Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 89
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Dziewiętnasty czerwca |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Będąc na posterunku, Robert ku zdumieniu ujrzał na drodze jakąś panią, jadącą przed nim na mule, w towarzystwie służącego. Jako człowiek uprzejmy, uchylił kapelusza. Ku swemu zdumieniu usłyszał z pod welona następujące słowa:
— Czy mnie wzrok nie myli? Pan tutaj, poruczniku?
Dama zatrzymała muła.
Ponieważ nieznajoma przemówiła doń po polsku, rzekł w tym samym języku:
— Ah, mam zaszczyt rozmawiać z Polką?
— Tak. Czy pan porucznik Robert Helmer?
— Nie omyliła się pani. Skądże mnie pani zna?
— Widzieliśmy się na dworze arcyksięcia. Mam wrażenie, że mnie pan pozna.
Odsunęła gęsty welon. Ujrzał ku swemu zdumieniu znajome rysy.
— Jakto, łaskawa pani tutaj? Odważyła się pani wyjechać poza miasto?
— Pan wiedział, że przebywam w Queretaro?
— Wiedziałem, iż nie opuściłaby pani męża, który całym sercem oddany jest cesarzowi.
— Cóż pan robi w Meksyku?
Dama, którą Robert spotkał, była księżną Salm, małżonką księcia Salma, który jako wierny adiutant cesarza trwał i cierpiał przy nim do ostatniej chwili panowania.
— Łaskawa pani, czy nie rozmawialiśmy raz o dziwnych stosunkach panujących w rodzinie Rodrigandów?
— Ależ tak. Przypominam sobie.
— Ta właśnie sprawa sprowadza mnie z za oceanu. Teraz dopiero praca nasza zaczyna wydawać owoce.
— To mnie cieszy.
— Czy wolno zwierzyć się z pewną tajemnicą?
— Nie zdradzę jej.
— Powinna ją pani zdradzić tylko dwom osobom.
— Komuż to?
— Cesarzowi i mężowi. — Oblegam cesarza tylko po to, aby go uratować.
— To brzmi nieprawdopodobnie.
— A jednak rzecz zrozumiała. Dotychczasowe moje wysiłki, niestety, nie przyniosły rezultatów.
— Nasze również. Właśnie przybywam od prezydenta.
— Od Juareza? To mnie bardzo dziwi.
— Zostałam przyjęta, rozmawiałam z nim.
— Z czyjego polecenia?
— Posłało mnie do Zapoteki własne serce. Mogę panu jednak ponadto w zaufaniu powiedzieć, że poleciła mnie to pewna osoba, której nie chciałabym wskazywać palcem. Wystarałam się u Escobeda o list żelazny. Dzięki niemu dostałam się do Juareza.
— Wizyta była daremna?
— Niestety. Wracam z niczym. — W oczach księżnej stanęły łzy. Ciągnęła dalej: — Boże mój, jakiż ten Juarez twardy i nieczuły!
— Myli się pani. Tylko pozornie wygląda na człowieka nieprzystępnego i twardego. W istocie to człowiek wielkiego serca, pełen zrozumienia i współczucia dla innych. O co pani go prosiła?
— O darowanie cesarzowi życia. Dał odpowiedź więcej niż twardą, nieuprzejmą, niegrzeczną. Oświadczył, że cesarz sam rozporządził swym życiem, że, jako prezydent, nic dlań zrobić nie może.
— Niech pani posłucha! Juarez miał racje, twierdząc, że cesarz sam rozstrzygnął definitywnie o swym losie. Zapoteka chciał go uratować, nawet wysłał mnie z wyraźnym poleceniem uratowania cesarza.
— Mój Boże! Nie uwierzyłabym, gdyby mówił mi to kto inny. Pan był u cesarza?
— Tak. Przed kilkoma dniami. Ale odprawił mnie z kwitkiem.
— Panie poruczniku, — rzekła księżna, ujmując Roberta za rękę, — jestem niesłychanie wdzięczna za oświetlenie sytuacji.
— Chciałem tylko pani dowieść, że Juarez nie był wobec pani ani niegrzeczny, ani źle wychowany. Poprostu zapewnił panią w dyskretny, dyplomatyczny sposób, że zrobi wszystko, aby spełnić pani prośbę.
