Tajemnice stolicy świata/Tom III/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
Rusztowanie na placu Roquête.

Każda wielka stolica ma swoje spacerowe ogrody i miejsca do zabawy, ale każda także ma plac trwogi — plac sądowy, miejsce zgrozy i krwi!!
W państwach, gdzie kara śmierci, w czasie gdy to piszemy, już wkrótce ma być zniesiona, place takie poumieszczano w obrębie murów więziennych, aby widok tracenia nie dla każdego był dostępny!
We Francyi, w Paryżu, te krwawe widowiska odbywają się jeszcze na rynku publicznym.
Wyroki śmierci wykonywają się tam na placu de la Roquête, przed więzieniem tegoż nazwiska i wobec zawsze niezliczonych tłumów ludu.
Ale katowi paryzkiemu łatwo to przychodzi!
Po mnóztwie traceń za czasów rewolucyi, odziedziczył on gilotynę, tę morderczą machinę, przy któréj niema nic innego do czynienia, prócz pociągnięcia za drewno spuszczające ciężki topór.
Cywilizacya ogładziła rusztowanie i kata!
Gdy w dawnych wiekach, katami byli ludzie bez czci i wiary, teraz katem paryzkim jest człowiek dosyć ukształcony, który oprócz swojego krwawego rzemiosła, pełni obywatelskie obowiązki, a może nawet nie żyje jedynie z pierwszego!
Kiedy daWniéj potrzeba było sztuki i pewnéj wprawy do władania toporem i oddzielenia za jednym zamachem głowy od tułowia, udogodniono to teraz nawet i katowi we Francyi postępującej w cywilizacyi. Żyjemy wczasach machin, postępu i pary.
Nawet tracenie musi się odbywać za pomocą ma — chiny...
Topór gilotyny pracuje na pewno i poprawnie, posługacze kata przysznurowują delinkwenta do otworu.
Wszystko inne uskutecznia machina!
Heidemann, kat paryzki, jest to bardzo uprzejmy, roztropny i nawet dobroduszny człowiek; nie jego to sprawa, że ma tak pewną i ostrą gilotynę; starają się oto ludzie, których utrzymuje, aby uwiązany na niéj topór ostry był i łatwo spadał!
Stanowczo daleko mu przyjemniéj i łatwiéj usunąć drewno utrzymujące ten topór, aniżeli było dawniejszym jego poprzednikom i teraźniejszym gdzieindziéj towarzyszom, pewną ręką spuszczać topór na gładko wygolony kark ofiary!
Zawsze to nieprzyjemna rzecz mieć ciało człowieka za cel rzeźniczéj pracy, chociażby nawet grzbiet ludzki utworzony był jak najokrągłéj i najbardziéj dla kata ponętnie.
Gilotyna pod tym względem stanowi dla panów katów bardzo doskonały wynalazek.
Nie możemy odmówić sobie opisu téj machiny i placu de la Roquête, w czasie tracenia, a mianowicie, iż patrzaliśmy na to oboje, gdy tracono okrutnego rabusia mordercę Traupmanna (nie zaś Tropmanna, jak błędnie doniosły niektóre gazety), który pozabijał rodzinę KinkóW na polu Pantin, znajdującém się w pobliżu Paryża.
Przy tym opisie mamy jedynie na celu dalszy ciąg naszego opowiadania, jak się to wkrótce okaże.
Skazani na śmierć zwykle ostatnie dni życia przepędzają w więzieniu la Roquête. Skoro umieszczą ich w celach tutejszych i ze względu na rodzaj ich życia dozwolą wielu rzeczy, jest to niezawodny znak, że Napoleon podpisał wyrok ich śmierci.
Paryżanie są to dziwni ludziska. Jest tam mnóztwo takich, którzy dla każdego zbrodniarza en gros mają pewne współczucie, i tak się nim zajmują, iż nietylko bądź co bądź widzieć go muszą, umierającym, lecz także płacą mu haracz swojego podziwu.
