba rodziły się i znikały jak gasnące zarzewie blade mętne łuny.
Szybko gęstniały ciemności, zatracały się rzeczy najbliższe — szczątek muru ze sterczącym jeszcze kominem, pochyła żerdź od telefonu, strzaskany pień drzewa z jedną jedyną wielopalczastą nagą gałęzią, która wołała w przestrzeń jak rozwarta dłoń, wzywająca ratunku. Okrywała noc wszystkie okropności tych miejsc i dała odpocznienie zmordowanej ziemi i zdawało się teraz, że już na zawsze, na wieki wieczne utai noc bezeceństwa, bohaterstwa i zbrodnie, które szalały tu bez przerwy, bez wytchnienia w ciągu trzech nocy, trzech dni. Niepodobna, by za tym razem, o swojej godzinie jak co dnia, podniosło się jutrzejsze słońce, żeby się obnażyła bezwstydnie jakowaś prawda niemożliwa, potępiona i przeklęta. Po tem, co się tu działo, nie może odżyć i nie powinien żyć na nowo splugawiony obszar ziemi. Nie porośnie trawa i nie zaśpiewa ptak, nie wzejdzie dzień nad pustynią — nie objawi się już nic. Nic, jeno czarna noc zapomnienia.
Wlokły się jedna za drugą i jedna za drugą wciąż już ostatnie i wciąż odradzające się sekundy ciszy. Czyż wyginęło już i zmarło wszystko, co żyło? W przenikliwie napiętej cichości lada chwila odezwie się nad pobojowiskiem czyjś głos olbrzymi, nadludzki. Wypowie się gromowe słowo gniewu Bożego czy szyderczy jak wycie pocisku śmiech szatana?
Z głębin ciemności ozwał się jęk człowieczy, zgłuszony, jakby z pod ziemi, i jął się powtarzać słabiej, wyraźniej, miarowo, spokojnie jak oddech. W tej bezsłownej, cichej mowie wypowiadało się znękanie, zgnębienie ludzkiego bólu i jego ostatnia skarga. Już nie było w tem wiedzy o sobie, ani czucia, ani wołania ratunku, ani modlitwy do Boga, ani żadnej ludzkiej nadziei. Tym jękiem bezgłośnym oznajmiały się ostatnie sekundy czyjegoś żywota. Już znikł i zapodział się był ów człowiek, syn ziemi, i uszła z niego dusza, został po nim jeno ślad, pogłos cichy, milknący, a w nim zew śmierci, jej potęga i nędza. Gasł w ciszy i odzywał się znowu ledwie dosłyszalny, coraz rzadziej, coraz słabiej.
Kapitan Déspaix oddawna wsłuchiwał się w ów głos ostatni i jedyny, który ocalał na świecie. Czuwał pilnie i chwytał z chciwością każde najcichsze jego tchnienie, albowiem okropna była jego samotność. Trzymał się go mocno, był to bowiem jedyny ślad czyjegoś istnienia, jakiejś zagubionej prawdy. Mimo jątrzącego bólu, który dolegał i piekł, wiercił w nim i ciążył mu wszędzie, jednak chwilami usypiał, ale i przez sen czuwał, by nie zgubić wątłego promyczka wśród ciemności, utrzymać jedyną nić przewodnią, która zdoła wyprowadzić go kędyś z ciasnej, podziemnej przepaści. Nic o sobie nie wiedział i niczego nie pamiętał, w rozbitej głowie czuł tylko ból zamętu. Nie mógł zebrać myśli, gdyż już nie umiał myśleć, zapomniał myśleć. Wciąż miało mu się coś odkryć, coś się miało w nim nieodwołalnie zakończyć. I gubił się, i znowu tonął w pustym odmęcie.
Gdy wreszcie umilkł i zginął mu jedyny żywy głos, kapitan Déspaix zaczął osuwać się kędyś w dół i opadał, pogrążał się coraz głębiej. Usnął i natychmiast wylazły z pod ziemi te same dawniejsze ruchliwe maszkary. Zanim go osaczą i zgubią, patrzą weń ogromnemi płaskiemi oczami, które są puste jak ze szkła, a tają w sobie okropną groźbę. Napróżno szuka wyjścia i ucieczki — jest odcięty. Chwyta go poczwara w żelazne ramiona, łamie mu żebra, łamie mu krzyże i dusi. Ostatni szept ostatniej myśli — to jest śmierć... Śmierć porywa go w oślepiającym blasku, w huku, rozsadzającym czaszkę.
...Pustka, bezwład. Postrzega jakąś potworną swoją własną nieobecność. Jest nigdzie. Całkiem nie jest. Niema nic wokoło niego. Nic, jeno straszliwy, niepojęty ból. Wije się skręca się w tym bólu i nareszcie, nareszcie umiera już naprawdę. Powielekroć, sto, tysiąc razy ginie i wynurza się znowu zpowrotem, bez chwili opamiętania, bez chwili spoczynku. Pastwi się ktoś nad nim, druzgoce go, dźwiga wysoko i wali nim o ziemię, rozdziera i depce w nim ostatni strzęp... Porwała go i wciągnęła w siebie straszliwa, zawzięta maszyna. Hucząc i wyjąc przewleka go przez swoje tryby i koła, podaje go coraz dalej i dalej, po drodze miażdży żelaznemi młotami, kraje żelaznemi kleszczami, szarpie na żelaznych iglicach i hakach. Żelazo, wszędzie zimne, nieubłagane żelazo...
Długo, bez końca ciągnie się sen o bólu. Warczy rozpędzona maszyna — cóż jeszcze zdoła mu uczynić, jaką męczarnię zadać, gdy wypluła już i rozproszyła jego ostatnią odrobinę?... Ocknął się. Natychmiast porwał go strach przed czemś najokropniejszem, przed niewiadomem.
Tonąc w głębokiej nocy wlekli się z mozołem, poomacku niewidzialni ludzie. Oddawna, zdaleka ciągnąc, weszli byli o zmierzchu w strefę bojową. Brnęli przez rowy, przez zdradzieckie doły pełne mułu, przez wzgórza, usypane pociskami, przez grząskie kałuże, przez szczątki drutów, przez sterczące z ziemi deski i bale, potykali się na każdym kroku wśród tysiąca niespodzianych, niewidocznych przeszkód. Deptali w ciemnościach po cichych na wszystko trupach, po rannych, którzy oznajmiali się stękaniem bólu, i po leżących wszędzie pokotem żołnierzach, którzy wyrwani z kamiennego snu, wybuchali złorzeczeniem i klątwą. Ale nawet w najbezecniejszych wyzwiskach brzmiała radość i była wdzięczność, nadchodziła bowiem nareszcie zmiana — zmiana po trzech nocach i trzech dniach nieprzerwanego boju. Ludzie śmiertelnie sponiewierani, pół-żywi, skonani w trudach i w głodzie, w strachu, bez snu, bez kropli wody — zrywali się ochoczo, jak cudem wskrzeszeni. Zaroili się i zagadali, wyłażąc jak z pod ziemi z czeluści ciemnej nocy i skupili się w czarne gromady, gotowi do ciężkiego marszu na całą noc, bo każdy krok po rumowisku i bezdrożu będzie ich oddalał od okropnego pola i od świtu jutrzejszego dnia, gdy wraz ze śmiertelnym grzmotem pierwszego pocisku nanowo roztworzy się tutaj piekło walki. Ruszyli w drogę i śpieszą się; nie powstrzyma ich dzisiaj i nie zawróci żadna potęga świata, ani straszna święta przysięga, ani honor, ani ojczyzna, ani wódz naczelny, ani nawet sam pan sierżant. Nowe cienie ludzkie rozłaziły się we wszystkie strony i tonęły w ciemnościach. Zrzadka, na mgnienie oka to tu, to tam, zabłysła latarka, ozwał się głos komendy, lub słaby jęk rannego, którego dźwigano z ziemi. Na ogromnej przestrzeni odcinka zaczynała się ciężka, śpieszna praca nocy, której dokończyć trzeba przed pierwszym brzaskiem dnia. Zewsząd dobiegały zgrzytania po kamieniach łopat i kilofów, głuche odgłosy wbijanych palów, brzękały rozwijane druty. Szczękało przeróżne żelastwo bojowe.
