<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Tajemnice Krakowa
Wydawca Wydawnictwo „Djabła“
Data wyd. 1870
Druk Karol Budweiser
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Szynk i salon.

Był wieczór zimowy i mroźny, śnieg skrzypiał i piszczał pod nogami przechodniów, którzy otuleni i skuleni szybko przechodzili przez ulice, puszczając z ust jak z lokomotywy kłęby zmrożonej pary. Pomimo to na głównej ulicy żydowskiego przedmieścia było gwarno i ludno, bo to i niedziela i karnawał; więc chęć zabawy dużo ludzi napędziła tu z miasta to do sklepów po sprawunki, to do szynków i kawiarni podejrzanych, kryjących się w zaułkach i bocznych uliczkach; w niektórych odzywały się piszczące katarynki i widać było przez zamarzłe szyby ruszające się cienie głów ludzkich.
Przed jednym z takich szynków zatrzymał się jakiś obdarty człowiek, i uchyliwszy drzwi wsadził do środka kudłatą, rozczochraną głowę, nakrytą kipiącą czapką z połową urwanego daszka; rozglądał się czas jakiś wśród hałaśliwego tłumu zgromadzonych, a zobaczywszy pod oknem błyszczące kasko policjanta, chciał się cofnąć, ale w tej chwili wchodzący za nim wysoki drągal, popchnął go tak silnie, iż nagle znalazł się w kole tańczących par, które go potrącały i popychały to w jednę, to w drugą stronę. Kudłaty usiłował co rychlej wydostać się z pomiędzy szturchańców: nie wrócił jednakże już ku drzwiom, w pobliżu których stał właśnie policjant, ale przecisnął się przez tłum ku piecowi, gdzie było najzaciszniej i najciemniej. Na ławie pod piecem siedziało dwóch mężczyzn nie bardzo miłej powierzchowności i szeptało coś między sobą. Za zbliżeniem się nieznajomego urwali szepty i spojrzeli nań podejrzliwie i z niezadowoleniem; kudłaty jednak zdawał się nie zważać na to. Stanął tuż przed drzwiczkami pieca i wystawiwszy naprzód skostniałe ręce, zapatrzył się w płomyki ognia i grzał się. Mróz, co mu pobielił kudłatą brodę i gęste wąsy, zdradzał, że dłuższy czas musiał przebyć na zimnie, przeciw któremu liche ubranie wcale go nie zabezpieczało. Miał na sobie czarny wytarty surdut z poobrywanemi guzikami, kawałek zabrudzonego szala związany pod szyją w duży węzeł, spodnie letnie w kratkę, pod któremi żadnego cieplejszego ubrania domyśleć się nie było można: szczątki wreszcie obuwia, owinięte słomą i poprzywiązywane do nóg sznurkami, sprawiały wrażenie, jak gdyby człowiek ten posuwał się na dwóch słomianych kulach.
Dwaj z pod pieca zmierzyli przychodnia od stóp do głów. Nie zdziwił ich wcale kostjum jego, kłócący się z mrozem i porą roku; w szynkowej atmosferze, przepełnionej zapachem brudu i gorzałki, podobne kostjumy i kreatury są dość zwyczajną rzeczą i nie rażą oczów potwornością swoich kształtów. Tylko zbyt bliskie sąsiedztwo obcego było im widać nie na rękę, bo porozumieli się spojrzeniami, jakby go się pozbyć. W tej chwili ów drągal, który kudłatego wepchnął do szynkowni, zbliżył się do nich. Na widok nowo przybyłego ożywiły się posępne ich twarze i prawie razem szepnęli:
— No?!
— Nie klawo (nie dobrze), odrzekł drągal złodziejskim szwargotem. — Przechrzta w bąku (w kryminale).
— Od kiedy?
— Od wczoraj. Miał tu przysłać dworskiego, co zna obrządek (miejscowość), bo tam służył. Miał być w czarnym surducie i jasnych spodniach i mieć znak od niego. Nie był tu jeszcze?