Nędznemu, zwierzęcemu mordercy Traupmannowi, niezliczone tłumy wyprawiły pogrzeb, który jego stracenie zamienił w pewną uroczystość.
I nietylko same wyrodki dowiodły mu swojego zajęcia i podziwu — ale także i kobiety przybyły w wielkiéj liczbie, aby przypatrzyć się śmierci mordercy panońskiego i umoczyć chustki w jego krwi przeklętéj od Boga.
Zaiste, chociaż ciągle jeszcze filozofują o cywilizacyjnéj przyszłości Francuzów, chociaż ciągle marzą o postępie, który ma kroczyć w tym nowoczesnym Babilonie — byliyśmy chętnie pragnęli, aby owi nauczyciele byli świadkami tego tracenia.
A może chcą marzyć o wszystkiém, co świadczy o moralnym upadku ludzkości? Wtedy nie potrzeba na prawdę patrzeć na Paryż, wtedy w naszych czasach nie potrzebujemy odmawiać owych wyuzdanych widowisk i uczt, które zapowiedziały upadek Greków i Rzymian i które historya we wszelkich szczegółach dla przestrogi nam przekazała.
Wtedy dla usprawiedliwienia się twierdzące to półświatek usiłował tak wsławić stracenie Traupmanna. Ale jest to tylko fałszywy zarzut, tanie zrzucenie winy na barki tych, którzy się nie usprawiedliwiają.
Nie męzki i żeński półświatek zaludniał plac de la Roquête przy traceniu Traupmanna i przy każdéj cause célèbre, chociaż jak wszędzie tak i tutaj go nie brakowało — ale owszem pośpieszyło tu karetami całe tak zwane znakomite społeczeństwo.
Tak zwani znakomici, którzy ulegli grzesznym pokusom Leony, byli tutaj, choć wychowaniem, i wykształceniem swojém stawić mogli najlepszy opór pokusie.
Był to po większéj części beau monde, on to przy takich sposobnościach gromadzi się na widowisko, które nienaturalnie drażni i łechce nerwy — rzeczywiście te osoby potrzebują zupełnie szczególnego powabu, aby ich stępione nadmierną rozkoszą nerwy znowu zadrgać mogły.
I Paryż ma nam służyć za wzór? Paryż służy za znak wystawowy wszystkiemu, co służy do wygody i elegancyi?
Z tém większém więc zadowoleniem zapewniamy, że większą część wyrobów naszéj pracy, spekulacyjni agenci niemieccy przedewszystkiém wysyłają do nowoczesnego Babilonu, aby tam opatrzone francuzkim stemplem i paryzką firmą, powróciły znowu jako wyrób paryzki.
Kiedy dawniéj tego rodzaju rzeczy możnaby było nabyć za pomierną cenę, teraz podrożały i stały się modniejsze.
Nie wdajemy się tu w żadne domysły, ale opowiadamy czystą prawdę, którąśmy sami zauważali.
Lecz nie oddalajmy się za nadto od naszego opowiadania. Wpadamy ciągle w godną może przebaczenia ekstazę, ilekroć usiłujemy porównać naszą niemiecką ojczyznę z ową Sodomą.
Oburzamy się na wszystkich, którzy, gdy zaledwie do Paryża przybędą i pierwsze jego ulice przejrzą, już zaraz ojczyznę swoją wyśmiewają i sądzą, że powinni przedstawiać ją jako nędzną i niedołężną.
Niech tylko jednak rok lub dwa przebędą, a jeżeli są szczerzy i uczciwi, powróciwszy przyznają, że powinniśmy poczytywać się za szczęśliwych, jeżeli nie zaszliśmy jeszcze tak daleko jak Paryż.
W rzeczy saméj, życie i postępowanie idzie tam żwawo, toczy się jak lawina.
Męczy ona mieszkańca małego miasteczka, który się nagle ujrzy w tym zamęcie — ale to jest skutkiem niezliczonego napływu ludzi.
W nocy przed straceniem przeprowadzono Traupmanna do la Roguête.
