Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
O tejże saméj godzinie, hrabia de White-Manor wracał do swego pałacu.
Wysiadł z karety nie mówiąc ani słowa, powoli wszedł po schodach do mieszkania swego i zamknął się w bibliotece.
Bledszym był jak śmierć sama, oczy jego błyskały niepewnością, podziwieniem, jak oczy człowieka zagrożonego napadem szaleństwa.
Upadł ociężale na fotel, cisnął kapelusz i oburącz ujął się za głowę.
Dziwném było i przejmującém wzruszenie tego człowieka, tak zwykle zimnego, tak mocno uzbrojonego przeciw wszelkim attakom, tak ściśle zabarykadowanego angielsko-arystokratycznym egoizmem. — Ale zgryzota potrafiła przebić się przez szczeliny tego pancerza, i, jak cienki, ostry i zatruty puginał, wtłoczyła się w głąb serca, gdzie niemiłosierna ręka bodła nią bez ustanku na wszystkie strony; hrabia więc cierpiał okropnie.
A nie miał sposobu uderzać nawzajem, oddawać cios za cios, ranę za ranę!
Był on jak lew w bajce, któremu pomiędzy gęstą grzywą tkwi żądło ossy. Rzucał się, czerwienił, przeklinał.
Hrabia de White-Manor miał lat około pięćdziesiąt. Rysy jego twarzy nieco podobnéj do twarzy Briana, cechował zupełnie odmienny wyraz. Na fizyonomii jego malowała się głównie zgryzliwa otrętwiałość połączona z cholerycznemi symptomatami, co z wiekiem wysiąkają się na twarzy niektórych ludzi porywczego temperamentu.
Hrabia był długi czas jednym z najwyuzdańszych birbantów Londynu. W roku l825 O’Connell zniesławił go przydomkiem wieprza, i nigdy wielki ten trybun Irlandyi trafniéj i sprawiedliwiéj nikogo nie zdefiniował. Hrabia w rzeczy saméj znał tylko występek ze strony haniebnéj, ciężkiéj, materyalnéj. — Uwodził mocą złota i za pośrednictwem nędzników, których nazwisko hańbi zarazem pióro, co je pisze i oko, co je czy ta. Z zimną krwią tarzał się w tajemnéj swéj, prawie samotnéj rozpuście, i przyjemność nawet nie służyła mu za zwykłą wymówkę, bo wszędzie niósł z sobą swą chroniczną nudę, bo, nudził się nawet gdy źle czynił.
Takiego człowieka tuż nie musiało dręczyć sumienie. Bóg ukarał go spleenem, tém atra cura wielkich panów nad brzegami Tamizy, a spleen jego był nieuleczony, bo nieustępująca przyczyna, z któréj pochodził, była prawdziwą nie urojoną. Usypiał bez nadziei uleczenia się, bezsiły do zwalczenia swych cierpień, a przebudzało go z tego otrętwienia owe tylko, dotkliwe do żywego żądło, co go bodło.
Przepędziwszy jakiś czas bez najmniejszego ruchu, lord de White-Manor porwał się nagle z miejsca. Oblicze jego przedtem blade, jaśniało teraz apoplektyczną czerwonością. Tak silnie szarpnął za sznurek od dzwonka, że go urwał.
— Paterson!... Gilbert Paterson!... szelma zwany Gilbert Paterson! rzekł do wchodzącego lokaja, niech się tu natychmiast stawi.
— Aha, znowu jakaś sprawka Briana! pomyślał lokaj, szybko biegnąc do pokoju intendenta.
Ten właśnie miał myśli swobodne i spokojne sumienie. Popołudniowych chwil użył jak należy dla dobra swego pana. Nie stracił czasu, pod zmyślonym pretekstem był u mistress Mac-Nab, i widział Annę Mac-Farlane.
Piękność jéj oczarowała go.
Było o co postarać się dla milorda. Bob nie skłamał. To słodkie, to zachwycające, czyste i anielskie dziécię mogłoby uprzyjemniać chwile samego nawet szatana, przypuściwszy że szatan lubi także nudzić się jak prosty par połączonego królestwa Wielkiéj Brytanii.
Paterson więc pospieszył do milorda i stanął przed nim z uśmiechem na ustach.