Dwaj siedzący złodzieje równocześnie spojrzeli na grzejącego się przed piecem.
— Chybaby ten. Nie patrzy na fryca.
— To poszewrajcie (pogadajcie) z nim.
Już zabierali się do rozpoczęcia z nim rozmowy, gdy naraz jeden z nich mruknął: chatrak! (rewizor) i w tejże chwili twarze wszystkich trzech przybrały obojętny wyraz gnuśnego milczenia, a ostrzegający przymknął nawet oczy, udając śpiącego.
Rewizora, który wśród tłumu bystro się rozpatrywał i szukał kogoś oczami, nie oszukał sztuczny spokój. Zbliżył się w tę stronę i choć drągal stał tyłem odwrócony, uderzył go po ramieniu i rzekł tonem napozór grzecznym, ale stanowczym:
— A co, drągalu, może przejdziemy się?
Drągal udał zdziwionego, obejrzał się z flegmą, zdjął czapkę i spytał z głupowatą miną.
— Gdzie, panie inspektorze?
— Do kwaczu (aresztu), mój przyjacielu.
— Za co? Ja teraz za zarobkiem chodzę. Noszę wodę u Abramka.
— No, to pewnie jakaś pomyłka — rzekł inspektor nieco drwiąco — wytłomaczysz się i puszczą cię.
— Ależ panie inspektorze, ja...
— Bez grymasów — zakończył surowo inspektor, marszcząc brwi — wiesz, że tego nie lubię. Zbieraj się.
Drągal nasadził czapkę, rzucił ukradkiem znaczące spojrzenie siedzącym pod piecem, którzy przez cały czas rozmowy zachowali zupełną obojętność, i poszedł za urzędnikiem.
— A to go schatrzył (schwytał) — odezwał się jeden z nich — rudy, — po wyjściu inspektora.
— Ale za co też?
— Pewnie go przechrzta okapował (wydał).
— Przechrzta nie taki. Tu o inną buchankę (złodziejstwo) idzie. Drągal szewruje często na własną rękę.
— I udaje mu się zawsze. Ale teraz manele (kajdany) go nie miną.
— Ale patrzno, jak to ten drwal (włóczęga) przed chatrakiem zachamował się (schował się) za piec. Musi to być sztymp (złodziej, co już siedział w kozie) pewnie.
— A jeżeli to ten, co go przechrzta wysłał; wtedy i bez drągala moglibyśmy kapować na grandę (iść na wielkie złodziejstwo lub rabunek), bo kto wie czy nam się uda drugi raz dobrać do tego łomaństwa (srebro).
— To szewraj z nim.
Rudy podniósł się z siedzenia, przeciągnął się, ziewnął, przeszedł się kilka razy po szynkowni i kołując podszedł powoli do kudłatego, który tymczasem wysunął się z kryjówki z zapieca.
Siewrany? (zmówiony — stowarzyszony) spytał rudy, zaczepiwszy kudłatego kiwnięciem głowy.
Kudłaty popatrzył nań z podełba i zmięszał się.
— No, siewrany czy nie? ofuknął tamten.
— Siewrany, — powtórzył machinalnie kudłaty.
Rudy pociągnął go do szynkfasu.
— Daj tam pani wódki.
Wziął kieliszek i napił się do kudłatego.
Ten nie dał się długo prosić, schwycił kieliszek, przechylił duszkiem i splunął.
— Klawa hara (wódka) — prawda?
— Klawa, tylko jej niewiele. Takie kieliszki powinniby na sznurkach wiązać, żeby ich człek nie połknął razem z harą.
— To szelma andrus (złodziej) z ciebie, chcesz się zchirzyć (spić się) przed robotą.
I palnął go silnie w ramię. Kudłaty cofnął się przed tą oznaką życzliwości, a cofając się nadeptał na nogę jakiejś dewotce w podszarzanej salopie, która również częstowała się anyżówką ze swoim towarzyszem wyglądającym z miny na ekslokaja.
