Teorya pana Filipa/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Teorya pana Filipa |
Podtytuł | Obrazek |
Wydawca | Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Drukarnia K. Pillera |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano była Aniela w złotym humorze.
Ojciec wyszedł już był do szkoły, a matka zatrudniona była przy gospodarstwie domowem.
Usiadłszy z książką w ręku przy oknie, przypomniała sobie Aniela całą wczorajszą rozmowę z ojcem.
Z rozmowy tej wiele sobie dobrego wróżyła. Ciekawa tylko była jakim sposobem ojciec obietnicy swojej dotrzyma. Obiecał zbliżyć ich do siebie...
I mimowoli zajrzała z poza firanki do okna przeciwległej kamienicy. Okno było otwarte, ale w pokoju nie było nikogo. Wszystkie meble wyglądały tak samo jak wczoraj, tylko przy dziennem świetle wydawały się starsze i uboższe. Tylko na podłużnym stole, owym warsztacie biednego pracownika, leżały jak w magazynie jakim różnego formatu papiery. Jedne były malowane, drugie liniowane. Obok nich porozrzucał pracownik różne narzędzia do pisania i rysunków... Z całego ugrupowania tych przedmiotów widać było, że biedny młody pracownik długo w noc pracował, a niedopita szklanka wody okazywała, że wśród pracy nocnej tylko tym kordyałem zniszczone siły swoje pokrzepiał!... Biedny człowiek!...
— Ojciec obiecał nas zbliżyć do siebie — pomyślała sobie z westchnieniem — Bóg wie kiedy to nastąpi!...
Przy tej myśli wyjrzała przez okno na ulicę. Dziwiło ją, że ojca idącego przez ulicę nie widziała. Cóżby to mogło być? Czy może ojciec wstąpił do niego? Ale nie... przecież w pokoju niema nikogo?... Cóż to jest?
I myśl lotna, podbudzona żywszem biciem serca, przesunęła jej przed oczy mnóstwo prawdopodobnych i nieprawdopodobnych obrazów...
W tem nagle ozwał się dzwonek w przedpokoju. Dziwnem wiedziona przeczuciem przyłożyła rękę do bijącego serca... Wyszła do przedpokoju...
W przedpokoju stał stróż Jan. Trzymał w ręku ogromny bukiet z róż i dwa wazonki jakichś białych kwiatów.
— Gospodarz przysyła pani — rzekł obcierając z pewnem znaczeniem nos rękawem.
— Gospodarz? — powtórzyła ze zdziwieniem Aniela — pan Malina?
— Tak proszę pani... pan Malina kazał dzisiaj kupić na placu Szczepańskim... były lepsze i piękniejsze od tych, ale za drogo kosztowały!
Ponieważ w tej chwili coś koło obuwia biednemu stróżowi się popsuło, zakończył więc swoją misyę.
— Pan sam tu zaraz przyjdzie! — zawołał cofając się prędzej za drzwi, aby jaka katastrofa nie nastąpiła.
Aniela nie miała czasu zastanowić się nad słowami stróża Jana. Trzymała w rękach bukiet i dwa wazoniki i powoli szła z niemi do saloniku.
W saloniku spotkała ją matka.
— Cóż to jest? — zapytała.
— Zgadnij mateczko! — figlarnie odpowiedziała Aniela.
— Czy pan Zygmunt?...
— Tfe!... student!
— Pan Bolesław?
— Biedny aplikant!... To grubszy zwierz... epazer co się zowie... pan kamieniczny!
— Już się domyślam...
— A co mateczko! To tak jak los na loteryi!
— Im los pewniejszy, tem lepszy!
— Naturalnie! nigdy inaczej nie myślałam!
I figlarne oko Anieli zatoczyło się wkoło i mimochodem musnęło po oknie przeciwległej kamienicy.
Ale w oknie tem nie było nikogo.
— Bukiet postawię na stole — mówiła dalej z figlarną minką — a kwiaty ulokuję na oknie i po całych godzinach będę się w nie wpatrywała! Nieprawdaż mateczko?
Pani Filipowa rozśmiała się z zadowoleniem.
— Zaczekaj, pomogę ci — ozwała się z miłością macierzyńską — bo to zdobycz prawie nad twoje siły... a niezawodnie przewyższa... moje marzenia!
— Nieprawdaż? Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą? Świetne powodzenie!
Podczas gdy pani Filipowa po kubek i wodę poszła, ustawiła tymczasem Aniela wazonki na oknie. Usiadła potem za temi wazonkami jakby za bateryą.
— Jak to będzie doskonale patrzeć z poza tych kwiatów! — rzekła do siebie z figlarnym chichotem — widać, że porękawiczne pana Maliny zdało się na coś. Zrobił wczoraj dobry interes z ojcem i za to dzisiaj mnie wynagrodził. Muszę mu serdecznie za to podziękować.