Po obu stronach frontu nagwałt umacniano nowe pozycje, rozgrzebywano jeszcze raz stare, prastare rumowisko, zryte, przewrócone na nice przez miljony pocisków, po stokroć przekopane przez saperów, nasiąkłe krwią. Tu bowiem, na tem miejscu, toczyły się od trzech lat zażarte boje. Od trzech lat wydzierali Francuzi Niemcom, Niemcy Francuzom lasek Colombe, z którego nie ocalała ani jedna drzewina, fermę de la Routoire, przysiółek St.
Vaast i młyn Souchez — po których o tej porze nie zostało już śladu. Bataljony, pułki, dywizje, dziesiątki tysięcy ludzi mordowały się nawzajem od trzech lat o te imiona i nazwania, już teraz puste, bez swej treści i bez istoty. Lasek Colombe, młyn Souchez, ferma de la Routoire, przysiółek St. Vaast, gdy już znikły i zczezły z powierzchni ziemi, stały się sławne na cały świat i zapamiętał je każdy na obu półkulach, bowiem powtarzały się uparcie, do znudzenia w komunikatach z zachodniego frontu, przechodziły wielokrotnie z rąk do rąk, za każdym razem ogłaszane triumfalnie kolejno bądź przez jedną, bądź przez drugą stronę. O tej porze znowu znalazły się pośrodku między frontami i znowu były niczyje, tak samo jak na początku, przed trzema laty, jak nieraz zresztą w ciągu tych zmiennych lat. Dziś o zmierzchu i Niemcy i Francuzi w obawie przed nocnym kontratakiem wycofali się, zostawiając w pośpiechu część materjału wojennego i wielu rannych. Od jutra ruszą naprzód świeże rezerwy...
Odległe zgrzytanie łopat o żwir było pierwszym odgłosem, który doszedł do świadomości porucznika von Senden. Ocuciły go zimne płaty śniegu zacinające z wiatrem. W czarnej nocy dogasały pożary. Gdzieś, w niezmierzonej odległości zapalały się, wzlatywały szybko i spływały zwolna biało-błękitne gwiazdy, świecące jaskrawo. Gasły nagle, tonąc w niezbadanych czeluściach i wnet wyrastały nowe. Oczy porucznika długo nie mogły się oderwać od tych dalekich zjaw. I one mogły być również omamieniem, było w nich jednak podobieństwo do jakiejś rzeczywistości zapomnianej, a własnej. Niezmierzony czas dzielił go od pewnego dnia i pewnej jego godziny, gdy naraz wywróciło się w nim wszystko co własne i zamarło. Na to runęła nawała natrętnych widziadeł, odmęt cudzych słów, przyszły długie czyjeś żywoty — przeżycia, opowieści o niestworzonych dziwach i sny, sny...
Teraz już bliżej zachrobotały łopatki, jaśniej, bujniej zaczęły się wzbijać białe gwiazdy i porucznik von Senden, nagle ockniony, ogarnął w sobie i zrozumiał, co jest. Oczywiście, leży ranny, jest noc, dobra, ciemna noc, więc lada chwila mogą przyjść po niego. Dziwiło go, że nie czuje nigdzie bólu, dolegał mu tylko tępy ucisk jakiejś martwoty w nogach, w rękach, w krzyżu, był cały ścierpnięty i skostniały. Dźwignął się z wielką ostrożnością i poczuł w całym sobie niemoc i bezwład. Nie mógł się ruszyć, usłuchało go tylko jedno prawe ramię, cały tułów, nogi i prawa ręka były uwięzione. Oblał go zimny pot przerażenia. Szarpnął się z całych sił i więzy zacisnęły się na nim jeszcze mocniej. Było to zupełnie podobne do dręczącego snu, ale porucznik już wiedział, że nie śpi. Ochłonąwszy, spróbował jeszcze, wspierając się mocno o ziemię wolnem ramieniem i prężąc kark. Napróżno! Ucisk wzmógł się, rozchodził się po całem ciele tępo, dławiąco. Ogarniało go coraz bardziej ciężkie poczucie ciasnoty i niewygody, było to dolegliwe, gorsze od bólu. Nareszcie odgadł — był zasypany ziemią.
Uspokoił się, znieruchomiał. Wiedział, że niema na to innej rady, jak przeczekać cierpliwie, aż przyjdą swoi i odkopią go. Ale niechże się pośpieszą...
Był cały skręcony, związany, bez możności poruszenia, zmiany, ulgi. Stawało się to tak nieznośne, tak okropne, że porucznik, usłyszawszy niedaleko głosy ludzkie, niebaczny na nic, zmożony męką, zawołał w czarną przestrzeń:
— Hier! Hier!
To mogą być swoi, ale równie dobrze mogą być i tamci. Nadsłuchiwał pilnie, tłumiąc w sobie stękanie i jęki. Obracał głowę, starając się zmiarkować, gdzie leżą fronty. Szereg rac świetlnych szedł zukosa po prawej stronie, z lewej zasłaniał wszystko zwał ziemi. Jacyś tam ludzie łazili po polu, ich głosy oddalały się i nie dochodziło nic, jeno urwane niewyraźne podźwięki. Jeżeli przyjdą swoi — to dobrze. Ale żaden Francuz nie zada sobie trudu, żeby go odgrzebywać — niepodobna tego wymagać. Błysną mu w oczy latarką, rozpoznają i dobrze jeszcze, jeżeli się zdarzy jaki żołnierzyna, człek litościwy, lub co wychodzi na jedno — właśnie zatwardziały w wojnie okrutnik, który stuknie go mimochodem kolbą w sterczącą z ziemi głowę.
— O, Boże, niechże się to raz skończy... Nie, tego nikt nie wytrzyma... O, gerechter Gott... Erbarme dich...