— A bodajeś z piekła nie wyjrzał — wrzasnęła — a czy ślepy, czy co! — a to szelma niezgraba! na sam nagniotek mi wlazł!
— Milcz babo, bo w mordę zamaluję, — wtrącił rudy, stając w obronie swego towarzysza.
Dewotka rzuciła mu spojrzenie wściekłe, jadowite. Już, już miała wybuchnąć.
— Dajcie pokój, kumo — uspokajał ją ekslokaj. Pijcie lepiej.
— Nie mogę już, jak was kocham.
— No, jeszcze kubeczek, jeden kubuś tylko.
— Nie, nie mogę, ksiądz Gaudenty miał dziś taką śliczną naukę o wstrzemięźliwości!
— Ba! a sam pewnie spił się potem.
— Bezbożnik z was, kumie.
— Jakto bezbożnik? Alboż to sam Pan Jezus nie mnożył wina w Kanie Galelejskiém? Toć przecie nie do ampułek, jeno na ludzkie rozweselenie.
Baba się uśmiechnęła i wyszczerzyła do kumotra dwa żółte zęby.
— A bodaj was kumie — rzekła biorąc kieliszek — jak wy to składnie mówicie, że trudno się oprzeć pokusie. No, wasze zdrowie.
— Pijcie z Bogiem.
Przysunął się bliżej i dodał zniżonym głosem:
— Więc powiadacie, że dziewczyna się wzdraga?
Mówi, że ją wychował, że się do niego przywiązała.
— Ależ on bezbożnik, kacerz. Duszę jej zgubi.
— Mówiłam jej to wszystko, dziewucha płacze, ale od niego odejść nie chce.
— Djabla sprawa. Trzebaby wyperswadować, że to tylko na krótko, dopóki się ojciec nie nawróci, nie pójdzie do spowiedzi. Ksiądz Modest wyraźnie obiecał, że Flawjusza wyklnie publicznie, jeżeli będzie takie zgorszenie dawał ludziom.
Na imię Flawjusza Kudłaty obejrzał się, zmierzył okiem ekslokaja i dewotkę i przysunąwszy się nieznacznie do nich, zaczął z całą bacznością podsłuchiwać.

Kudłacz.


— Nie byłaby ona taka twarda — ciągnęła dalej dewotka — gdyby nie to, że tam u nich bywa jakiś pan Feliks.
— Kochanek pewnie.
— Tak mi się zdaje. Boi się więc, że gdy opuści dom, to i jego widywać nie będzie.
Ekslokaj poskrobał się po głowie.
— Głupia robota. Trzeba się poradzić ks. Modesta, co tu dalej robić.
— Co tam słuchasz babskiej paplaniny, — odezwał się rudy do kudłatego, widząc jak ten z zajęciem podsłuchiwał rozmowy sąsiadów — tu o ważniejszych rzeczach trzeba nam myśleć. Chodź pod piec, tam nikt nie będzie bałuchować (podsłuchiwać) i pociągnął za sobą kudłatego, który czy to dla wódki, czy też może dla podsłuchiwanej rozmowy, nie zbyt chętnie oddalał się od szynkfasu.
Kiedy zasiedli na dawnem miejscu przy piecu, rudy zwrócił się do kudłatego i spytał go:
— A co? prędko będzie można iść?
— Gdzie?
— No, nie udawaj franta. Wiemy że cię przechrzta przysłał.
Kudłaty spojrzał wielkiemi oczami na mówiącego i zdawał się nic nie rozumieć. Rudy nasrożył się i z zaciśniętą pięścią podniósł się z ławy — wtem podszedł ku niemu ekslokaj i spytał prędko:
— Wyście rudy?
— Albo co?
— Przechrzta mnie posłał. Na dowód dał ten majcher.
Tu wydobył z kieszeni i pokazał czerwony składany kozik.