Hrabia stał jeszcze, usta miał otwarte; oko błędne, bladość wróciła na twarz jego. Dozwolił Patersonowi przystąpić do siebie.
Intendent skłonił się z wielkiém uszanowaniem i na nieszczęście nie spojrzał na oblicze swego pana, w którém byłby wyczytał całe niebezpieczeństwo grożącéj mu burzy.
— Milordzie, zaczął, mocno się cieszę...
Nieszczęśliwy niedokończył. Boks, boks Iordowski! tak ugodził go w sam żołądek, że upadając intendent potoczył się aż w drugi koniec pokoju.
Hrabia z powodzeniem praktykował niegdyś szlachetną sztukę boksowania, i jeszcze jéj nie zapomniał.
Gilbert Paterson podniósł się stękając.
— Precz stąd! wrzasnął hrabia, ty to nędzniku wszystkiemu winien jesteś!... Kto ci pozwolił, zbrodniarzu, bić kijem hrabiowskiego brata?.... On mści się!... mści się na mnie!
Hrabia znowu rzucił się na krzesło.
— Ależ milordzie... chciał z pokorą przemówić Paterson.
— Milcz, na imię bozkie, nędzny służalcze! zawołał lord White-Manor; ruszaj precz!... Natychmiast! Nie chcę abyś nocował w moim do? mu... Jutro wyprowadzisz się, pozwalam zabrać wszystko coś mi skradł... Do wieczoru możesz tu pozostać... ale spać nie będziesz pod moim dachem.
Hrabia wsparł na ręku ociężałą swą głowę.
— Tobie winien będę, jeżeli on mnie zabije, mruknął ponuro, bo na tém się zapewne skończy!... Pójdź precz! Gilbert Paterson nie śmiał przeciwić się tak stanowczemu rozkazowi. Zaledwie miał czas okryć się płaszczem i śpiesznie wyszedł z pałacu.
Mgliste i wilgotne było powietrze. Paterson na los szczęścia błąkał się po ulicach, przytłoczony świéżem wspomnieniem wygnania, nie mógł zwracać uwagi na co innego.
— Wypędzony! mruczał sobie; wypędzony w chwili, w któréj dla niego pracowałem... Ah! milordzie, milordzie!... zapłacisz ty mi za to takim lub owym sposobem! Wypędzony!... Ale czyż on mniema, że rządca domu może go opuścić tylko z kilku nędznémi tysiącami funtów szterlingów w kieszeni?...
Jeszcze mi pięciu lat brakowało do zgromadzenia uczciwego majątku... Pięciu lat, liczyłem na nic. — Pięć lat kradniesz mi milordzie hrabio! pięć lat wartujących przynajmniéj dziesięć tysięcy funtów szterlingów!... Na moje sumienie, nie mogę ci tego darować!...
Przebiegł, sam nie wiedząc kiedy, znaczną część West-End, a teraz wywijając rękami i rozmawiając sam z sobą szedł po szerokim chodniku na High-Holborn.
— Wypędzony! powtarzał, no uspokójmy się, szatan musi mi dostarczyć sposobu odzyskania na nowo mego miejsca!... już się to trudniejsze dni przebywało... muszę koniecznie cóś wymyślić!
I szedł daléj w milczeniu, wzdłuż Holborn, potem wzdłuż Cheapside. Nakoniec udał się do Cornhill. Odbył kurs dosyć długi, bez namysłu zatem i ulegając instynktowo nakazującéj potrzebie spoczynku, usiadł pod pompą stojącą na rogu czworobocznego domu przy Finch-Lane i Cornhill.
Tam znowu pogrążył się w dumaniach.
Z drugiéj strony Cornhillu, naprost sklepu jubilera Falkstone, na drugiém piętrze nowego, białego domu przebijało się światło przez przezroczyste muszlinowe firanki. W domu tym mieszkała mistress Mac-Nab, a w pokoju obu córek Angusa Mac-Farlane paliła się świéca.
Było już blizko północy. Klara spała. Anielska jéj główka leżała pochylona na białém, okrągłém ramieniu, które pod wrażeniem snu, mimo chłodu, wydobyło się z pod nakrycia. Oddech jéj był nierówny, a niekiedy z ust otwartych wymykała się jakaś skarga.