Czynu samego nie potrzebujemy tu przytaczać, znana jest powszechnie cała jego niegodziwość.
Ten powierzchownie słabowity zwierz, zaledwie dwudziestokilkoletni, już poprzednio pojedynczo pomordował silniejsze ofiary, których się obawiał, a słabych członków nieszczęśliwéj rodziny Kinków, którym wyrównywał siłami, zwabił na pole mordu, i tam pozbył się ich parami za pomocą narzędzi, które ten potwór natenczas miał przygotowane.
Zręcznie obrachowane zabiegi jego co do wzbudzenia wiary w to, że miał wspólników, nie powiodły się — nie umiał tego udowodnić.
Przyrzekł wymienić tych wspólników, skoro go zawiozą na jedno miejsce w Alzacyi, gdzie jakoby miał zakopać swoją torbę z listami — ale sędziowie nie uwierzyli temu, i raczéj przewidzieli zamiar zręcznego zbrodniarza, który chciał, aby tam go zawieziono, iżby przy zdarzonéj sposobności mógł uciec.
Cesarz potwierdził wyrok śmierci — a kat parÿzki wzniósł swój tron na placu de la Roquête.
W nocy wojsko zamknęło ten plac, aby ciekawe tłumy nie przeszkadzały katowi.
Tajemnice rusztowania objawiają się tylko szczególniéj uprzywilejowanym i wybranym — inni dopiero nazajutrz rano widzą gotowy, groźnie wznoszący się w górę przyrząd.
Kat Paryża i jego pomocnicy mają bardzo przyzwoity powóz, jakiby chętnie chciał posiadać niejeden przemyślny handlarz.
Zaprzężony w parę koni, zakryty ten powóz zajechał ze wszelkiemi rekwizytami na plac de la Roquête.
Mistrz zaś i jego czeladnicy przybyli osobno, niepozornym fiakrem.
Pod zasłoną nocy zaczyna się tam niezakłócona, groźna robota, któréj nawet mieszkańcy okolicznych domów dokładnie rozpoznać nie mogą, bo światło pochodni, którego kat używa do swojéj roboty, jest niepewne i migające.
Czytelnik prowadzony naszą pewną ręką zechce w nocy wstąpić na ten plac krwią zlany — nikt nie zawoła na nas ostrym francuzkim tonem: „Precz ztąd — tu nie wolno chodzić nikomu!“ możemy jak najspokojniéj i nie poświęcając całéj nocy, przypatrzyć się trybunie zbrodniarzy.
Czeladnicy kata wkopali w pobliżu wielkiego więzienia, w miejscach zwykle do tego używanych, cztery wielkie belki, na których głównie spoczywa rusztowanie.
Przytwierdzili je i umocnili małemi podpórkami.
Potém na wierzchu przybili podłogę, z desek po części źle pomalowanych — wyschła, czarna krew, z któréj jak wiadomo drzewa obmyć nie można, bo w nie wsiąkła, wielkiemi plamami przykleiła się do desek.
Byłaby to rzecz za kosztowna i zaiste rozrzutna, gdyby dla każdego zbrodniarza chciano ścinać nowe drzewa.
Prócz tego podłoga ta okrywa się czarném suknem, spadającém także na stopnie, które kilku pomocników kata wprawną ręką wznosi i łączy z rusztowaniem.
Dopiero wtedy muskularni czeladnicy wleką starą, ciemno-czerwoną machinę na rusztowanie — gilotynę.
Kat sam własną ręką pomaga podnieść ją do góry.
Jest ona stara i dobrze zachowana.
Zapłaciwszy za każdą głowę, którą wetknięto w otwór i która późniéj potoczyła się w dół odcięta, po jednym luidorze, możnaby za te pieniądze zbudować miasteczko.
Wprawdzie w magazynie u kata paryzkiego znajduje się kilka tych morderczych machin, a między niemi i ta, która zniosła głowy Ludwika XVI i jego małżonki, przechowuje się jak relikwia — ale ta, którą sprowadzono dla Traupmanna, była wysoko ceniona i już wiele krwi wypiła.