— Uważa pan więc, że cesarz jest zgubiony?
— Nie, choć przyznaję, że niełatwo go będzie uratować. Nastąpić to może jedynie wtedy, gdy sam zapragnie ratunku. Dotychczas nie chciał.
— Jestem panu niezmiernie wdzięczna i postaram się skorzystać z pańskich rad natychmiast. Więc mogę mówić o panu z cesarzem.
— Owszem. Niech go pani zapewni o mojej życzliwości. Niech go pani prosi usilnie, aby mnie chciał wysłuchać przy najbliższym spotkaniu.
Pożegnali się serdecznym uściśnięciem ręki. Księżna wróciła do miasta pełna nadziei, że jednak wyjście się znajdzie. — — —
Minęło kilka dni. Nastał ranek 14-go maja. Generał Velez odbył z Robertem długą naradę.
W namiocie czekał nań André, który przebywał w kwaterze głównej, wypatrując spotkania z Emilią.
— Dlaczego taka ponura mina, panie poruczniku? — zapytał.
Robert nie odpowiedział. Przeszedłszy się kilkanaście razy wzdłuż ciasnego namiotu, przystanął przed strzelcem i zapytał:
— Gdzie jest Zorski?
— W obozie Escobeda.
— Musimy osiodłać konie i jechać do niego!
— Poco?
— Niech pan o to nie pyta!
Po upływie dziesięciu minut opuścili kwaterę wodza. Przypuszczania André’go okazały się słuszne. Zastali go w mieszkaniu. Zdziwił się nieco, gdy obydwaj zziajani towarzysze stanęli na progu.
— Dlaczegoście tak pędzili? Musiało się stać coś ważnego.
— Owszem. Możemy mówić swobodnie?
— Najzupełniej. Skądże jednak to pytanie?
— Mam ci właśnie coś niezmiernie ważnego do zakomunikowania.
To sprawa ściśle poufna — rozpoczął Robert. — Dzisiejszej nocy opanujemy Queretaro.
André skoczył na równe nogi.
— Naprawdę? Nareszcie! Ah, jakże się cieszę!
Zorski zapytał:
— Czy miasto ma być wzięte szturmem? Escobedo nic o tym nie mówił.
— Queretaro zostanie zdobyte dzięki zdradzie. Pułkownik Lopez otworzy generałowi Velezowi furtę wypadową. Przybyłem tu z tą wiadomością do ciebie, gdyś jesteś mi potrzebny do przeprowadzenia trudnego zadania. Chcę uratować cesarza.
Zorski zapytał z uśmiechem:
— Jakże to możliwe?
— Furta będzie od północy otwarta. Velez wkradnie się na czele dwunastu ludzi...
— Ah! — przerwał Zorski. — Spryciarz z niego. Chce się naprzód przekonać, czy nie zastawiono pułapki.
— Tak. Mając do mnie zaufanie, powierzył mi dowództwo tymi dwunastoma ludźmi. Zechce natychmiast wziąć cesarza do niewoli, mam jednak nadzieje, że go uprzedzę. Prosiłem cesarza, aby włożył ubranie cywilne.
— Prosiłeś za pośrednictwem księżny Salm?
— Cóż ci o niej wiadomo?
— Wiem, że rozmawiałeś z nią, gdy wracała od Juareza. Zajmuję się więcej twoją osobą, aniżeli przypuszczasz.
— Zgadłeś. Przy furcie zostanie tylko jeden wartownik. Gdy się wypad uda, Velez nadeśle posiłki.
— A wartownik?
— Nie będzie z nim żadnych trudności.
Gdy wyjdzie na jaw, że cesarz uszedł i że wychodziłeś w towarzystwie osoby cywilnej, podejrzenie padnie na ciebie.
— Sądzę, że nie trudno będzie odwrócić na chwil kilka uwagę wartownika.
— Dobrze. Dokądże zaprowadzisz cesarza?
— Naprzód do mego namiotu. Tam będzie czekać André.
— Ja? — zapytał mały André w radosnym podnieceniu. — Ja mam ratować cesarza?
— Tak. Przyprowadziwszy cesarza do namiotu, będę, oczywiście musiał wrócić do fortu. Wtedy sennor umieści Maksymiliana w jakimś bezpiecznym miejscu poza obozem. Będziemy musieli zastanowić się nad wyborem miejsca.