Hasał po polach, wściekał się i wył ponuro zimny wicher północny — parł od dalekiego morza, miecąc i tnąc deszczem i śniegiem. Koło północy wzmogła się wichura do potęgi huraganu, pastwiąc się nad wszystkiem, co napotkała na rozległej równinie. Tysiącem głosów ozwała się udręczona ziemia. Ruszyły z miejsca rozsypane wszędzie i toczyły się chrobocąc puste ordzewiałe puszki po konserwach, rozwalały się z trzaskiem stosy desek, nastermane po rozstrzelonych okopach, grzmiały, chrzęściły przenikliwie, łamały i rozdzierały się i tłukły o siebie strzępy blach. Ich uporczywe zgrzytanie, jęki, skowyty zdradzały w ciemnościach jakowyś bój niepojętych sił tajemnych, piekielnie zawzięty, przerażający, jak przyśniona okropność, jak sabat upiorów. Dął wicher, wyjąc głucho przez głębokie ciasne chodniki, wdzierał się to czeluście nawpół rozwalonych schronów i próbował na nich mocy swojej, drąc listwy i deski, osypując darń i ziemię. Szczękał porzuconą bronią, gwizdał przez otwory tarcz ochronnych i bił w dźwięczne żelazne płyty, dzwoniąc kamykami, blaszanemi manierkami, ciskając w nie byle czem. Orał swoje obłędne melodje w splątanej sieci drutów, na tysiąc tonów odpowiadały mu tysiące napiętych strun. Śpiewały struny, zawodziły bezmiernym, niezgłębionym żalem, szalały, błagały ratunku, szydziły potępieńczo, zionęły nienawiścią i przekleństwem. Wszczynały na chwilę w zgodnym chórze jakowyś hymn podniosły, strzęp symfonji, psalm pokutny, pieśń trwogi i żałoby i wnet wicher zrywał i głuszył poczynające się słowa, plątał i burzył i darł struny, wybuchał wściekłym zamętem i rwał w czarną przestrzeń potokiem szału, naigrawał się z nieba i z ziemi, przeklinał świat i ludzi, wszystkiemu bluźnił, zanosił się w bezecnym śmiechu, w szyderstwie swojej djabelskiej uciechy.
Śród rozgwaru nawałnicy, śród wieloróżności jej niespodzianych głosów cicho i nikle, ale uporczywie, nie milknąc, odzywały się z ciemności ludzkie jęki i wołania. To oznajmiali się ranni, porzuceni na pastwę nocy i burzy, rozproszeni wszędzie, gdzie który padł, lub dokąd zdołał się doczołgać. Usłyszeli wpobliżu obecność ludzi, słyszeli ich pracę, ich głosy, więc ożyło nadzieją pole rannych. Ci, co przetrzymali aż dotychczas te nieskończone godziny i swoje cierpienie, i upływ krwi, i żrące pragnienie wody, i zjadliwe listopadowe zimno, i wicher, i deszcz, i śnieg, wołali rozpaczliwie ku ludziom. To tu, to tam odzywały się ich głosy, jakgdyby ktoś nieszczęsny, jakiś duch pokutujący, upiór bez grobu błąkał się po nocy, po bezdrożach strasznego pola, zawodząc na różne głosy swoją niepojętą, widmową skargę.
Nikt nie przybywał na ratunek. Snać patrole sanitarne przycupnęły gdzieś za osłoną od wichru i czekały, aż minie gwałtowny sztorm nawałnicy.
Może czekały świtu, albo i całkiem nie wyszły tego wieczoru.
Porucznik von Senden omdlewał i budził się, i stękał, rzęził, nękany okropną torturą. Nie miał już sił wołać i nie miał żadnej nadziei — zamrze w męce. Czuł na sobie coraz cięższy, coraz zimniejszy ucisk ziemi i pomyślał, że umarli w swoich mogiłach czują to samo, co i on, pogrzebany żywcem — ten sam nieubłagany i gniotący ciężar ziemi. Przypomniało mu się, co mówią umarłemu na pożegnanie, na wieczną jego drogę: — niech ci ta ziemia lekką będzie... Ocenił teraz prawdę i mądrość tych prostych słów. O ironjo... Resztka czegoś dawnego, ludzkiego i żyjącego w nim jeszcze ostatniem tchnieniem objawiła się w niespodzianym śmiechu, w którym rzekomo miało być zjadliwe szyderstwo. Ale natychmiast zaczątek śmiechu utonął w głuchem, żałosnem łkaniu. Wielką była ulga w płakaniu. Wróciła błogość łez z odległej niepamięci lat dziecięcych i koiła ból krzywdy i straszną po nocy samotność i zgrozę przed tem, co ma być dalej, co musi być. A tam w niezgłębionej nocy wśród śnieżnej zawiei i wycia wichury zarechotał przenikliwy obrzydle, natarczywy terkot karabinu maszynowego. Zacinał się, przystawał na sekundy i znowu pruł tysiącem kul rozszalałe, uciekające z wiatrem powietrze. Tępo, bez echa pohukiwały granaty. Zakipiała nagle bezładna, spieszna strzelanina, wzmagała się, słabła, umilkła. Jeszcze jeden granat — cisza — jeszcze dwa...
Kapitan Déspaix umierał i chwilami, budząc się w agonji, nawet jakgdyby o tem wiedział, świadomość tego przedzierała się z trudem, jak dalekie światełko, przez noc i mgłę. Ustępowały ostatnie bóle i męki opuszczały zmartwiałe, stygnące ciało. W skołatanej głowie, pełnej szumu i jęku jakby dalekich dzwonów, przebiegały ostatnie, szybkie, bezładne, rwące się myśli. Jedna wynurzała się wyraźniej i wracała wciąż — było to okropne poczucie samotności. Dręczył, opętywał strach przed tą ciemnością dokoła i przed pustką. Ujrzeć człowieka, usłyszeć ludzki głos... Błagał o to i wołał, ale usta nie wydały już dźwięku, nawet szeptu.
Głowa wciąż opadała, dźwigał ją w ciężkim wysiłku i szeroko rozwartemi oczami wpatrywał się w ciemność. Nagle jego ręka, błąkająca się bezradnie po ziemi, natrafiła na coś niepojętego. Drgnęło to i wymknęło się palcom. Déspaix pomyślał zrazu, że to szczur okopowy już tu jest, czując w nim świeżego trupa. Nie — to nie szczur...
Szukał ostrożnie, przesuwając dłonią po rozkisłej glinie. Wszystkie ocalałe władze i możności myślenia skupiły się nad wykryciem tajemnicy. Łomotało serce, poruszone niemożliwem ostatniem zapragnieniem. O Boże... co to jest?...
Była to żywa ręka człowiecza. Wymknęła się, wnet wróciła i mocno, mocno splotły się palce obu rąk, chwyciły się, zacisnęły się kurczowo w niemem porozumieniu.
Ustał deszcz, wiatr przycichał, czyniło się mroźno. Poszarzało czarne niebo. Mokry śnieg prószył wielkiemi, ciężkiemi płatami i niebawem zaczęły majaczyć tu i ówdzie skrawki mętnej białości. Dawno umilkli ranni. Wśród ciszy wyraźniej zgrzytały łopaty. I jedni, i drudzy kopali zawzięcie, by zdążyć na czas. Prześcigali się w wysiłku i tu i tam, poganiani przez nieludzkich podoficerów. Patrole wysyłane naprzód spotykały się czasami jak błędne widma i znów pękały granaty. W dalekiej przestrzeni na prawo i na lewo, na starych ustalonych pozycjach wykwitały dwa szeregi rac świetlnych. Wypadały z pod ziemi, wzbijały się lekko, strzeliście i zawisały nieruchomo w górze. Chyliły się łukami sinego blasku, jakgdyby śląc sobie nawzajem pokłony i pozdrowienia w tajemnem misterjum tej nocy. Daleko, daleko majaczyły gdzieś blade smugi, błąkając się po niebie, przystawały, spotykały się ze sobą, rozchodziły się, gasły i nikły. Aż nagle rozwarła się noc. Cięły w nią ostre promienie blasku, jak miecze białego dnia. Na sekundę, na krócej, na dłużej jakiś pas przestrzeni, zawalonej ciemnością, stawał w przenikliwej jasności, obnażał się z utajenia do ostatniej grudki ziemi i tonął w gęstym mroku. Odsłaniały się tajemnice nocy — zwaliska, szczątki, dziury, zakamarki, fantastycznie spiętrzone popękane druty, trupy rozpłaszczone, wdeptane w ziemię, poskręcane, krwawe twarze, wyszczerzone skurczem śmierci... Ludzie utajeni, przyłapani na swojej nocnej robocie, chwyceni jak w potrzask w snop przeraźliwego blasku, padali na twarze, nieruchomieli, udając poległych. Mrużyły się oślepione oczy konających, w ostatniem majaczeniu witali olśniewający majestat śmierci, niebiosa rozwarte i chwałę Boga. Wszechmocne światła zwyciężały noc dręczącą, łagodziły samotność, dawały otuchę, wydzierały z rozpaczy powalonych przez mordercze ciosy znękanych ludzi, opuszczonych, rzuconych na pastwę śmierci. Dawały moc przetrwania, ożywiały wątłą iskierkę życia lub dobijały nagłym ciosem, rażąc oczy i rażąc jak piorunem serca ledwie tlejące, które krew swoją już oddały były ziemi. I promień ruszał dalej, przystawał, przerzucał się, krając ciemności, znikał i wracał, szperał, szukał po pobojowisku.