Ale praktycznym sposobom tę morderczą machinę pomalowano ciemno-czerwonym kolorem, tak, aby krwi na niéj nie znać było.
Składa się ona z dwóch nowych słupów, u dołu spojonych podstawą w rodzaju kloca, u góry zaś belką poprzeczną.
Całość wygląda nakształt grubo wyciosanych ram.
W obu bocznych słupach znajdują się otwory.
Na lewym leży do połowy drzewem zakryty, mocny, szeroki topór, jak otwarta brzytwa; drewniana zasuwa utrzymuje go mocno w górze.
Skoro ją kat odsunie, ostre żelazo uderza o blok stanowiący podstawę, i za jedném cięciem oddziela głowę od tułowu, którego obnażoną szyję mocno przysznurowano do podwyższonego miejsca, bloku.
Posługacze zwykle pod rusztowaniem ustawiają kilka naczyń, dla schwytania krwi ściętego.
Mają pod tym względem wielkie doświadczenie, i słusznie pod wrażeniem tracenia spekulują na rozgrzane, a możemy prawie powiedzieć, szalone umysły tych, którzy wtedy pośpieszają napoić krwią swoje chustki — a nawet za przyzwoity datek na piwo przytém pomagają.
Jak widzimy, wielki naród umie intelligencyę swoją rozciągnąć nawet do rusztowania.
Poranek świta — przygotowawcze roboty ukończono.
Na przyległych ulicach coraz bardziéj gapią się nieprzeliczone tłumy ludu.
W oknach i na dachach przyległych domów; od dawna już widzieć można głowę przy głowie — w nocy przed straceniem Traupmanna nikt się nie kładł do łóżka, i aby nie spać, po większéj części całą noc przehulano, a teraz płacą ogromne ceny za pewne miejsca w oknach.
Plac de la Requête jest niezmiernie wielki, obejmie z pewnością przeszło 20,000 ludzi.
Od wieczoru już niezliczone massy czekały na przywiléj należenia do pierwszych, którzy staną po za szpalerem straży.
O świcie rozległy plac zapełnił się z szybkością błyskawicy. Zdawało się, że przemienił się w ruchliwe morze. Cała ta massa, ten ścisk, był zatrważający.
Byli tam mężczyźni, kobiety, dziewczęta, wszyscy razem zmieszani, obdarci i porządnie ubrani, matki z dziećmi na ręku, starcy z synami.
W głębi niektórzy spekulacyjni pracownicy porozbijali namioty.
Gameny, czyli ulicznicy paryzcy, zawsze do bitwy gotowi, powłazili na drzewa, których gałęzie tu i owdzie za nadto przeciążone, spadały na głowy niżéj stojących.
Dały się słyszeć krzyki, przeklinania, wołania o pomoc.
Ale wnet zagłuszył je szmer i pomrukiwania tak ogromnego tłumu ludzi.
Przy takich zdarzeniach zawsze bywa wielu ranionych i zabitych, ale to nie obchodzi nikogo — owszem, nawet nie zadają sobie tyle trudu, aby takich jak najprędzéj wynieść z tłoku, i nie przeszkadzać widowisku, zwłaszcza gdy takowe jest już blizkie.
Takie tłumy to potwór.
W oknach i na dachach głowa przy głowie — w dole na placu człowiek ciśnie się przy człowieku.
A jeszcze musi upłynąć parę godzin, nim rozpocznie się okropne widowisko.
Nakoniec poranek coraz bardziéj rozwidnia się.
W części placu, przez straż siłą od natłoku uwolnionéj, pojawia się długi szereg niezliczonych powozów. Rzecz dzieje się wśród mroźnego, zimowego poranku, ale powozy po części herbami zdobne, są całkiem otwarte, a w nich siedzą a raczéj leżą znakomite Paryżanki, tak postrojone, iż ktośby sądził, że przybyły na szlichtadę lub bal jaki.