— Już dawno wybrałem — rzekł Zorski z uśmiechem.
— Gdzie?
— Tutaj. Najlepiej będzie, jeżeli cesarz się schroni w moim mieszkaniu.
— Nie będzie mógł tutaj pozostać pod żadnym pozorem.
— Mam dla niego kryjówkę!
— Gdzie jest to bezpieczne miejsce?
— Nie domyślasz się? Musi to być punkt, leżący na zboczu, gdzie nikt nie będzie szukać cesarza, gdzie Maksymilian będzie mógł pozostać dopóty, aż otworzy się dlań droga do morza. Mam na myśli hacjendę del Erina.
Słowa te wzbudziły entuzjazm Roberta i André‘go.
— Tak, jedynie hacjenda! — rzekł André.
— Nie byłem tam jeszcze — wtrącił Robert — Sądzę jednak, że wybór odpowiedni. Któż go tam zawiezie?
— Ja — odrzekł Zorski.
— Cóż się stanie z jeńcami w Santa Jaga, gdy odejdziesz?
— Wrócę przecież. Zresztą, możesz w tej sprawie zdać się w zupełności na Juareza.
Plan był naszkicowany. Należało tylko omówić szczegóły. Robert i André pożegnali Zorskiego i wrócili do obozu. — — —
Nadszedł wieczór dnia tak doniosłego dla dziejów Meksyku. Był tak łagodny, że wojsko w Queretaro biwakowało na ziemi.
Cesarz wyznaczył na wczesny ranek wypad generalny. Obiecywał sobie po nim więcej, niż po wszystkich atakach dotychczasowych.
Maksymilian nie mógł siedzieć w swoich apartamentach. Niezauważony przez nikogo, udał się wraz z adiutantem Salmem do ogrodu, przypuszczając, że w rozbitym namiocie prędzej uśnie, niż w ponurym gmachu klasztornym. — — —
Była północ. Z klasztoru podkradała się ku furcie wypadowej jakaś postać. Zgrzytnął klucz zamku, furta się otwarła. Obok leżał wypchany portfel. Tajemnicza postać — pułkownik Lopez — podniosła portfel, cofnęła się we wnękę drzwi, która tworzyła bezpieczne schronienie, zapalił światło i zaczął badać zawartość portfelu. Po pewnym czasie światło zgasło i Lopez mruknął z zadowoleniem:
— W porządku. Generał dotrzymał słowa.
Na uboczu zebrało się około północy dwunastu ludzi, uzbrojonych od stóp do głów. Ciche kroki zbliżyły się do namiotu Roberta.
— Jesteście gotowi, sennor? zapytał.
— Tak, generale.
— Chodźcie więc!
— Ruszyli we dwójkę ku grupie dwustu żołnierzy i stanęli na czele.
Niebo jarzyło się od gwiazd. A przecież powinny były skryć się za chmurami, aby nie patrzeć, jak przeniewierstwo i zdrada triumfują nad wiernością..
Dotarli do furty wypadowej. Była przymknięta. Velez nachylił się nieco i ruchem powolnym, ostrożnym wsunął głowę do sklepienia.
— Sennor! — zawołał stłumionym głosem.
— Generale! — odpowiedział ktoś z szeptem.
— No i cóż? — Wszystko w porządku. Śpią. Nie przeczuwają nawet, jakie ich czeka przebudzenie.
— Gdzie cesarz?
— Udał się już dawno do sypialni. Doskonale się stało, żeśmy wybrali czas północy. Tuż przed świtem miał się odbyć generalny atak.
— Byłoby nam nie na rękę. A więc poprowadzicie nas?
— Tak.
— Niech stu ludzi wejdzie do wnętrza klasztoru.
— A reszta?
— Pozostawiam ich na górze.
— A więc naprzód!
Wyciągnął szablę z pochwy, wziął w lewą rękę pistolet. Potem cały oddział z Lopezem i generałem na czele zaczął się skradać naprzód.
Po chwili rozdzielono się.
Robert miał zaledwie piętnastu żołnierzy. Pod ogrodem kazał im rozwinąć się dokoła płotu w wyciągnięty szereg, aby nikt nie mógł ujść.