Kapitan Déspaix ujrzał nagle tuż przed sobą, nieco poniżej siebie twarz ludzką, zalaną oślepiającym blaskiem i choć sam leżał tyłem do przeraźliwego światła, natychmiast zmrużył oczy. Gdy je roztworzył, już zjawa utonęła w nieprzebitym mroku, ale niejasne jej widmo wnet pojawiło się przed nim, gdzieś jakby pod powiekami oczu, jakby gdzieś w przestrzeni, wznosiło się, opadało. Biała twarz była jak skamieniała, skażona męką, a usta zaciśnięte drgały, drgały powieki pod nagłym ciosem blasku. Déspaix na zawsze zapamięta to oblicze, wszędzie je pozna — był to bowiem jedyny druh, towarzysz okropnej niedoli, ostatni człowiek, spotkany na tym świecie. Człowiek ten cierpiał jak i on i tak jak on umierał — co za szczęście umierać razem... Ściskał ze wszystkich sił i wciąż tulił do siebie jego rękę, posłusznie, za każdym razem, odpowiadało mu słabe uściśnienie. Déspaix zapamiętał, że człowiek, powalony obok niego, miał kołnierz niemieckiego oficera, a obok leżał szeroki niemiecki hełm — ale czyż teraz już nie wszystko jedno? Francuz? Niemiec? To dobre dla żyjących...
Ta twarz zdręczona budziła w nim żałość niezmierną. Jak ulżyć jego cierpieniom? Wytrysły mu z oczu łzy, zaszlochał — nie nad sobą przecie, jemu już wszystko jedno, wszak wie, że umiera — ale tamten... i poczuł wyraźnie, że Niemiec ściska jego rękę, że ją gładzi łagodnie w prostej, serdecznej pieszczocie — snać usłyszał był jego płacz.
Kapitan Déspaix ożył. Stało się w nim, jakgdyby ktoś zdjął mu z piersi głaz tłoczący — odetchnął głęboko. Potężne wzruszenie serca ogrzało go, wróciła dawno pożegnana nadzieja. Opamiętał się, zaczął zbierać myśli, szybko roztwierała się w nim pamięć, zda się już nazawsze zamkniona.
Dlaczego ma umierać? Jest tylko ogłuszony, porażony. Ta idjotyczna francuska mina, strzelona haniebnie za krótko... no i przywaliło go po pas.
Zresztą prawa ręka zapewne złamana... Może i noga... To nic jeszcze. Nadewszystko dolega ziemia...
Niemiec stęknął ciężko, głowa jego szarzała niewyraźnie na tle jasnej smugi śniegu. Déspaix wyciągnął ostrożnie zdrową rękę i dotknął nią twarzy Niemca, pogładził. Usłyszał w odpowiedzi przeciągły, żałosny jęk wdzięczności i jakieś bełkotanie, w którem przebijały się słowa francuskie.
Nadspodziewanie dla siebie samego kapitan Déspaix przemówił. Było to dziwne i radosne. Wracało życie. I nagle ujrzał najwyraźniej tę ostatnią chwilę. Przeszukując z patrolem zdobyte pozycje, napotkał w chodniku trzech Niemców. Wypadli na niego z zawalonego schronu. Broniąc się od noża, chwyta jednego wpół, obalają się na ziemię. Wie, że natychmiast dopadną żołnierze patrolu i rozniosą Niemców na bagnetach. Nagle blask, piorunujący huk i oto masz...
Ten sam Niemiec z nożem, oficer, co nie chciał się poddać... Przysypało ich razem, a tamci dwaj i cały patrol — snać zginęli, zagrzebani żywcem. To dziwne, ale zresztą bardzo proste, a nawet zupełnie zwyczajne. Jedyne, co niezwykle jest chyba w tem, że nie czuje żadnej nienawiści do Niemca z nożem, że ściska teraz jego rękę jak najbliższego kolegi. Czegożby nie zrobił, żeby mu ulżyć... Jakże on się męczy...
Tak myślał kapitan Déspaix, słuchając chrapliwego stękania rannego. Chciał mu coś powiedzieć na pocieszenie, ale nie wiedział jak zacząć. Nie, lepiej nie mówić... Namyślał się jeszcze, gdy tuż za jego plecami zagadali ludzie. Usłyszał chlupot błota, ktoś z trudem wyciągał nogi z rozrobionej gliny i klął. Wyszukane wyzwiska żołnierskie zabrzmiały mu w uszach jak najserdeczniejsze słowa otuchy i wybawienia — byli to swoi — Francuzi.
Krótki rzut latarki elektrycznej zakreślił na ziemi elipsę blasku. Déspaix ujrzał na chwilę twarz Niemca, drgającą szybko w skurczu cierpienia. Znowu blask — czyjeś nogi, nogi olbrzyma przeszły jednym szerokim krokiem między jego głową a głową Niemca i znikły w ciemnościach. Ktoś się nad nim pochylił — blask latarki prosto w oczy.
— Eh... Qu‘est ce que t’a pris... O-la-la, et vivant?...
Zanim zdołał przemówić słowo, poczuł na ustach zimne, metaliczne dotknięcie, chwycił ręką za blaszankę i pił chciwie cudowne, cierpkie wino żołnierskie! Nie oderwałby się, gdyby mu poprostu nie odebrano manierki.
— A dla niego?... wskazał oczami Niemca.
Żołnierz błysnął latarką, zaklął okropnemi słowy, poklepał kapitana po głowie twardą dłonią, obiecał, że nad ranem napewno po niego przyjdą i poczłapał po błocie, śpiesząc za innymi. Stało się to, zaczęło się i skończyło tak szybko, że Déspaix nie mógł się opamiętać. Było to jak senne przywidzenie, a jedyna prawda, to smak wina, który pozostał i jego rozkoszna błogość. Wzruszała do łez dobroć tego żołnierzyka i oburzała twardość patrolu, który minął go jak trupa i poszedł precz. A wiedział, co to jest patrol po nocy, sam je nieraz prowadzał i też nie zważał na błagania rannych, bo to należy do kogo innego. Cóż, może jeszcze przyjdą.
Znów zajątrzył ból i naparł, nacisnął, rozpostarł swoją wszechwładzę i zdusił w nim poczynający się świat myślenia. Nic, jeno okropność, nic, tylko jęk. To stara rana w biodrze, ta z pod Mort Homme... Pomąciły się czasy. Leży w błocie na punkcie opatrunkowym i jęczy. Straszliwie dręczy go lekarz, wiercąc i skrobiąc mu w żywej kości. Lekarz w okularach, brodaty okrutnik... Żołnierze, podli siepacze, trzymają go za ręce, za nogi... O, litości!...