Pani Filipowa wróciła z kubkiem napełnionym wodą. Aniela pospieszyła, aby do kubka bukiet włożyć.
W tej chwili wybiła dziesiąta godzina, otworzyły się drzwi — do pokoju wszedł pan Malina.
Matka i córka zwróciły się do niego z wdzięcznym uśmiechem, aby mu za tak piękne kwiaty podziękować — gdy nagle z ręki Anieli wypadł bukiet na ziemię...
Za panem Maliną wszedł... wszedł... nie, to przecież nie sen... wszedł młody człowiek z bladą twarzą, lokator z naprzeciwka!
Pan Malina podniósł bukiet i w wyszukanej pozyturze podał Anieli, ale ręka Anieli była bezwładna. Bukiet wysuwał się z ręki, a pan Malina potrzebował dłuższego czasu, aby go lepiej między temi drobnemi paluszkami ulokować. Sprawiało mu to widocznie pewną przyjemność. Twarz bowiem Anieli przy tej pomocy zacnego gospodarza rumieniła się coraz więcej, a oczy mimowoli spuszczały się do ziemi, jakby się zupełnie z nadmiaru szczęścia zamknąć chciały.
Pani Filipowa patrzyła z upodobaniem na to, jak się profesor zwykł wyrażać, bratanie się ducha z materyą... na to urocze porozumiewanie się ośmnastu wiosen z kamienicą o oknach również ośmnastu, nie licząc w to dymników i lufcików suterenowych...
Zacna niewiasta była prawdziwie szczęśliwą...
— Pan sprawiłeś niewypowiedzianą radość mojej córce — rzekła ściskając rękę pana Maliny — ona tak lubi kwiaty!
— Czuję się bardzo szczęśliwy! — mówił pan Malina, robiąc prawą nogą w tył rozmaite susy po dywanie.
— Za żywe osobliwie kwiaty bardzo panu dziękuję! — wyszepnęla Aniela z cicha, bojąc się oczu podnieść.
Tymczasem młody, blady mężczyzna stał przy progu i czekał cierpliwie aż po kwiatach i susach pana Maliny przyjdzie kolej na niego. Stał na pozór z pewną pokorą, jak to zazwyczaj widzimy u ludzi przygniecionych ciężarem losu. W jasnych oczach błyskał jednak ogień dumy wewnętrznej, jaką daje świadomość, że z przeciwnościami losu walczy się podług sił swoich. Od czasu do czasu patrzał w zarumienioną twarz Anieli, a wtedy zdawało się, że jakiś weselszy promień przebiega po tej bladej, cierpiącej twarzy.
Pani Filipowa zwróciła teraz uwagę na młodego człowieka i spojrzała z zapytaniem na pana Malinę. Zrozumiał to spojrzenie pan Malina.
— Pan Michał... Anioł! — rzekł z żartobliwym gestem do młodego człowieka — przepraszam, pan Michał Bujnicki... ale nie mniejszej sławy budowniczy jak Michał-Anioł.
Młody człowiek uśmiechnął się i ukłonił kobietom.
— To pan zapewne chcesz nas uratować od tego niebezpieczeństwa! — ozwała się pani Filipowa, wskazując na róg domu zarysowany.
— Właśnie w tym celu przychodzę z gospodarzem — odparł z lekkiem zarumienieniem się — aby to niebezpieczeństwo obejrzeć na miejscu.
— Czy z tego nie wyniknie co złego dla nas?
Aniela podniosła oczy z ziemi i z jakąś nieokreśloną bojaźnią spojrzała na młodego człowieka.
Na jego twarzy zaigrał łagodny uśmiech. Wyręczył go w odpowiedzi pan Malina.
— Niech się państwo nie obawiają — zawołał z miną protektora — ja znam dobrze ludzi, których biorę do roboty. Pan Michał Bujnicki nie jest wprawdzie głośny firmą, ale jednym z owych nieznanych adjutantów i szefów sztabu, którzy na rachunek generałów bitwy wygrywają! Dla takich firm wyrobił pan Bujnicki niejeden planik!
Smutek przebiegł po twarzy Anieli.
— Każdy początek jest taki — odparł z ironią na ustach młody budowniczy — najprzód trzeba pracować dla innych, dla firm ustalonych, zanim przyjdzie się do własnej firmy!
— To prawda — rzekła pani Filipowa — pierwej trzeba być woźnym, zanim zostanie się radcą!
Aniela trąciła matkę.
— Chciałaś mateczko powiedzieć... aplikantem!