Z wnętrza klasztoru rozległ się brzęk broni. Maksymilian, obudzony hałasem, wyszedł z namiotu. Ujrzał postać, idącą wprost ku niemu.
— Co...
— Pst! Na miłość Boską, cicho, cicho! — szepnął Robert, a poznawszy Maksymiliana, dodał: — Najjaśniejszy Panie...
— Tak, to ja, — rzekł cesarz również szeptem. — Czego pan sobie życzy?
— Chcę Waszą Cesarską Mość ratować. Proszę za mną!
— Ratować? Kimże pan jest? Cóż się stało?
— Jestem porucznik Robert. I...
— Pan? Jakże się pan dostał do miasta?
— Velez wdarł się do Queretara dzięki zdradzie. Błagam Waszą Cesarską Mość, aby poszedł za mną jak najśpieszniej!
— Wielki Boże! Dokądże to?
— Wydostaniemy się z miasta przez furtę wypadową. Droga jeszcze swobodna. Za minutę może być za późno.
— Cóż potem?
— Mamy szereg przyjaciół. Skoro miniemy furtę, nic już Waszej Cesarskiej Mości grozić nie będzie.
Maksymilian nie odpowiedział. Był oszołomiony tym, co usłyszał.
— Na miłość Boską, błagam, niech Wasza Cesarska Mość nie traci czasu, gdyż za chwilę może być za późno!
Cesarz odzyskał równowagę i rzekł:
— Dziękuję. Jeżeli ratunek jest możliwy, nie będę się opierał, nie pójdę jednak bez mego wiernego Mejii i bez tego pana.
Wskazał na adjutanta, który wyszedł z namiotu.
— Któż to taki? — zapytał Robert, z trudem chwytając oddech.
— Książę Salm, mój adjutant.
— Dobrze, zgoda. Gdzież jest Mejia?
— Na Cerro de las Campanas.
— W takim razie nie ma dlań ratunku.
— A więc i ja pozostanę.
Brzęk oręża dolatywał coraz groźniejszy.
— Na miłość Boską, niech Wasza Cesarska Mość nie zwleka! — nalegał Robert. — W przeciągu kilku minut ogród zostanie zajęty, a republikanie wedrą się do miasta!
— Bez Mejii nie ruszę się stąd — brzmiała niezłomna odpowiedź.
— Błagam w imieniu wszystkich zwolenników Waszej Cesarskiej Mości, zaklinam Waszą Cesarską Mość na dobro ojczyzny, na sławę Austrii! Będę — Ah! Za późno, za późno! Chodźmy, chodźmy!...
Ujął cesarza pod ramię i poprowadził w jedną z alei. Książę Salm pobiegł śpiesznie za nimi. — —
Tymczasem generał Velez wpadł do ogrodu ze swym oddziałem i ryczał wściekłym głosem:
— Nie ma go w klasztorze! Szukajcie tutaj, szukajcie!
Od pól rozległy się szybkie kroki nadciągających posiłków wojskowych. Po opanowaniu ogrodu przez Veleza, wyjście było przez chwilę wolne. Robert pociągnął cesarza.
— Boże, na ucieczkę już za późno! — jęknął. — Żeby się tylko wydostać. Musimy dotrzeć do Cerro de las Campanas, Najjaśniejszy Panie!
Ujął opierającego się Maksymiliana za rękę; adiutant wziął cesarza za drugie ramię. O jednym tylko myśleli — byle ujść z ogrodu! — Nagle wyrósł przed nimi nowy oddział republikanów.
— Stać! Kto idzie? Dokąd? — zawołał dowódca, wyciągając szablę z pochwy.
— Czego chcecie, Orbejo? — zapytał Robert. — Czy nie widzicie, że to spokojni obywatele.
— Obywatele? Ktoby w to uwierzył! Kimże wy jesteście?
— Ah, to wy, sennor Helmer! To co innego. Czegoż chcą ci dwaj hidalgowie?
— Wracali z knajpy do domu. Przybiegli tutaj, zwabieni podejrzanymi szmerami.
— No, no. Na drugi raz lepiej siedzieć w domu, niż słuchać szmerów! Niech idą z Bogiem.
Oddalił się w kierunku ogrodu. Przybyłe posiłki waliły naprzód.
— Trzeba uciekać jak najprędzej!
Maksymilian zatrzymał się nagle.