Z okien wyglądają niezliczone, świetnie poubierane damy — panowie w eleganckich rękawiczkach i z kosztownemi lornetami. Wszyscy wystąpili w najstrojniejszéj toalecie, aby byli obecni traceniu, jakby jakiéj uroczystości.
Tam między tłumem, z powodu duszącego ścisku, jakaś kobieta zemdlała — tu znowu kurcze napadły jakiegoś młodzieńca bladego, który prawie tak jak Traupmann wygląda.
Co to obchodzi pragnących widowiska?
I bez tego zbliża się okropna chwila.
Wtém zegar w la Roquête złowrogim dźwiękiem zapowiada siódmą godzinę z rana.
Potworowi z Pantinu w jego celi ogłoszono już wyrok śmierci i wezwano do ostatniego pochodu.
Więzienny duchowny ulitował się nad mordercą i usiłował przygotować go.
Ale ten potwór — ten żarłoczny tygrys, czy też był w stanie uczuć żal i pokutę?
O! jeżeli okazał taką skłonność, to zapewne była tylko udana, aby teraz jeszcze w ostatniéj chwili, u stop rusztowania szukać środka ocalenia.
Wtém ukazali clę na dziedzińcu więziennym sędziowie i urzędnicy z la Roquête.
Strażnicy wyprowadzili Traupmanna z celi na podwórze.
Za nim szła warta.
Oprawcy połączyli się ze swoją ofiara i przypatrywali się jéj wprawnym wzrokiem.
Mistrz ich już dniem pierwéj był w celi Traupmanna, nie wydając się kim jest, i oglądał jego głowę i szyję.
— Oho! zawołał morderca z Pantinu, po tém spojrzeniu poznając zamiar i urząd nieznajomego. Znamy cię ptaszku! Szkoda, że machina spełni na mnie twój obowiązek, inaczéj byłbym cię prosił, abyś dobrze trafił! Powiedz mi jednak, rzekł w godzinie śmierci nawet wesoły morderca — czy już wiele się na placu zebrało? Możesz jeszcze na mojéj głowie dobrze zarobić! Za moje włosy dobrze ci zapłacą! Nie każ więc za nadto ich podgalać!
Gdy teraz pomocnicy kata chcieli go wziąć pomiędzy siebie, towarzystwo ich nie bardzo mu się podobało.
Prosił duchownego, aby pozostał przy nim.
Lecz musiał pozwolić, aby z drugiéj strony towarzyszył mu pomocnik kata.
Na dziedzińcu dał się słyszeć dzwon więzienny.
Odźwierny otworzył bramę na plac. Traupmann ujrzał wzniesione rusztowanie, a za niém nieprzejrzane tłumy, co na jego bladą, burszowską twarz wywołało wyraz zadowolenia.
I tego się spodziewał — znał Paryżan. Owszem, nie wstydzono się nawet radośnie powitać téj bestyi.
I Traupmann uśmiechał się idąc nie tak jak pod gilotynę, ale jakby na trybunę, aby być bohaterem ludu.
Po niewyraźnych radośnych okrzykach nastąpiła prawie głucha cisza.
Sędziowie i urzędnicy weszli na czarne stopnie.
Za nimi weszli Traupmann, duchowny i oprawca.
Mistrz stał na gilotynie.
Traupmann poznał go, ale nie miał czasu powitać, bo usiłowano teraz całą rzecz zakończyć jak najprędzéj.
Obawiano się aby egzaltowani i po części winem zagrzani nie dopuścili się niemiłéj sceny.
Sędzia jeszcze raz odczytał wyrok, aby kat spełnił jego rozkaz.
Traupmann widział, że jest skazany na śmierć, przez ścięcie toporem, śmierć dla takiéj bestyi za lekką i łaskawą. Ten wyrodny, krwiożerczy morderca, powinien był siedm razy umierać.
Duchowny przemówił do niego poważnym, upominającym głosem.
— Jesteś u celu, Traupmannie, rzekł nakoniec; czy przyznajesz, że sam tak straszliwą zbrodnię popełniłeś?