Pani Filipowa w milczeniu przyjęła to sprostowanie poglądu na hierarchię urzędniczą. A milczenie jej było tak mistrzowskie, że młody budowniczy ani nie poznał, czy to tylko błąd językowy, czy też pani profesorowa rzeczywiście wierzyła, że z woźnych robią się radcy! Przyjął więc także milczeniem poprawkę Anieli.
— Może pan zechce obejrzeć istotę czynu na miejscu — ozwał się z słodkiem spojrzeniem na Anielę. — Tam, panie Bujnicki... w drugim pokoju lepiej widać!
Aniela nie zrozumiała tego spojrzenia.
— Trzeba zawołać Marysię, aby szafę z książkami odsunęła — rzekła z pytającem wejrzeniem na matkę.
Matka także tego wejrzenia nie zrozumiała.
— Dobrze, moje dziecko — odpowiedziała — zawołaj Marysię i... idź z nią, aby jaka książka się gdzie niezawieruszyła! Ach, memu mężowi tyle książek ginie!
Młody budowniczy nie gniewał się wcale na te słowa. Był zadowolony z dozoru i z ożywionym uśmiechem wszedł do biblioteki profesora, dokąd poprzedziła go już Aniela. Przez dziwne niezrozumienie sytuacyi w saloniku została sama pani Filipowa z panem Maliną.
Pan Malina przygotował się na rozmowę więcej romantyczną. W zmienionej sytuacyi trzeba było także o czemś mówić. Odchrząknął kilka razy.
— Ten pan Bujnicki — zaczął — to bardzo zdolny młody człowiek. Przyprowadził go dzisiaj do mnie stary Jakób.
— Stary Jakób? — powtórzyła pani Filipowa.
— Ten murarz z czerwonym nosem.
— Aha! Ten pijak obszarpany!... A zkądże oni się znają obaj?
— Na jednym wózku jadą!
— Czyż to być może? Młody człowiek wygląda dosyć przyzwoicie!
— Tak... na pozór, ale w gruncie rzeczy są obaj biedacy! Prawdziwi nędzarze!
— Czyż to być może? Tamten pijak, a ten...
— A ten jest początkującym. W takim razie jeden i drugi musi tanio, prawie za darmo robić. Tamten dla tego, że stracił reputacyę porządnego robotnika, a ten, że jeszcze sobie na nią nie zarobił! Obaj są wyzyskiwani przez tych, którzy ich potrzebują.
— Biedni ludziska!
— Tak się zawsze dzieje, jeżeli kto nie ma majątku! Już ja zawsze Bogu dziękuję, że zaraz przy urodzeniu dał mi majątek. Pracować i dorabiać się dopiero to rzecz bardzo śliska. Rosa wyje oczy zanim słonko zejdzie! Niech co chcą mówią, nie ma jak majątek!
— Święta prawda! Już jabym córki mojej za żadnego urzędnika lub profesora nie wydawała.
— Bardzo słusznie!
— Cóż mamy z tej głupiej profesury? Ta szafka książek z oślemi grzbietami! A jak ta praca ogłupia człowieka! Powiadam panu, że mego męża czasem zrozumieć nie mogę!... Gdybym nie była namówiła go na pensyę, gdybym nie była sama dla chłopców jeść gotowała, cobyśmy mieli? Tak, dzięki Bogu...
— Naturalnie! Majątek jest majątkiem. Przy majątku już nikt nie powie, że człowiek głupi... a niech profesor co napisze, to lada student może mu taki komplement powiedzieć! Po co mi pisać, jeżeli mam majątek?
— Powiedziałeś pan wielką prawdę! Niedawno mieliśmy wielkie zmartwienie. Mój mąż coś wydrukował, a tu wszyscy na niego, że ukradł, że wziął z cudzej książki! Aniela płakała, bo przecież nie miło jest, jeżeli ojca złodziejem lub głupcem nazywają publicznie.
— Tak się dzieje z każdą pracą. Jeden drugiego spycha... szturka... policzkuje... walka o byt! Tylko majątek daje życie spokojne. Mogę spokojnie zjeść śniadanie, mogę o jednej godzinie siąść do objadu... wiem co będzie jutro, pojutrze... czyż to nie rozkoszne życie?
— Zawsze o tem mówię Anieli.
— A cóż panna Aniela?
— Ma główkę rozsądną... nie taka dziewczyna jak inne!
— Do prawdziwego szczęścia potrzeba trochę serca... trochę rozumku... i trochę rachuneczku! Nieprawdaż?
— Masz pan słuszność... sądzę, że Aniela jest także tego zdania!
Pan Malina ucałował koniuszki palców pani Filipowej, a pani Filipowa ścisnęła go za to tak serdecznie, że na pulchnej dłoni szczęśliwego człowieka wycisnęły się jak najwyraźniej cztery okazałe paznogcie.