— Niech mnie pan zostawi — rzekł z niezwykłym spokojem. — Widzę teraz, że należało pana słuchać. Niestety, nie chciałem nawet wierzyć słowom księżny Salm, która mi o panu opowiadała. Chciał mnie sennor ratować. Był pan jednak bezsilny wobec przeznaczenia, którego słuchać muszę. Teraz już za późno. Proszę przyjąć najgłębsze podziękowanie i do widzenia! — skończył cesarz, ściskając rękę Roberta.
— Najjaśniejszy Panie, niechaj Pan ochrania Was lepiej, niż mnie się to udało!
Maksymilian i książę Salm zniknęli w mrokach nocy. Robert stał zasłuchany w echo ich kroków. Nagle ktoś uderzył go pięścią w plecy.
— Hola, leniuchu! Cóż się tak gapisz, jak gdybyś spał. Niech żyje zwycięstwo! Niech żyje republika! Niech żyje Juarez! Niech żyją Escobedo i Velez!
W milczeniu udał się do namiotu. Tu podszedł don mały André.
— Nareszcie! Gdzież jest cesarz?
— Tam — odparł, wskazując na miasto.
— Nie udało się?
— Pah! Byłoby się udało, ale nie chciał.
— Nie chciał? Mój Boże, co za nonsens! Dlaczegóż nie chciał?
— Niech mnie pan zostawi w spokoju, inaczej gotów pan coś oberwać!
Nie dbając o to, co się dzieje dokoła, Robert rzucił się na łóżko i zakrył twarz kołdrą. Przeleżał tak ranek i południe.
O świcie fort La Cruz i miasto Queretaro dostały się w ręce Escobeda, który przybył na niespodzianą wieść, że żołnierze jego odnieśli bezkrwawe zwycięstwo.
W miesiąc później, 21-go czerwca, kapitulowała również stolica.
W całym Meksyku przywrócono rządy republikańskie. Juarez powrócił do dawnej władzy.
Skończyło się cesarstwo. A — cesarz? — — —
15-go maja wysłał generał Escobedo następujący list do ministra wojny i wojsk republikańskich, przebywającego w San Luis Potosi:
Dziś o trzeciej rano wojska nasze zdobyły fort La Cruz. Wkrótce potem wzięto całą załogę do niewoli, miasto zaś obsadzono naszymi oddzialami. Nieprzyjaciel cofnął się w nieładzie z częścią wojska w kierunku Cerro de las Campanas. Artyleria ostrzeliwała go skutecznie. O godzinie ósmej Maksymilian kapitulował. Proszę przesłać obywatelowi prezydentowi z okazji tego triumfu sprawy narodowej moje serdeczne życzenia.
Poseł austriacki w Waszyngtonie zwrócił się do rządu Stanów Zjednoczonych z prośbą o starania o ułaskawienie cesarza. Stany Zjednoczone zwróciły się do Zapoteki, lecz Juarez odpowiedział krótko:
Przyznaję chętnie, że arcyksiążę cierpi za winy nie swoje. Ale krok jego był zamachem na niepodległość mego kraju i dlatego nie mogę go ułaskawić. Czyż mam Habsburga oszczędzać, aby nadal knuł intrygi na szkodę Meksyku? Przyznaję, że ułaskawienie Maksymiliana dodałoby chwały republice, lecz sprzeciwia się elementarnej racji stanu.
Trybunał złożony z siedmiu członków, zebrał się na rozprawę w dniu 13-go czerwca. Oskarżono Maksymiliana o spisek, bezprawne objęcie władzy i znęcanie się nad prawowiernymi obrońcami kraju. Współoskarżonymi byli Mejia i Miramon. 14 czerwca, o jedenastej wieczorem, wydano na wszystkich trzech wyrok śmierci. Kwatera główna wyrok zatwierdziła. Egzekucja miała nastąpić 16-go, termin jej przesunięto jednak o trzy dni, aby skazani mogli przygotować się do śmierci.