Porwał się w nim gniew, straszliwa, bezsilna nienawiść. Przecież to już było! Było już raz od początku do końca i dawno minęło. Jakto, więc jeszcze i jeszcze? A tamto? Jak o tem mogli zapomnieć? Gdzie jest Bóg, który liczy rany i krzywdy? Nagle uspokoił się. Odkrył najwyższą prawdę — przecież on zaraz umrze. Rozwarła się przed nim głębia nicości i spokoju — śmierć. Poznawał ją teraz w ostatniej swojej godzinie i zdumiał się. Jak można bać się śmierci? Drżał przed nią w huraganowym ogniu, w szturmie, w wyprawie nocnej pod nieprzyjacielskie druty, w walce wręcz na granaty i noże... Bał się jej od trzech z górą lat, jak każdy i wszyscy. Ciemni, opętani ludzie!... Przecież tylko śmierć jest prawdą, a wszystka reszta mamidłem i niczem.
Chwytało go uniesienie. Ból wzgardzony spokorniał i przycichł. Piętrzyły się nad nim rzeczy niepojęte, porywało go widzenie tajemnic, w których nie było już nic z tego świata.
Widniało. Górny wiatr przeganiał chmury, rozwlekał je na pasma, z zakrytego jeszcze nieba sączył się blady zmierzch. Od zachodu przedzierało się przez chmury słabe lśnienie. Na dalekich pozycjach czuwały niezmordowanie błękitno-zielone kule ogniste, wciąż wzlatując, wciąż spadając i wciąż wisząc w powietrzu. Czyniło się szaro, coraz częściej wybuchały alarmy, żołnierzom na posterunkach i podsłuchach troiło się w oczach, świat majaczył, mienił się — choć daleko jeszcze było do świtania.
Mroźny wiatr budził się chwilami, polatywał po ziemi i ustawał, jakby nadsłuchując i stwarzał ciszę. Wśród ciszy dochodziły z niezmiernej odległości z za horyzontu głuche, przeciągłe pogrzmoty ciężkich bateryj. Naraz oblała ziemię blada zwodna poświata. Wionęło smutkiem i ponurością. Wszystko stało się jednem nieogarnionem widmem nędzy i zatracenia — okropnością, gorszą od wszystkich niedoli, jakie odsłonić zdoła słońce i biały dzień. Jak okiem sięgnąć, obnażyła się ziemia — pustynia wyklęta i zapomniana przez Boga. Był to świat zdeptany wojną, zamordowany na śmierć. Legły pokotem poprzez olbrzymie pola jego pohańbione, niepogrzebane zwłoki. Trupia zgniłość wisiała we mgle błąkającej się strzępami, trupie było nad ziemią lśnienie księżyca. Jego skradające się patrzenie, niepewne, kosookie i fałszywe, podglądało ukrytą w pomroce tajemnicę. Sierp niespodziany, wąski, ostry z poza kłębu chmur wyjrzał i zawisł na skraju nieba, jak tajemniczy znak zgrozy.
Porucznik von Senden wlepił oczy w zjawę na niebie i osłupiał w zapatrzeniu. Spływał nań od tego skrawka księżycowego zły urok jakiegoś zamarłego wspomnienia. Blady sierp napomykał mu o dawnych udręczeniach i wskrzeszał z grobu jego własne dzieje, które zamordował był w duszy i przywalił kamieniem. Przyszło to teraz jak obce, ukradkiem, podstępnie, żebrało zmiłowania i łaski. Gdy pożegnał już wszystko na świecie i modlił się tylko o rychlejszą śmierć, musiał teraz wracać ku sprawom przeklętym, do bezmiernego swego cierpienia dokładać mękę duszy. — Dosyć! Nie chcę! Ja umieram...
— Nie umrzesz, póki nie przebaczysz — ja cię nie puszczę... — Idź precz... — Nie pójdę, bo zawsze cię kochałam... Daruj mi w ostatniej godzinie...
Zasłoniły mu cały świat jej oczy przepastne, zarazem złe i dobre, znienawidzone i do końca ukochane. Już nie miał sił obronić się przed ich opętaniem. Słabł, poddawał się!
Tamtej nocy, gdy przybył z frontu na nieludzko skąpe pięć dni urlopu wprost z pod Verdun, patrzał wówczas na ten sam księżyc. Zajrzał do jego okna jarzący sierp, księżyc zamierający, gdy odciągał bezpiecznik na swoim bojowym mauzerze... Podporucznik von Senden, niezłomny żołnierz, cudem ocalały, oszczędzony przez wszystkie pociski, wybuchy, przez bagnety i noże, przez gazy i ognie nad krwawą rzeką Mozą, pod Douaumont, pod fortem Vaux pod fortem Souville... Miałżeby zginąć teraz, we własnym cichym domu, zginąć marnie od własnej kuli? Nie.
Od półtora roku wyzywa śmierć, z podziwem i ze zgrozą patrzą nań koledzy i żołnierze, krzyże i medale okryły jego połową szarą kurtkę — żadne kule go się nie imały. Ale ufał, że nadejdzie dzień i godzina — wyzwolenie i pokój wieczny. Dopiero teraz... Nie przyszedł koniec w celnej kuli, która razi piorunem i nie da sekundy czasu na jedną bodaj myśl. Zwleka, dręczy i depce wolę cierpieniem nad wszelkie ludzkie siły. Czeka aż dusza poniżona wyzbędzie się ostatniej reszteczki dumy i godności...
— Przebaczam ci, Greto, zdrajczyni i daj mi już umrzeć...
Natychmiast spłynęła po promieniu księżyca, legła w błocie i owinęła ramionami jego głowę. Podtrzymała ją, okryła ciepłem pocałunków, pieszczotą rąk. W zdyszanem szeptaniu opowiadała mu swoje winy i ciężką pokutę i żrące tęsknoty, powtarzała swoje niezliczone listy, słane na front, które palił był wszystkie i niszczył nieczytane. Szeptała, śpiesząc się, by zdążyć, żeby nim odejdzie wiedział o niej wszystko. Niech wie o żonach porzuconych na całe lata, oszalałych z trwogi, targanych niepokojem dniem i nocą, bez jednej chwili wytchnienia. Wciąż przychodzą i mijają wiekopomne zwycięstwa, triumfalne komunikaty, fanfary na ulicach wszystkich miast, jak Niemcy długie i szerokie, i wrzaski pijanego tłumu... Te gazety, co dnia pełne chełpliwości i wygrażania całemu światu, pełne oficjalnego łgarstwa i przelewające się od wielkich słów, obrzydłych, wyszarganych przez patrjotycznych pismaków...
Nie zaznała ulgi w modlitwie ani w pracy po szpitalach, ani w kokainie, ani w kłopotach domowych, gdy nie stało co jeść... Obłąkała się w czekania na straszną wieść i oszalała. A gdy przyszła najgorsza godzina — uległa. Nie — rzuciła się jak w przepaść bez wiedzy i pamięci, żeby się zatracić, żeby zbezcześcić i zabić w sobie cierpienie. Ach, czemuż mu to wyznała?
Słuchał porucznik von Senden i na progu śmierci, gdy oderwał się już od tego świata, zrozumiał Gretę, bo zrozumiał wojnę. Przebaczył.