Rudy rzucił okiem na nożyk, spojrzał na ekslokaja, potem na kudłatego i uderzył się pięścią w czoło.
— A tom się ochędożył (oszukał)! toć ja tego kapusia (zdrajcę) wziął za was. Toś ty taki szewrany? — co? — zawołał odwracając się z wyciągniętym kułakiem do kudłatego, który nie wiedząc jeszcze o co chodzi, cofnął się z przestrachu.
Dziacz spas (daj pokój) — odezwał się towarzysz rudego, siedzący dotychczas w milczeniu — jeszcze nas pokapuje (zdenuncjuje).
— Niedoczekanie jego — pierwéj go stłukę na kwaśne jabłko.
— O co idzie? — odezwał się kudłaty, zrozumiawszy nakoniec z kim ma do czynienia. Pomyłka z waszéj strony, ja temu nie winien. Wyjęzyczyliście się przedemną, nie wiedząc kto jestem.
— Djabli cię wiedzieli, żeś ty nie andrus, kiedy tak patrzysz na niego.
— Mógłbym nim być od biedy, jeżeli mi dacie robotę. A nie, to kłaniam. A bać się nie macie czego; ja nie policjan.
To rzekłszy, usunął się na bok z widoczną urazą.
Duma i ambicja wszędzie mają swoich wyznawców.
Złodzieje tymczasem odbyli po cichu krótką naradę.
— Gdzie drągal? spytał ekslokaj.
— W kwaczu.
— To źle, we trzech nie damy rady. Jeden musi zabywać klawy szmyr (stać pod oknem), drugi generałem szabrować (wytrychem otwierać) a do buchanki (kradzieży) dwóch przynajmniéj potrzeba.
— A choćby tego kudłacza wziąść — zaproponował znowu ów milczący towarzysz.
I zfacjendować (podzielić się) z nim? wtrącił z niechęcią rudy.
— Lada szymlem (srebrna moneta) lub motylem (pieniądz papierowy) gębę mu się zatknie i będzie milczał. A jakbyś chciał dziaczyć forsę (przekupić), toby więcéj kosztowało, a może jeszcze niezdało się na djabła.
— Jakże myślicie wy — jakże wam ta?
— Przezywają mnie Kłykiem, odparł ekslokaj.
— Więc cóż Kłyku mówicie na tego karabaniarza (łgarz), wziąść go czy nie?
Kłyk popatrzył uważnie na kudłacza siedzącego pod ścianą i rzekł:
— Zdaje się uczciwym człowiekiem, patrzy coś na naszego.
Po téj naradzie rudy przystąpił do kudłacza i uderzywszy go w ramię, spytał:
— A co? pójdziesz z nami?
— Jeżeli na coś grubego, to i owszem, bo ja na drobiazgi się nie łakomię.
Klawo! dobry z ciebie będzie andrus. Swój swego pozna.
— No, kimka (noc) już dobra, łysy (księżyc) wdział czapkę, czas do roboty — rzekł Kłyk.
— A możeby hary przedtem, bo tam mróz tęgi — zauważył Kudłacz.
— Dobrze, tylko nie na raz wychodźmy, bo tam pająk (policjant) stoi pod oknem i bystro lipuje kapowidłami (pilnuje oczami). Ty, dodał, zwracając się do Kudłacza — poknajesz (pójdziesz) z Kłykiem. Zejdziemy się na zapustku (plantacje).
Według téj umowy Kudłacz z Kłykiem palnęli po półkwaterku i wyszli.
W milczeniu przeszli Kaźmierz, most, Stradom. Kiedy stanęli pod Zamkiem, Kudłacz odezwał się:
— Nie tamtędy. Nie cierpię ulicy Kanonnéj, bo na niéj i z pająkiem spotkać się można i bąk i kwacz psują mi humor, szczególniéj gdy idę na robotę. Obejdźmy lepiéj koło kastelu.
Skierowali się więc ku Wiśle i poszli drogą prowadzącą koło wysokich murów Zamku.