W noc przed egzekucją Maksymilian napisał dwa listy jeden do żony, drugi do matki, arcyksiężny Zofii. Pierwszy brzmiał:
Skoro przy Boskiej pomocy wyzdrowiejesz i będziesz mogła list ten odczytać, zrozumiesz całą surowość losu, który prześladuje mnie od chwili Twego wyjazdu do Europy. Zabrałaś ze sobą moje szczęście i duszę. Dlaczego nie słuchałem Twego głosu? Nadzieje moje zostały tak doszczętnie zdruzgotane, że śmierć staje się miast męki wyzwoleniem. Zginę w chwale, jak żołnierz na polu walki, jak władca, którego zwyciężono, lecz nie pohańbiono. Cierpię okrutnie. Jeżeli Bóg połączy mnie wkrótce z Tobą, będę błogosławił Jego rękę. Bądź zdrowa!
Do listu dołączył pukiel włosów, które mu ścięła żona dozorcy więzienia.
Zupełnie inaczej zachowywali się towarzysze niedoli. Wierny Mejia przyjął wiadomość o wyroku śmierci z olimpijskim spokojem. Był Indianinem, nie rozumiał więc, jak można skarżyć się na cierpienia fizyczne, czy moralne, i uważał, że śmierć dla ukochanego przyjaciela jest największym zaszczytem.
Inaczej Miramon. W nocy, podczas której zdobyto Queretaro, Miramon posłał po Lopeza. Lopez zjawił się po niedługiej chwili.
— Cóżto się dzieje? Co znaczy ten hałas? — zapytał Miramon.
Lopez wzruszył obojętnie ramionami.
— Republikanie zawładnęli miastem.
— Do licha! przypuścili szturm?
— Nie.
— Jakże się dostali?
— Nikt tego nie wie.
— Któż ich prowadzi?
— Velez.
— Przypuszczałem, że zjawi się dopiero jutro[1] w nocy.
— Mam wrażenie, że nie dotrzymał słowa.[1]
Ton odpowiedzi zastanowił i zadziwił generała.[1] Zaczął się domyślać, co zaszło.
— Ale słowo, które panu dał, dotrzymał?[1]
— Należałoby to zbadać.
— Zdrajco! — syknął Miramon.[1]
— Pah! Kimże pan jesteś? Czy mam podać do[1] publicznej wiadomości, żeś mi polecił pertraktować z generałem Velezem? Złapałeś się we własne sieci. Spotka pana taki sam los, jakiś chciał zgotować cesarzowi.
Lopez oddalił się po tych słowach z pogardliwym uśmiechem na ustach.
Miramon uzbroił się. Czuł jednak, że opór jest daremny. Wzięto go do niewoli razem z cesarzem i Mejią.
Od tej chwili siedział w więzieniu, zatopiony, w ponurych myślach i wspomnieniach.
Był niezdolny do skruchy. Nawet spowiednikowi nie udało się skłonić go do niej. — —
Jedno z pism amerykańskich podało następującą wiadomość:
Widać z tego, że zagranica nie miała wątpliwości, co do losu jeńców. Każdy rząd ma prawo do uznawania za zdrajców i karania tych, którzy siłą i podstępem godzą w podwaliny państwa. Zasadą tą kierował się sąd, wydając wyrok śmierci. Miano go wykonać 19-go czerwca, na położonym we wschodniej części miasta Cerro de las Campanas.
Gdy nadszedł ranek dnia egzekucji, w Queretaro panowała głucha cisza, choć nikt nie spał tej nocy. Na plażach, placykach i uliczkach tłoczyli się obywatele, żołnierze, vaquerzy konni i piesi. Wszyscy pragnęli się przyjrzeć egzekucji człowieka, który był cesarzem.
W oczach na pół cywilizowanego tłumu nikt nie odczytałby wyrazu dzikiego zadowolenia, przeciwnie, widać było, że barbarzyńcy współczują skazańcom.
Nie prowadzono głośnych rozmów, szeptano tylko. Miasto robiło wrażenie kościoła, lub cmentarza.
Pochód otwierał szwadron ułanów. Za nimi szła muzyka grająca marsza żałobnego. Eskorta powozów składała się z jednego pułku. Żołnierze szli czwórkami, z karabinami na plecach.
Za powozami niesiono trzy trumny. Każda spoczywała na barkach czterech Indian.
Gdy kondukt doszedł do rynku, Mejia obrzucił tłum wyzywającym spojrzeniem i zawołał głośno do cesarza:
— Najjaśniejszy Panie, proszę dać po raz ostatni dowód swej szlachetnej odwagi! Idziemy za wami na śmierć!