Znowu chrzęst kroków w pobliżu i przytłumione głosy. Jeszcze raz dźwignęli głowy konający. Ludzie nocy, niestrudzeni kopacze, zaszli aż tutaj, błądząc po polach, w poszukiwaniu punktów jutrzejszego oporu lub wypadu. Porucznik von Senden drgnął, posłyszawszy mowę ojczystą. Napróżno pożegnał był wszystko i czekał tylko końca. Jakgdyby po za nim i bez niego ozwała się wola do życia, potęga nieprzemożona, która czuwa w człowieku aż do ostatniego tchnienia. Czując tuż swoich jakże kochał swoją więź z rodzonem plemieniem niemieckiem! Żołnierze odzywali się zrzadka, ale coraz wyraźniej dochodziły słowa — snać podsuwali się coraz bliżej, wygrzebując okop i zaraz tu będą.
Nie mógł dać znać o sobie, ale przecież lada chwała zajrzy tu któryś...
Nagle głośniej zagadały głosy, były złe ale rozkosznie blizkie. Ktoś krótkim urwanym rozkazem stłumił rozgwar. Stało się cicho, nie zabrzękła łopata — czyżby odeszli?
Kapitan Déspaix słuchał z natężeniem odgłosów nocy. Byli to wprawdzie Niemcy, ale gdy przyjdą, to odkopując tamtego muszą choćby nie zechcieli odgrzebać i jego, który leży z nim razem. Nie dobiją go, bo tamtem nie da... W to wierzył, trzymali się wciąż za ręce, Déspaix pocisnął porozumiewawczo rękę Niemca, odpowiedziało mu słabe ale wyraźne poruszenie. — Nie bój się, ja cię obronię...
Oddychał głęboko, czując tuż przed sobą niewiarogodną chwilę wybawienia.
Nagle zakasłał, zakrztusił się. Powietrze zaczerpnięte z oddechem natychmiast wracało z powrotem, jak wypchnięte przemocą. Było straszliwe, nie do wytrzymania obrzydłe... Zaszumiało mu w głowie, zaczął się dusić. Niemiec charczał ciężko. Księżyc zasunął sie za chmurę i nieprzejrzana noc okryła wszystko.
Poznał Déspaix okropny cuch zastarzałego trupiego rozkładu. Na nic się zdało szamotanie w uwięzi ani jęki. W nocnej swej robocie natrafili żołnierze na zwłoki zagrzebane ongiś przez pociski i odkopali stare cmentarzysko. Wytrysł z pod ziemi śmiertelny jad grobu i zatruwał wszystko dokoła. Rozbiegli się klnąc żołnierze. Na to zblizka runęły salwą strzały. Łyskanie ognia. Okrzyki, tupot nóg, szczęk bagnetów, granaty... Przebiegali uciekający, tratując bez miłosierdzia nieszczęsne głowy, potykając się o nieruchome, żywe, niewidoczne w pomroce przeszkody. Już jęczą, stękają i rzężą nowi ranni na miejsce tych, którzy niedawno ucichli.
Kapitan Déspaix zaraz po pierwszych starciach, gdy poznał co to jest wojna, ułożył sobie program na przetrwanie i nowy tryb życia wewnętrznego.
Postanowił oderwać się od wszystkiego, co własne i drogie, na czas niewiadomy, gdy skończy się ta wojna, a on — da Bóg — uniesie cało głowę. Dopiero wówczas wróci do swego człowieczeństwa, nawiąże się jego przerwany żywot. Wróci Claude Déspaix do swego opętania, do rzeczy najdroższej na świecie i jedynej, dla której warto żyć na świecie, do swojej samotnej pracowni, do marzenia twórczego i do pracy nad otchłanną mistyką związków chemicznych, tych niepojętych potęg natury, które odgadnięte i rozpoznane odmienić mogą człowieka i jego losy na ziemi. Tak odciął się od całej swojej istoty, żeby się nie dręczyć, żeby podołać straszliwie prostej roli żołnierza. Odganiał każdą myśl o tamtem, nie stykał się z dawnym prawdziwym sobą nawet w przelotne dni urlopu, ani podczas tygodni szpitalnych. Wciągnął się w przymus i wytrwał na wojnie przez te trzy lata — niemal zapomniał jak z nim było dawniej. Stał się ślepą maszyną i jej narzędziem doskonałem. Nienawidził wojny, wszystko w niej było mu obmierzłe, ale raz na zawsze uznał fatum wojny, potęgę, z którą niema innej rady, jak tylko poddać się ślepo i bez granic.
Teraz, gdy całą męką swego cierpienia wiedział niezbicie, że nadchodzi koniec, rozwarła się w nim dusza i wchłonęła naraz wszystko, co było wygnane. Przygarnął do siebie w ostatnim mocnym uścisku i żegnał dawne swoje dzieje i to niespełnione, co być miało. Bez goryczy, bez przekleństwa rozważał absurd swego życia. Cóż znaczy on, jeżeli ten sam los dzieli w jego pokoleniu miljony ludzi — miljony i miljony?... Myśląc nad tem usypiał...
Mętnie, jak przez mgłę majaczyły korowody znaków chemicznych, ginęły i ukazywały się coraz to w innym układzie. Ich kunsztowne zespoły uparcie dążyły ku czemuś, osaczały jakąś zagadkę, utajoną w głębinach mózgu w bezmiarach pozaświatowej otchłani atomów... Marły w walce, topniały jak szeregi szturmujących żołnierzy, a na ich miejsce jak na wojnie wyrastały nowe zastępy. Czerniały, roiły się jak mrowisko, szły na zdobycie nieznanej prawdy, która raz odgadniona odmieni postać świata.
Świt. Znów przypomniały się oczom rzeczy ongiś znajome, odarty pień drzewa z jedyną gałęzią, pochyła tyka od telefonu z drgającym na niej drutem i szczątek rozwalonego muru. Pod murem zasiadł po nocy ktoś nieznany i spoczywał teraz bez ruchu, głęboko uśpiony. Wsparł się ciężko o ciemnokrwawe cegły, rozwalił nogi, rozłożył ramiona i bezsilnie skłonił na bok głowę. Był unurzany w błocie, okryty skorupą gliny od stóp do głów tak, że niepodobna było rozeznać kto to jest — nieprzyjaciel, czy swój. Obaj utkwili w nim badawcze spojrzenie, a nie mając sił wydać ze siebie głosu, czekali z natężeniem na chwilę, gdy się obudzi.
Nie mieli pojęcia, jak się to stało, ale już rozumieli, że przetrwali jednak tę noc listopadową i oto żyją jeszcze. Ten dar nadspodziewany nie obudził radości, nie zdawał się nawet w ich położeniu być czemś zbyt ważnem. Narazie pochłonął ich ów człowiek nieznany, który przybył tu nocą, żeby czuwać nad nimi, ale snać zmożony wielkim trudem usnął. Jego obecność na tem miejscu była dziwem nad dziwy, zjawiskiem niepojętem. Wyłonił się on z wiecznej nocy, przybywał do nich z dalekiego obcego zaświata już dawno, dawno pożegnanego. O tej godzinie świtania mąciło się już w sponiewieranych głowach, potworniały jak we śnie prawda i rzeczywistość zjawisk, pamięć zawodziła zupełnie.