— Czy znasz tych hawruków (państwo), których będziemy podbierać? spytał Kłyk przysuwając się do Kudłacza.
— Nie, ja tu obcy. Dziś przyszedłem do miasta.
— A wiedziałeś, że koło kwaczu idzie droga na zapustek? Widzisz maniaczu, jaki z ciebie lis.
Kudłacz zmięszał się nieco tą podchwytką, ale prędko wywinął się z kłopotu, tłomacząc Kłykowi, że dawniéj mieszkał dłuższy czas w Krakowie.
— To musisz znać hrabiego N.?
— Nie.
— Prawda, on dopiero od trzech lat tu mieszka. Służyłem u nich. Szelmy wpakowali mnie do bąka za głupie kilkaset motyli, które ściągnąłem z tryla.
— Co to tryl?
— Zapomniałem, że mówię z frycem. I ja tak wtedy nie rozumiałem i tryl po głupiemu woreczkiem nazywałem, ale w bąku wyedukowałem się na dobre, i to był początek mojéj karjery. Dziś u tego hawruka, co mnie oddał do terminu, będę zdawał egzamin na jego niedźwiadkach (kufrach), w których sporo tomańców i marchewek, czyli po waszemu srebra i dukatów. Cicho, patrol idzie.
— Schowajmy się.
— Głupiś. Andrus chowa się przed patrolą wtedy, gdy chce żeby go złapano.
— Cóż zrobimy?
— Udawaj pijanego. Ja będę cię prowadził.
W jednéj chwili przyjęli ułożone role. Kudłacz zataczał się, Kłyk go podtrzymywał, perswadował mu jako kumowi, żeby nie przystawał, nie marudził po drodze, ale szedł prosto do domu, bo już niedaleko mają. Rozmowę prowadzili umyślnie głośno, jak ludzie w dobrym humorze, wracający z pohulanki. Manewr ten uśpił zupełnie podejrzenie patrolu, który przeszedł mimo, nie zatrzymawszy się wcale.
Po przejściu patrolu skręcili w plantacje, następnie przeszli kilka ulic i stanęli przed jednym dwupiętrowym domem. Kłyk spojrzał w okna pierwszego piętra, w których przez wzorzyste firanki przebijało światło i mruknął:
— Jeszcze nie wyjechali!
— Może nie wyjadą wcale.
— Wiem z pewnością, że wyjadą; która godzina?
— Zaraz — rzekł Kudłacz i sięgnął do kamizelki.
— Masz sikorę? toś ty forsacz (bogacz)!
Kudłacz znowu się zmięszał i zawahał czy ma wyjąć zegarek, czy nie.
— No, wyjmuj, wyjmuj, nie bój się. Ja nie chatrak przecie.
Kudłacz wyciągnął złoty zegarek z grubym łańcuszkiem, przycisnął sprężynkę i podniósł ku latarni.
— Klawa sikora — rzekł Kłyk — komużeś buchnął?
— Po dziesiątéj dopiero — odezwał się Kudłacz, wymijając odpowiedź.
W téj chwili powóz zaturkotał na ulicy. Złodzieje ukryli się w cieniu pod sąsiednią kamienicą. Powóz zatrzymał się przed domem, który właśnie przed chwilą obserwowali, wyskoczył z niego mężczyzna z jasną krótko strzyżoną brodą i pośpiesznie wbiegł na pierwsze piętro.
— Czy pani hrabina w domu? zapytał lokaja, który mu w przedpokoju futro zdejmował.
— Są państwo — odrzekł lokaj.
Odpowiedź ta nieco zmięszała przybyłego. Nie dał tego jednak poznać po sobie, odwrócił się śpiesznie do lustra i poprawiając włosy, rzekł:
— Idź, spytaj się, czy państwo przyjmują.