— Mam wspólników! i teraz jeszcze odpowiedział morderca.
Więc wymień ich, Traupmannie!
Skinął zaprzeczająco, i obejrzał się jak tonący, co się chwyta źdźbła słomy, a okropnie świecącém w téj chwili okiem szukał ratunku.
Nie mógł wymienić współwinnych, bo ich nie miał.
Oprawcy porwali go nadspodziewanie szybko.
Wściekle się opierał.
Okropna, ale przelotna walka toczyła się przed gilotyną.
Oprawcy obalili go na ziemię i przysznurowali do bloku.
W téj wściekłéj bestyi jeszcze raz w téj chwili obudziła się dzikość i żądza krwi — odgryzł tu palec jednemu z pomocników kata, który nieostrożnie za nadto przybliżył go do zębów mordercy.
Ale toż oprawcy zapłacili mu za to, bo tak mocno ścisnęli rzemienie, że się wcale ruszyć nie mógł — obawa śmierci odebrała mu wszelkie siły do oporu.
Topór spadł — głowa Traupmanna potoczyła się po podłodze.
Stało się jak przewidywali oprawcy — mnôztwo kobiet, prawie oszalałych pod wpływem tego widoku, ze zmienionemi twarzami przybiegło maczać chustki we krwi zbrodniarza — jakby ten fachowy morderca rabuś był męczennikiem.
Opisaliśmy to stracenie jedynie dla dania czytelnikom obrazu o rusztowaniu w Paryżu, przygotowanego już dla Furscha, wówczas gdy Eberhard przybył do Paryża z Józefiną.
Ujęto nakoniec tego niebezpiecznego zbrodniarza, który niewiele ustępował mordercy Traupmannowi, ale był zręczniejszy, przebieglejszy i doświadczeńszy, a historya owego Furscha wzbudzała wówczas prawie tak wielką ciekawość jak teraz historya Traupmanna, Rudy Dzik uszedł przed ścigającymi go, a to stanowiło dla Furscha bardzo korzystną okoliczność, bo się spodziewał na pewno, że z pomocą tego wspólnika uwolniony będzie.
Posłuchajmy przedewszystkiém jakim sposobem ujęto Furscha.
Obaj zbiegli z galer skazani, zamordowali wtedy dwóch podróżnych i zabrali ich odzież.
Krewni jednego z zamordowanych zdołali trafić m ślad dwóch dziwnie znikłych, a niejaki Lucyan Avanlier nie prędzéj spoczął. aż po powtórném zbadaniu ciał, pogrzebanych, przekonano się, że to nie są zbiegowie z galer, lecz dwaj podróżni.
Wieść o tak niesłychanym czynie rozeszła się z ust do ust, i nie wątpiono, że dwaj złoczyńcy, którym za pomocą tego nowego mordu tak doskonale powiodła się ucieczka, udali się do Paryża.
Wykrycie to o ile możności tajono, bo inaczéj ściganie byłoby bardzo utrudnione okolicznością, iż między samym czynem a pierwszemi jego śladami upłynęła pewna liczba lat. Ale Lucyan Avantier, młody, ryzykowny Francuz, poprzysiągł, że nie prędzéj spocznie, aż wynajdzie srogich morderców swojego krewnego.
Policya udzieliła mu pomocy, a prefekt oświadczył, że niewątpliwie uda się schwytanie dwóch złoczyńców, ponieważ teraz mają się za zupełnie bezpiecznych.
Szukano starannie w spisach cyrkułowych nazwisk dwóch zamordowanych podróżnych, bo Fursch i Rudy Dzik na swoją korzyść użyli ich papierów. Lucyan Avantier był niezmordowany i przydanemu sobie urzędnikowi przyrzekł znaczną summę, jeżeli mu się uda znaleźć ślad prawdy.
Poszukiwania odbywały się jak najtajemniéj, właśnie w czasie, w którym Eberhard pośpieszył do Burgosu, dla oswobodzenia Małgorzaty.