W tej samej chwili przeszli przez rynek Franciszkanie, prowadzeni przez biskupa Meksyku. Dwaj idący na przedzie nieśli krucyfiks i wodę święconą. Reszta trzymała w rękach świece.
Twarz Maksymiliana przez całą drogę tchnęła szlachetnym smutkiem — niezapomnianym.
Gdy przybyto na miejsce kaźni, wojsko utworzyło czworobok, z jednej strony otwarty, i zagrodziło tłumowi przejście.
— Vamos nos à libertad! — Umieramy za wolność! — oto słowa, którymi Maksymilian powitał słońce, wschodzące dlań po raz ostatni.
Potem wyciągnął zegarek i nacisnął sprężynę. Koperta zegarka otworzyła się, ukazując podobiznę cesarzowej. Ucałował ją i, podając spowiednikowi zegarek, rzekł:
— Proszę przesłać tę pamiątkę do Europy. Niech ją wręczą mej ukochanej żonie. Gdyby kiedyś odzyskała zmysły, niech powiedzą cesarzowej, że pożegnałem świat z obrazem Jej w duszy.
Głucho zabrzmiały śmiertelne dzwony. Skazańcy stanęli przed grubym murem cmentarnym.
Odczytano wyrok śmierci wraz z motywami, poczem pozwolono skazańcom na ostatnie słowo. Miramon wyjąkał parę słów. Mejia dał znak dumnym ruchem ręki, że rezygnuje z tej łaski. Cesarz postanowił skorzystać ze sposobności i przemówić po raz ostatni. Rzekł więc głosem pewnym i donośnym:
— Umieram za słuszną sprawę — za wolność i niezależność Meksyku! Oby krew moja odwróciła na zawsze nieszczęście od mego kraju. Niech żyje Meksyk!
Cesarz skinął na sierżanta, prowadzącego żołnierzy, i wyciągnął garść złotych monet.
— Dajcie to po mojej śmierci żołnierzom. Powiedzcie im, aby celowali prosto w piersi. Niech trafią w serce!
Cesarz objął Mejię. Wzruszony do głębi generał, odpowiedział coś, czego nikt nie usłyszał. Potem skrzyżował ręce na piersi, mężnie oczekując egzekucji.
Biskup podszedł do Maksymiliana.
— Najjaśniejszy Panie, złóż na mym czole pocałunek zapomnienia. Niechaj będzie dowodem, że przebaczyłeś ludowi swemu i krajowi!
Maksymilian pozwolił, aby biskup objął go i ucałował. Był niezwykle wzruszony. Rozumiał myśli biskupa. Po krótkim wahaniu rzekł głośno:
— Powiedźcie Lopezowi, że mu przebaczam zdradę!
Większość obecnych przy egzekucji płakała. Nawet ci, którzy nie mieli łez w oczach, byli w głębi serca wzruszeni. Trudno było odgadnąć, co się dzieje w sercu Escobeda. Twarz jego miała wyraz poważny i nieruchomy. Maksymilian zwrócił się doń z nas stępującymi słowami:
— A la disposicion de usted! — Jestem do pańskiej dyspozycji!
Wyprostował się przed krzyżem, który dlań przygotowano. Sierżant spojrzał na Escobeda. Generał kiwnął głową i rzekł:
— Adelante! — Naprzód!
Żołnierze stanęli rzędem. Na dany znak pochyliły się lufy karabinów. Wśród grania rogów i szczęku bębnów padła salwa.
Cesarz, trafiony w serce, padł na krzyż, pod który stał. Podniesiono go i włożono natychmiast do trumny.
Miramon zwalił się w piach i skonał. Mejia stał wyprostowany i machał rękami. Jeden z podoficerów podszedł, przyłożył mu do ucha lufę karabinu i pociągnął za cyngiel. Wierny generał padł nieżywy na ziemię.
— Libertad y independencia! — Wolność i niezależność! rozległo się nad trzema trumnami.
Oto mowa pogrzebowa, wygłoszona przez naród Meksykański na uczczenie pamięci zmarłego cesarza i jego generałów.
Tak zmarł Maksymilian austrjacki. Ostatnie chwile jego życia dowiodły, że wart był zginąć za lepszą sprawę. — — —