I patrzyli teraz na siebie zbliska twarzą w twarz, w zdumieniu wielkiem, znowu nic o sobie nie wiedząc, choć wciąż jeszcze po dawnemu splecione były ich ręce. Zgadywali się i pytali siebie nawzajem udręczonemi, błędnemi oczami. Każdemu z nich ta zjawa obcej twarzy wydawała się skądś znajoma, jakby jeszcze z dzieciństwa. Niedołężnie rozpamiętywali swe rysy, gubiąc się co chwila. Długo spoglądali szeroko rozwartemi oczami na swoje ręce złączone i palce ich zaciskały się coraz mocniej — w tem uściśnieniu poznali się wreszcie. Obaj po raz pierwszy w tej wojnie mieli możność napatrzenia się w spokoju i tak zbliska w twarz nieprzyjaciela. Podziwiali nadspodziewaną prostotę tego zjawiska. Odkrywali w sobie nawzajem cechy osobliwe a znajome, jakby swoje własne. Budziło się zaciekawienie, a w niem cień zawodu, gdyż nie odtrącała ich nienawiść, jak być powinno. Nie czuli do siebie żadnej niechęci, nawet obcości. Ich porozumienie było przedziwnie proste, przypominali sobie dzieje tej nocy, zdawało im się, że przeżyli ze sobą długie lata.
Porucznik von Senden usiłował przemówić, wargi mu drgały, sine usta roztwierały się i wnet kurczyły się w piętno bólu, które przywarło i zaskrzepło w jego rysach w ciągu tej nocy. Ochrypłem stękaniem i niemym bełkotem, z którego nie mogło się dobyć żadne ludzkie słowo, oznajmiał coś nader ważnego swojemu wrogowi, z którym walczył od trzech zgórą lat. Chciał zawrzeć z nim pokój wieczny, a przedtem opowiedzieć mu sprawy tajemne, które odkrył był tej nocy. Dopiero teraz wie, co to jest wojna i prawda o tem wydzierała się z niego. Lada chwila może skonać, a nie może żadną miarą zaginąć to, co z całej ludzkości wiedział tylko on jeden jedyny. Niechże pozna Francuz wielką nowinę, a od niego rozejdzie się ona w świecie okopów, po niezliczonych kretowiskach, w których zagrzebały się narody. Ten Francuz będzie żył, napisane to jest w jego twarzy, a on umrze — tak nie omylnie jasno widzi się prawdę tylko w godzinie śmierci, jej słowo jest proste i niezbite jak znaki formuły matematycznej. Jest potężne jak czarodziejskie zaklęcie i raz wypowiedziane sprawi cud. Teraz dopiero zrozumiał, co znaczyły w ciągu tych ciężkich lat jego zadumy, nastroje, wizje, przeczucia. Nawet w przyśnionych obrazach przewijała się wróżba jakiejś wielkości. Snuły się o tem myśli powikłane i szły za nim wszędzie, dokądkolwiek przerzucał go rozkaz wraz z bataljonem. Pamięta je nad Marną, pod Lombardsyde, nad Izerą, a potem pod Gorlicami, w Karpatach, nad Dniestrem, na pozycjach Gallipoli, w fortach Dardanellów i znowu pod Arras, na Chemin des Dames, nad Somme’ą. Gdy ucichał grzmot pocisków, gdy mijała zawziętość boju i stygła oszalała głowa, zawsze i wszędzie przemykały się w duszy iskry i światełka, migocąc między myślami. I nigdy nie było czasu, żeby się opamiętać. Mijały lata, aż dopiero teraz przed samym końcem przyszło jasnowidzenie...
Déspaix wysilał się, żeby odgadnąć co mu chciał powiedzieć umierający. Szukał w tej twarzy zbolałej śladów myśli, która nie mogła się z niego wydobyć. Nie była to skarga, ani błaganie ratunku, ani strach przed śmiercią. W rysach skażonych męką kłębiło się jakieś ostatnie wyznanie. Ostatnie słowo pożegnania dla kogoś najdroższego, którego zostawił na świecie? Spowiedź przedśmiertna z jakichś przewinień czy zbrodni życia? Ważne zlecenie, bez którego ciężko odejść? Próbował mu dopomóc i nie mógł wyjąkać zapytania, nie mógł wyszeptać jednego słowa. Dawno już postradał ostatnią resztkę sił. Znużenie i zdręczenie tej nocy przyćmiło nawet ból. Myśli jego błąkały się po przeróżnych rzeczach niepotrzebnych, przychodziły mu do głowy głupstwa wierutne, wciąż usypiał i drzemał, a chwilami budziła go olśniewająca jasność widzenia, rozumiał do samej głębi, swoje beznadziejne położenie, wiedział, że umiera i rozumiał samą śmierć. Nie czuł strachu, ani rozpaczy, w takich chwilach ocknienia rozjątrzała się w nim ciekawość. Co z nim będzie zaraz potem? Tamto, ów świat zagrobowy, jeżeli tylko istnieje, powinien się przed nim roztworzyć natychmiast, wraz z ostatnim oddechem. A jeżeli nic nie będzie? Poprostu nic? W takim razie wszystko jest absurdem. A wojna?! Człowiek nie żyje samą wojną, człowiek pracuje, kocha, myśli, tworzy, człowiek bywa wielki, wspaniały, dosięga boskości w sztuce, w wiedzy... I śmierć ukazała mu się w postaci zadania, które należy rozwiązać.
Szybko, śpiesząc się niezmiernie, zapisuje cyframi i znakami czarną tablicę. Ściera i pisze dalej. Kreda i gąbka w pośpiechu lecą mu z rąk — tak bywało zawsze, gdy go porywała gorączka pracy — natchnienie... Już dochodzi, dochodzi do końca, znaki matematyczne formują się do ostatniego natarcia — za chwilę pozycja będzie zdobyta...
Usnął i we śnie pisał dalej. Kto rozwiąże budowę i ruch w niedościgłych dla umysłu drobiazgach materji... Kto wymierzy otchłań międzyatomowych przestrzeni, w których obracają się, lecąc przez całą wieczność w błyskawicznym pędzie, słońca niepojęcie małe, a równe potęgą światom, wirującym w pozaplanetarnych bezkresach... Ten odkryje przed człowiekiem nieskończoność i wieczność, uczyni go równym wszechwiedzącym i wszechmocnym bogom. I śmierć stanie się wówczas zrozumiałą i prostą — nikt na nią nie będzie zważać, jak to już nakazano żołnierzom na wojnie...
Gdy się ocknął, drgnął z przerażenia — twarz Niemca wkopanego w ziemię zbliżyła się do niego niepojętym sposobem. Obolałe dzikie oczy stały się naraz olbrzymie i wciągały go w siebie, mąciły mu w głowie, spętywały, budziły strach. Zdawało mu się, że dostrzega przez nie głębiny jego mózgu, a w tych czeluściach kłębowisko szybko wijących się myśli. Zapatrzył się i gonił cudzą myśl. Zgadł ją, odpowiedział spojrzeniem. Twarz Niemca rozpogodziła się, oczy złagodniały i po chwili przymknęły je obrzmiałe sine powieki. Kapitan Déspaix naśladował go odruchowo, bez wiedzy i woli i on zamknął oczy. Gdy je roztworzył, Niemiec już nie żył. Patrzał chciwie w tę twarz już krzepnącą w kamienne rysy. Pierwsze cienie śmierci skupiały się w zapadniętych oczodołach i w kątach ust. Przesuwały się po czole, po policzkach, ścierając z nich pozory życia. Jeszcze tułał się tu i ówdzie jego ostatni ślad i wnet zamierał. Kapitan Déspaix czekał na moment gdy z tego oblicza ustąpi tlejąca jeszcze resztka ciepła, kiedy wypełni się do końca wielki przełom. Zdawało mu się, że patrzy na samego siebie. Nie inaczej będą stygły jego własne rysy, tak samo ułożą się w maskę śmiertelną, która nakłada niezmienne swoje piętno na wszystkich umarłych.