Anna siedziała na swém łóżku, oddawna już była w nocném ubraniu; rozczesała włosy, włożyła czépeczek i wdziała na białe barki lekki perkalowy kaftanik, który zdradzał młodzieńczą delikatność jéj kształtów.
A jednak nie zgasiła jeszcze świécy, nie zapaliła nocnéj lampy, nie szukała w miękkiém postaniu schronienia przed ostrym chłodem wieczoru. Oczy jéj jaśniały nieobjawiając żadnego znaku senności, chociaż zwykle o téj porze dobrze już zasypiała.
Czuwała i zdawała się oczekiwać, niespokojna, czyjegoś przyjścia. Za lada szmerem na ulicy słuch jéj chciwie się natężał, i od czasu do czasu składała małe rączki, jakby do żarliwéj modlitwy.
Od samego bowiem rana Stefan Mac-Nab nie wrócił do domu matki. Nic o nim nie słyszano; już była północ, Anna nie wiedziała co ma o tém sądzić.
Niekiedy spoglądała na Klarę, jakby jéj snu zazdrościła, lub jakby ją obudzić chciała dla rozmowy, dla podzielenia swéj niespokojności i aby niedźwigała sama ciężaru tłoczącego jéj serce.
Klara ciągle spała, niekiedy we śnie wymawiała niezrozumiałe słowa, a gdy biały promień woskowéj świécy padał na jéj oblicze, widzieć można było jak perlące się kropelki potu powoli osychały na pałającém jéj czole.
— Biédna siostra! pomyślała Anna, już kilka nocy tak cierpi... Ale o Boże! czyż on nie wróci? Boże! spraw niech wróci!
Krótkie i wnet powtórzone kołatanie dało się słyszeć u drzwi od ulicy.
Anna wyskoczyła z łóżka. Wybiegła przez otwarte zawczasu drzwi na schody; a cała drżąca od zimna i zawstydzona własną troskliwością pochyliła się na poręcz, aby widziéć, aby słyszéć wszystko.
Mistress Mac-Nab wkrótce pokazała się także na schodach. I ona czuwała również: bo miłość matki nie zasypia, podobnie jak miłość kochanki. Spotkała Stefana w chwili, gdy mu służąca drzwi otwierała i obsypała go pieszczotami i zapytaniami. Stefan był bardzo smutny. Anna mogła go tylko widzieć gdy wstępował na schody; ale było to dla niéj dosyć. Uspokoiła się, ale zakazem była niepocieszoną smutkiem swego kuzyna.
Słuchała.
Stefan wszedł do pokoju matki. Anna zaledwie z całéj rozmowy dosłyszeć mogła nazwiska Franka Percewal, które Stefan wymówił z bolesném wzruszeniem, i kilka wykrzykników podziwienia mistress Mac-Nab. Biédna dziewica drżała w lekkiém swém nocném ubraniu, które lodowaty wiatr unosił co chwila; ale nie ruszała się z miejsca.
Rozmowa trwała krótko. Wnet Stefan znowu się na schodach pokazał, i, zamiast udać się jak zwykle do swego pokoju, skierował kroki ku drzwiom od ulicy.
— Dokądże on idzie? spytała się Anna.
Na to zapytanie nie miała miéć odpowiedzi, nie słyszała nic więcéj, prócz imienia, które wymówił Stefan całując matkę.
Było to imię Klary.
Anna uczuła, że łza spływa po jéj licu.
— Klara! powtórzyła smutnie, a ja? Drzwi od ulicy zamknęły się. Mistress Mac-Nab wróciła na górę szepcąc:
— Biédny młody dżentlmenL. Jakże Stefan jest dobry i wspaniałomyślny... Biédny, biédny Frank!....
Anna weszła do swego pokoju i po-cichu drzwi zamknęła. Ciężar gniotący jéj serce bardziéj się powiększył.
Klara ciągle spała.
W chwili gdy Anna wchodziła w łóżko, siostra nagle się przez sen wstrząsnęła. Okropne marzenie tłumiło jéj oddech. Chciała mówić, ale zmora zamykała jéj usta.
— Klaro! Klaro! rzekła Anna.
Ten głos przyjacielski przerwał nieco jéj odurzenie.