Lokaj wszedł do salonu, w którym przy stoliku siedziała kobieta lat około trzydziestu, białego ciała i rozkosznych kształtów, z twarzą o pięknych rysach, otoczoną jasnym bujnym włosem. W ruchach jéj i spojrzeniu była wspaniałość lwicy. Znawca mógłby wyczytać z téj twarzy, że skala namiętności i zachceń téj kobiety niepospolite miała rozmiary, choć je osłaniała poważna zasłona dumy i chłodu. Blask lampy płonącéj na stole obrzucał jasnem światłem kontury téj twarzy i aksamitnéj delikatności rękę, która przerzucała karty paryzkiego żurnalu.

Hrabina Saba.


Obok, siedział mężczyzna niepierwszéj już młodości, nieco łysy, ale jeszcze w sile wieku i bardzo szlachetnéj i ujmującéj powierzchowności. Zajęty był właśnie czytaniem gazet i nie wiele zdawał się zajmować siedzącą obok niego kobietą, która również nie zwracała na niego uwagi i obojętnie a nawet z pewnem znudzeniem patrzyła w ryciny.
Wejście lokaja przerwało monotonję ciszy.
— Pan Seweryn L. — zameldował.
— Prosić — odezwał się hrabia.
Niezadługo wszedł do salonu mężczyzna, którego widzieliśmy w przedpokoju, w ubiorze starannym ale skromnym, z żałobną obwódką przy tużurku. Hrabia powitał przybyłego serdecznie i z uśmiechem, hrabina spokojnym ukłonem i spojrzeniem, które dłuższy czas zatrzymała na przybyłym, z pewnym rodzajem kokieterji i życzliwości.
— Siadaj, rzekł hrabia podsuwając krzesło gościowi — czekaliśmy cię z obiadem.
— Byłbym się stawił, gdyby nie nocna awantura moja.
— Awantura? zapytał hrabia.
— Sądziłam, że w naszym wieku nie ma już awantur — wtrąciła hrabina.
— Tego rodzaju co moja, trwać będą, zdaje się, do końca świata, mimo licznych przepowiedni biblijnych.
— Ale cóż takiego? powtórzył zapytanie rozciekawiony hrabia.
— Jakiś włóczęga, korzystając z nieobecności we dworze moich ludzi, którym pozwoliłem iść na wesele córki ekonoma, wsunął się nocą do mego pokoju. Gdy przebudzony łoskotem otworzyłem oczy, zobaczyłem tuż nad sobą obdartusa z czarnym gęstym zarostem, który trzymając w ręku mój własny rewolwer, celował prosto w moją głowę, a tymczasem zabierał sobie zegarek, pierścionki, pieniądze i inne drobiazgi leżące przy łóżku.
— I pan pozwoliłeś na to? przerwała hrabina.
— Cóż miałem robić — odrzekł gość z uśmiechem. Narażać się na strzał łotra dla zegarka i trochę pieniędzy, nie miałem najmniejszéj ochoty. Wołać na służbę na nicby się nie zdało, bo nikogo nie było w domu.
— Biorąc tak rzeczy na rozum — rzekła hrabina z lekkim odcieniem ironji, — może pan miałeś słuszność, ale...
— Ale biorąc sercem, wolałabyś, żeby się dał zabić — dokończył hrabia z uśmiechem nieco cierpkim i przymusowym.
— Ja poszedłem za zdaniem rozumu — ciągnął gość daléj — i niechciałem stanąć do bohaterskiéj walki z włóczęgą, ale zdałem ten trud na policję, która zdaje mi się odszuka go po zrabowanych rzeczach. Właśnie wracam z policji — prosto do państwa. Bałem się, że was już nie zastanę. Macie państwo może gdzie być dziś wieczorem?
— Saba zostaje podobno w domu — rzekł hrabia — ja muszę iść na chwilę do hrabstwa Romanów.
Hrabina spojrzała badawczo na męża, który zdawał się czuć na sobie ciążące spojrzenie, bo nie podnosił oczów i aby zamaskować chwilowe pomieszanie, mówił daléj do gościa:
— Dobrze, żeś przyszedł; Saba będzie miała towarzystwo przy herbacie.