Była to trudna i niebezpieczna praca dla śmiałego Francuza i policyanta, bo musieli przygotować się na to, że gdy na prawdę znajdą dwóch nic nie bojących się zbrodniarzy w jakiéjś kryjówce, to na pewno przyjdzie do bójki z nimi.
Po kilkakroć sądzili, że wpadli na ślad winowajców, gdy znaleźli zapisane nazwiska dwóch zamordowanych.
Ale ile razy wpadli do wskazywanego domu, dwaj złoczyńcy już się byli przenieśli do innéj części miasta naturalnie nie wymieniając do jakiéj.
Nakoniec urzędnicy znaleźli w pewnym podejrzanym domu człowieka już podstarzałego, z siwo-rudawą brodą. oraz drugiego młodszego, gdy wyprawiali sobie dziką orgię z dziewczętami złego życia, a gdy dwaj niespodzianie napadnięci nie chcieli się wylegitymować, zabrano ich gwałtem do więzienia Mazas.
Tam rzeczywiście okazało się, że Furscha i Edwarda nie znaleziono, lecz za to schwytano dwóch innych złoczyńców, których zatrzymano w więzieniu.
Po bardzo długich poszukiwaniach i szpiegowaniach wykrył Lucyan Avantier, że w klasztorze przy ulicy św. Antoniego, leżącym w dosyć osławionym cyrkule, często tajemnie przebywają dwaj ludzie, którzy, jak opowiadała żona robotnika, która Lucyana na ten ślad naprowadziła, zapewne nie chodzą prostą drogą, bo często przychodzą późnemi wieczorami, a nawet i w nocy.
Liczne tego rodzaju wiadomości i domysły już wprawdzie nieraz omyliły młodego Francuza, ale niestrudzony chciał pójść za tym śladem.
Kazał sobie opisać dwóch podejrzanych odwiedzaczy klasztoru, i powziął nadzieję, że teraz nakoniec pójdzie należytą drogą. Opis zgadzał się prawie zupełnie z opisem nadesłanym z galer.
Fursch miał być podstarzały, niewielkiego wzrostu człowiek, o siwiejących włosach i brodzie, przeszywającym, niespokojnym wzroku, wprawnie mówiący po francuzku i po niemiecku.
Edward — przezwany Rudy Dzik — miał być młodszy, chudszy, ale na pozór niebezpieczniejszy, aniżeli jego wspólnik.
Od dawna nie nosił brody, włosy na wzór paryzkich elegantów miał porządnie na głowie uczesane, i uderzająco długie, dobrze utrzymane paznogcie.
Dwaj zbrodniarze — twierdziła nadto żona robotnika — zawsze byli najwytworniéj ubrani i niczém nie zdradzali swojego niebezpieczeństwa, tylko późnemi i bojaźliwemi odwiedzinami w samym przez się złowrogim klasztorze, w którym według wieści ludu działo się niewiele dobrego.
Gdy Lucyan Avantier uwiadomił o tém policyantów, ci trochę się skrzywili — sądzili, że nie wypada im podejrzewać klasztoru.
Ale młody Francuz, nieznający trudności, ofiarował im wyższą kwotę w mniemaniu, że policyantów bardziéj zachęci.
Atoli inna była przyczyna kłopotu policjantów.
Lucyan Avantier dowiedział się o niéj nazajutrz w poufnéj rozmowie z prefektem — że równie ostrożnie należało się brać do dzieła, jak wówczas gdy podejrzewano zamek Angoulème, a może nawet jeszcze względniéj należało postępować teraz, gdy chodziło o klasztor, w którym spodziewano się schwytać zbrodniarzy.
— To się nie obejdzie bez dalszych następstw, szanowny panie! bardzo uprzejmie mówił prefekt. Najecie na klasztor jest niepodobne; takim postępkiem narazilibyśmy się niebezpiecznie najwyższym osobom. Muszę więc panu stanowczo odmówić!