— Stefanie!... O Stefanie! szepnęła Klara, ratuj mię!
Anna ukryła twarz swoję w obie dłonie, a łzy rzęsiste spłynęły po jéj paluszkach.
— I ona także! rzekła.
Potém, pocałowaniem obudziła swą siostrę.
Klara przestraszona usiadła na łóżku, ale wnet uwiesiła się na szyi Anny, która usiłowała uśmiechnąć się.
— To ty! rzekła; o dziękuję ci!... Śniło mi się... O! jakże ciebie kocham Anno, i jak twój widok jest słodkiém przebudzeniem!... Sen straszny, moja siostro...
Przerwała sobie, i dodała wzdychając:
— Straszny i zarazem słodki... On był tam, rzucił się w moje objęcia... Nie mogłam mu się opierać... Porywał mię z sobą...
— Kto? spytała Anna, a delikatne jéj powieki skupiły się; Stefan?
Klara poruszyła głową.
— Nie, odpowiedziała; Stefan owszem bronił mię przeciw niemu.
— Przeciw komu? zapytała znowu Anna.
Klara spojrzała na nią, a wyraz pięknéj jéj twarzy nagle się zmienił.
— Nie wiém, szepnęła; co powiedziałam?... mówiłam jak zwykle każdy kto marzy.
— Mówiłaś o Stefanie, moja siostro.
— Tak... prawda... Słuchaj Anno.
I przyciągnęła młodszą siostrę do swego łona i pokryła jéj lice pocałunkami.
— Odgadłam twą tajemnicę, rzekła daléj; ty go kochasz... tém lepiéj! Ostatni list ojca naszego zapowiada rychłe jego przybycie... Ujrzémy go wkrótce, jutro może... Powiem mu o tém Anno: będziesz szczęśliwą.
— Więc ty go nie kochasz! rzekła Anna łkając i uśmiechając się zarazem.
— Ja?... ja nikogo nie kocham Anno, żywo odpowiedziała Klara; nikogo, czy słyszysz?...
Bo i kogoż mogłabym kochać?
— Tak téż myślałam...
— Tobie zimno, moja siostro!... połóż się! połóż prędko!... Biédna Anna!... Jakżebym rada widzieć cię żoną naszego kuzyna, tyle szlachetnego i dobrego człowieka!... Ah! żeby to nasz ojciec już dziś mógł być w Londynie!...
Obie siostry znowu się ucałowały i Anna weszła do łóżka. Wtedy role ich zmieniły się. Za kilka chwil można było słyszeć równy i słodki oddech uśpionéj Anny.
Klara przeciwnie teraz czuwała! noc tę przepędziła bezsennie, podobnie jak już nie jednę, ilekroć słodkie jakie marzenie nie uspokoiło gorączki jedynéj pożerającéj ją myśli...
Gilbert Paterson tymczasem miał dosyć czasu do namysłu, ale nie wynalazł niestosownego i od godziny siedział pod pompą, zziębnięty, zły, niewiedząc co począć.
Łoskot drzwi, zamkniętych za Stefanem, przerwał na koniec smutne jego dumanie.
Wstał i otrząsnął zesztywniałe od nocnego zimna swe członki.
— Gdzież u djabta jestem? Przecie nie mogę spać na ulicy... Obaczmy!
Zebrał swe myśli i rozpoznał Cornhill. Potém oczy jego przypadkiem podniesione, ujrzały światło w oknach drugiego piętra domu mistress Mac-Nab.
Widok ten zdawał się nagle rozpraszać ciemnicę jego mózgu. Uderzył się w czoło i zaśmiał radośnie.
— Do licha! rzekł, oto mój interes!... Zaraz jutro muszę go sprobować... Co do środków, jakich użyć trzeba będzie, znam ich kilka, ale po cóż mam się sam narażać?... za pieniądze znajdę i innych na moje usługi.
Poszedł znowu na Cheapside i wsiadł do fiakra przed kościołem Śgo Pawła.
— Dokąd jedziemy milordzie? spytał woźnica.
Gilbert Paterson przez chwilę namyślał się.
— Before-Lane, rzekł nakoniec.
Potém dodał sam w sobie:
— Chyba się sam djabeł w to wda, jeżeli między gośćmi Peggy nie znajdę tego co mi potrzeba.