— Jeżeli pani pozwoli — rzekł Seweryn kłaniając się.
— O panie — odrzekła hrabina z salonową grzecznością, odpowiadając lekkim ukłonem na ukłon.
— Idę się więc przebrać — dodał hrabia Adam i wyszedł z salonu.
Po jego odejściu zapanowało chwilowe milczenie.
Gdy przycichł odgłos kroków hrabiego, Seweryn powstał nagle, zbliżył się hrabiny i wziąwszy jéj rękę, podniósł do ust swoich.
— Co pan robisz? — szepnęła marszcząc lekko czoło i wyrywając mu rękę — mógłby zobaczyć; czy pan wiesz na co mnie narażasz?
— Odszedł już.
— Kto panu zaręczy, że nas nie śledzi z ciemnego pokoju!
— Tak dawno cię nie widziałem, Sabino! szeptał Seweryn, z miłością wpatrując się w twarz hrabiny.
— Czy moja w tem wina?
— Boję się częstemi wizytami obudzić jego podejrzenie. Ale gdybyś wiedziała, ile mnie kosztuje takie wstrzymywanie się, możebyś nie była tak chłodną w tych krótkich chwilach, w których możemy się widzieć!
— Dziwny jesteś. Jakąż mam być? spytała trochę niecierpliwie.
— Jaką? Jaką? O to nie mnie, ale swego serca zapytać winnaś. Na to nie ma formułek. Miłość, jeżeli ją czujemy w piersiach, znajduje tysiące sposobów objawienia się w najdelikatniejszych odcieniach, w przelotnych mrugnięciach oczu. A twoja miłość tak skąpa w podobne objawy, twarz tak chłodną bywa, że nieraz rozpacz mnie bierze, że na niéj nic a nic dla siebie wyczytać nie mogę.
— Zapominasz, że jestem żoną innego, że afiszować się z uczuciami nie mogę. Chcesz żeby się domyślił, żeby mnie wypędził i rzucił na pastwę ludzkim językom?
— O nie, na Boga nie! dość dla mnie męki, że go oszukiwać muszę, choć go czczę i szanuję. Wyrzut ten cięży mi na duszy kamieniem, nie chcę go więc powiększać niesławą twoją.
— Więc czego chcesz?
— Ja sam nie wiem — odezwał się Seweryn głosem zdradzającym wewnętrzną mękę i niepokój — niedowierzanie, wyrzuty, zazdrość trapią mnie na przemian i szarpią w kawały mój spokój. Miłość ta męczy mnie i zabija, a bez niéj żyćbym nie mógł. Kiedy pomyślę, że ktoś mógłby mi odebrać ciebie, szaleństwo mnie ogarnia, sam nie wiem czy większa we mnie miłość dla ciebie, czy zazdrość o ciebie.
— Czy dałam ci powód do zazdrości?
— Może mimowoli.
— A to będzie coś zabawnego — słucham.
— Sabino! daruj mi to podejrzenie.
— Ależ, niechże się dowiem, o kogo jesteś zazdrosny?
— Spokój twój daje mi nadzieję, żem się omylił.
— Ale moja ciekawość nie da ci spokoju.
— Więc powiem, by potem za wstydem cię przeprosić. — Byłem zazdrosny o doktora Feliksa.
Hrabina lekko zbladła. Ta zmiana jednak koloru twarzy trwała tak krótko, że Seweryn, który wypowiedziawszy to, co mu ciężyło na sercu, spuścił oczy ku ziemi ze wstydem jak winowajca, nie mógł jéj zauważyć. Gdy podniósł wzrok na hrabinę, była już spokojną, posągową, jak dawniéj.
— Ależ ja go nie znam prawie — rzekła — widziałam raz czy dwa na balu. Zkądże to przypuszczenie?