— Ale jeżeli zbrodniarze znajdują się w klasztorze? zawołał Lucyan Avantier.
— Nawet i w takim razie nie możemy naruszać świętości i spokojności klasztoru, szanowny panie; wierz pan mojemu słowni Cesarzowa jest tarczą wszystkich klasztorów i...
— O, teraz rozumiem! Zatém będziemy mogli w dostatecznéj liczbie obledz okolice klasztoru?
— To zrobimy dzisiaj wieczorem, tylko proszę pilnie unikać wszelkiego zbiegowiska, wszelkiego narażenia klasztoru: nie chciałbym za nic w świecie wywoływać skarg!
— Daję na to słowo panu prefektowi, że klasztor nie będzie miał nic wspólnego z tą sprawą!
— Dajesz mi pan na to rękę — więc dobrze, — dzisiaj wieczorem znajdziesz pan dziesięciu urzędników w blizkości ulicy św. Antoniego! I nam naturalnie zależy na tém, abyśmy dostali w moc swoją tyle niebezpiecznych morderców; więc pan licz przytém na naszą pomoc, panie Avantier!
Młody Francuz, pełen nadziei, wyszedł od prefekta, i z wzrastającą niecierpliwością oczekiwał wieczoru.
Gdy się ściemniło, uzbrojony rewolwerem, udał się do cyrkułu św. Antoniego.
Lucyan Avantier szukał przyobiecanych dziesięciu policyantów — mieliżby się spóźnić?
Niewątpliwie, prefekt przyrzekł mu ich.
Miałże śpieszyć do odległego biura i sprowadzić ich?
Tymczasem dwaj złoczyńcy mogliby mu znowu umknąć, a pierwszego lepszego dnia dowiedzieć się o ściganiu ich.
Coraz niecierpliwy Lucyan szukał policyantów — noc zapadała coraz bardziéj.
Podszedł bliżej klasztoru i sam licząc na własną siłę, miał na oku fortę i ulicę.
Młody, śmiały Francuz nie nadarmnie czekał.
Policyanci nie pojawiali się, ale raczéj nadeszło dwóch ludzi otulonych płaszczami, którzy byli niewątpliwie złoczyńcami.
Lucyan był sam, w pobliżu nie widać było nikogo innego. Pomimo to przystąpił do śpieszących ku forcie klasztornéj panów i zastąpił im drogę.
— Fursch! zawołał prędko i głośno, albo pan de Renard!
Rzeczywiście byli to Fursch i Edward, zamierzający wrócić do klasztoru.
Tak nagłe spotkanie przeraziło ich — czyżby to jaki znajomy ze stolicy zaczepił ich?
Rudy Dzik zmiarkował złe i umknął tak prędko i zręcznie, że Lucyan Avantier musiał poprzestać na Furschu — tém bardziéj, iż miał wiele do czynienia, aby nie dopuścić ucieczki temu zbrodniarzowi.
Głośno zawołał o pomoc i szarpał się z Furschem, szukającym sztyletu.
Lucyan postrzegł to i wydobył rewolwer.
W téj chwili ukazało się kilku niby z pod ziemi nagle wyrosłych, przyrzeczonych i tak długo szukanych policjantów, ci otoczyli Furscha i w jednéj chwili pochwycili go.
Byłoby szaleństwem bronić się przy takiéj przewadze, dla tego poddał się mówiąc z szyderczym uśmiechem:
— Tylko bez żadnych gwałtów, moi panowie, nie lubię tego — chodźmy daléj!
Na jednéj z narożnych ulic Fursch skinął na fiakra, i wsiadł weń z policyantami, rzuciwszy wspaniałomyślnie woźnicy pięcio frankówkę.
Lucyan Awantier pojechał za nim drugim fiakrem, i miał to zadowolenie, że przynajmniéj jeden i to najgorszy z dwóch zbrodniarzy, teraz nie ujdzie zasłużonéj kary.
Okazało się zaraz téj saméj nocy, że rzeczywiście schwytano prawdziwego Furscha.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.