Wreszcie wydarł się z zapatrzenia, mimo wszystko odepchnęła go od tej twarzy jakaś tajemna okropność. Zdjął go strach. Kapitan Déspaix, który widział zbliska tysiące i tysiące konających, który patrzał na to dzień w dzień i od trzech lat pędził życie wśród trupów, teraz zaciskał powieki, żeby nie widzieć umarłej twarzy Niemca. Najstraszniejsze było to, że niepodobna było odsunąć się od niej bodaj o pół kroku. Był zakopany razem z trupem. Choć wiedział i nie zapomniał o tem ani na chwilę, że rychło umrze i on, to jednak buntował się w nim człowiek żywy.
Na tę chwilę snać za nawrotem porannego powiewu napłynął z pobliża od rozkopanych trupów ckliwy, gęsty odór, uporczywy, obmierzły i jakiś potwornie słodkawy. Kapitan zatrząsł się z odrazy, targnął się w uwięzi i w tem jednem poruszeniu wyczerpał ostatnie swoje siły — omdlał.
...Wówczas głowa Niemca oderwała się od zagrzebanego tułowia i ruszyła z miejsca. Z usypiska, nawalonego przez wybuch miny, zsunęła się wprost do rowu dobiegowego i jak ciśnięta z zamachem niepojętą siłę, potoczyła się po dnie rowu, obijając się o brzegi, a tuż za nią popędziła w pościgu gromada szczurów. Kotłowało się to przez chwilę i za pierwszym zakrętem znikło. Na ten widok żołnierz siedzący pod murem zarechotał na całe gardło zdrowym, mocnym śmiechem i kapitan Déspaix obudził się ze snu.
Głowa Niemca tkwiła na swojem miejscu. Niemiec żył i podawnemu patrzał mu uporczywie prosto w oczy. Żołnierz pod murem istotnie miał twarz wykrzywioną w uśmiech szyderczy, ale wciąż jeszcze spał. To widać jemu przyśniło się całe to głupstwo. Ale te szczury są naprawdę. Jeden siedzi na ramieniu żołnierza, zagląda mu do ucha i węszy, drugi wsuwa się do jego rękawa, jeszcze dwa inne szastają się między rozwalonemi nogami. Wszystkie są ogromne, tłuste... Kapitan, widząc że szczury na dobre zabierają się do żołnierza, chce go obudzić. Tuż przed sobą ma jego nogę w olbrzymim bucie, oblepionym skorupą gliny jak poduchą. Ale Niemiec nie puszcza jego ręki. I on patrzy na szczury, a jego przerażenie natychmiast przenika w kapitana. Obu drgają ręce splecione, ten sam popłoch w oczach... Porozumiewają się szybko oczami i głuchem bełkotaniem bez słów. — Przedewszystkiem nie zasnąć. — Tak! Tak! — Odpędzić szczury... — Obudzić tego człowieka... Skostniałemi, niemrawemi rękami zaczęli szarpać zabłocony but. Noga była sztywna jak z drewna, żołnierz nie ocknął się, ale szczury dały mu pokój. Złaziły z niego bez zbytniego pośpiechu i przywarowały tuż pod murem, obserwując przenikliwemi czarnemi oczkami dwie żyjące jeszcze głowy.
Mroźna mgła listopadowa, przedranna, zasnuwała świat coraz szczelniej. Jej niezmierna ławica sunęła zwolna od morza, płynęła nocą przez pola, lasy, przebywała rzeki, puste, senne ulice miast i przed samym wschodem słońca weszła w pustynię wojny. Swoją szarą oponą usiłowała zasłonić nędzę tej ziemi przed brzaskiem dnia. Otulała wyrwy i rozkopiska, kryła ruiny, szczątki, trupy i ludzi, którym nakazano czuwać po dziurach, skrytkach i zasadzkach. Sprawiała ciszę na tych polach i przewlekała chwilę gdy można będzie sięgnąć wzrokiem i pociskiem.
Wstrzymywała na dalekich tyłach lotników, gotowych do wyjazdu, nakazała milczenie baterjom. Dawała sen zdręczonym, przemarzłym żołnierzom, którzy noc spędzili grzebiąc i budując w błocie. Na godzinę zawieszała walkę, przedłużała o godzinę życie tym, dla których ów dzień miał być ostatnim.
Pod jej osłoną wypełzały patrole, czujki i podsłuchy, pod jej osłoną szukano rannych.
Jej niedostrzegalne drobiny-kropelki tężały na ziemi, na ludziach, na rzeczach, zamieniały się w rozwidlenia i gałązki kryształków, rozrastały się, krzewiły bujnie i wnet, w parę chwil okryły wszystko jak całunem białym szronem. Odświętnie przybrały się druty kolczaste, ich rzędy, sploty, powikłania, zarysowały się w fantastyczne girlandy i pasma, okryte kunsztowną pajęczą okiścią. Pobielały deski, żerdzie i sine twarze umarłych, przyozdobił się każdy szczątek i śmieć. Poranny przymrozek marszczył i ścinał kałuże w głębokich lejach i w czeluściach wąskich chodników.
Przepływały we mgle widma i zjawy. Kolumny duchów unosiły się nad pobojowiskiem, odchodząc kędyś precz, uciekając w popłochu przed jakąś chwilą, która czaiła się już w złudnej ciszy. — Prędzej, prędzej — podszeptywał zimny podmuch, przeganiając ostatnie strzępy mgieł. W ich gąszczu przezierały już luki i pustacie. Pojaśniało, po ziemi rozlał się niespodziany blask. I nagle rozpostarło się czyste głębokie niebo. Na kresach niezmierzonej równiny, w zamęcie, w rozwichrzeniu stubarwnem obłoków wschodziło słońce. Mieniło się i grało na niebie wspaniałe misterjum rodzącego się dnia. Oto wyjrzał już z poza rubieży ziemi pierwszy rąbek tarczy słonecznej, spojrzał na świat w purpurze ognia i krwi. W tej samej chwili gdzieś daleko runęły ciężkie grzmoty. Za niemi, jak na sygnał, zaczęły się budzić coraz to nowe i nowe, bliżej, dalej, bądź głuche, bądź przeraźliwe w swoim trzasku.
Nadbiegały, oznajmiając się z oddala ponurem wyciem, i przelatywały w zajadłym rozpędzie roje pocisków. Rozszalały się nad równiną ich jęki, westchnienia, skowyty, pogwizdy. W czarnych dymach, w przeraźliwych łyskaniach ognia, w ciężkim huku jeszcze raz po raz setny i tysiączny wywracały, wydzierały, szarpały trzewia tej ziemi. Rozpoczynał się nowy dzień wiekopomnych listopadowych bojów tego roku — czwartego roku wielkiej wojny światowej. Dowództwo francuskie nakazało za wszelką cenę utrzymać wczorajsze pozycje, dowództwo niemieckie nakazało za wszelką cenę wytrwać i nie ustąpić nieprzyjacielowi jednej piędzi ziemi. Żadna strona nie zamierzała ataku, obie nie miały już sił. Ale ogień szalał, bój toczył się jakby sam przez się. Wiekopomny od trzech lat trwający spór o pustynie, bez nazwy i imienia, na której ongiś znajdowały się podobno, dziś ocalałe jedynie na starych mapach — lasek Colombe, ferma la Routoire, przysiółek St. Vaast i młyn Souchez.