— Uważam, że teraz zbyt często bywa w teatrze, że siada zawsze naprzeciw waszéj loży i nieraz pochwyciłem jego spojrzenie utkwione w tobie. Przedwczoraj nawet, na Adrjannie, zdawało mi się, żeście sobie oczami jakiś znak porozumienia rzucili.
— Dziecko z ciebie — przerwała hrabina, kryjąc w przymusowym uśmiechu lekkie pomieszanie.
— Możem cię obraził tem podejrzeniem?
— Nie, ale rozśmieszył. Doktor Feliks, ha, ha!
— Ty nie znasz go. To człowiek bez zasad, nieuznający żadnéj moralności, człowiek dla którego nie ma nic świętego, nic, czegoby skalać nie było można. Przytem zimny egoista, co przy urodzie i elegancji robi go bardzo niebezpiecznym i szkodliwym. Raz już w życiu wszedł mi w drogę i skrzywił mój los. Kochałem młodą panienkę, zyskałem jéj wzajemność, dzień ślubu już był wyznaczony, gdy nieszczęście mieć chciało, że wprowadziłem go w dom narzeczonéj mojéj na parę miesięcy przed ślubem.
— I cóż? — spytała rozciekawiona hrabina.
— Oczarował ją magnetycznemi spojrzeniami swemi i odwrócił zupełnie odemnie. Z boleścią widziałem jak serce Helenki chłodnęło dla mnie.
— Więc Helenka bohaterce?
— Nie drwij, Sabino, z niéj. Ja szanuję jéj pamięć, choć tak boleśnie zraniła mi serce. Nie tyle jéj w tem winy, ile jego. Człowiek ten ma jakiś demoniczny urok dla kobiet, urok co przestrasza i pociąga zarazem. Helenka uległa tym czarom.
— I cóż potem magnetyzer?
— Doświadczywszy mocy swéj nad słabem sercem, porzucił ją. I nie mogła nawet wyrzekać na niego, ani robić mu wyrzutów, bo nigdy słowami nie mówił jéj o swéj miłości, choć każdym ruchem, każdem spojrzeniem, wszystkiemi tajemniczemi, niememi znakami, mówił jéj o tém.
— A jednak żyjecie z sobą — to dziwne.
— Nie dałem mu nigdy uczuć, że mnie to dotknęło, bo wtedy musiałbym uznać go zwycięzcą, a na to duma moja nie pozwala. Nie tknąłem nawet w rozmowie z nim nigdy tego przedmiotu. Żyję z nim pozornie, ale nie cierpię go z głębi duszy. Pomyśl więc, co się dziać musiało ze mną, gdym widział, że pożądliwe oko tego człowieka spoczęło tam, gdziem ja umieścił najświętsze uczucia moje.
— Które tak bez śladu przeminą, jak owe adresowane do pięknéj Heleny.
Seweryn spojrzał na mówiącą z miłością i zachwytem, a spojrzeniem zdawał się dziękować jéj za te słowa, któremi zdradzała obawy swoje o niego i rzekł:
— Sabino! Miłość nasza bez słońca i gwiazd; kryć się musimy z nią przed ludźmi i gdyby można, nawet przed Bogiem samym. Krótkie rozkosze téj miłości płacić muszę długą tęsknotą i męczarnią, a jednak nie chciałbym jéj zamienić na miłość spokojną, jasną, po któréj inni wiodą swoje narzeczone do ołtarza. Tajemniczość jest urokiem i szczęściem. Tylko mnie kochaj — wszak prawda, że mnie kochasz?
— Cicho!... idzie — rzekła z naciskiem i gwałtownym ruchem wyrwała swoją rękę z jego uścisku.
W istocie, hrabia za chwilę zjawił się w salonie, ubrany w strój wizytowy, porozmawiał jeszcze czas jakiś z gościem i żoną, a potem zaprosiwszy Seweryna aby poświęcił wieczór jego żonie i ponudził się z nią trochę — wyszedł.
Kochankowie zostali sami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.