Tomasz Rendalen/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tomasz Rendalen |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Det flager i byen og på havnen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Około tego czasu, w życiu Tomcia zaszły ważkie zmiany.
Przedewszystkiem pozyskał towarzysza. Przed kilku laty zmarł kapelan miejscowy Wangen, ożeniony z sentymentalną Dunką. Wiedli dosłownie arkadyjski żywot, nie troszcząc się o dzień następny.
Po śmierci męża zostało wdowie tyle tylko, że mogła przebiedować z dziećmi parę lat, potem zaś niczego już nie potrzebowała, gdyż zmarła także. Za sprawą pastora Greena, syn jej Karol przyjęty został „na próbę” przez panią Rendalen. Liczył wówczas lat jedenaście, a więc starszy był o dwa od Tomcia.
Karolek Wangen był to smukły, szczupły, czarnowłosy chłopak o wielkiej głowie, sklepistem czole, głębokich oczodołach, błękitnych oczach i szerokich, wyrazistych ustach, z których nie schodził niemal uśmiech.
Był cichy, skromny i trwożny nawet zrazu w nieznanem sobie środowisku. Udając się po raz pierwszy spać wraz z Tomciem, klęknął przy swem łóżku, umieszczonem w pokoju towarzysza, i modlił się długo, cicho, z twarzą ukrytą w dłoniach. Wstawszy, spojrzał uśmiechnięty, załzawionemi oczyma na Tomcia i nie rzekł słowa. Tomcio słyszał potem, że długo jeszcze łkał pod kołdrą. To go tak rozczuliło, iż zaczął także płakać w cichości, by Karolek nie spostrzegł.
Wszyscy byli dobrzy dla nowego ucznia, najlepszym jednak Tomcio. Karolek uczęszczał do łacińskiej szkoły, gdzie miał bezpłatne miejsce, to też cały dzień spędzali zdala od siebie. Gdy wracał, musiał się uczyć, ale nie pracowali razem. Przytem Karolek niewiele miał czasu na zabawę, był pierwszym w klasie i chciał nim pozostać, dlatego też Tomcio nigdy go nie mógł mieć dla siebie, nawet w chwilach, gdy tego najbardziej pragnął. Karolek był też znużony po powrocie ze szkoły i nie doceniał tego, że Tomcio nań wyczekiwał, radując się myślą, iż go zobaczy. Był on pierwszym towarzyszem Tomcia, sam jednak miał już nieraz przyjaciół. Tomcio osądził wreszcie, że Karolek jest mrukiem i głupcem. Wiecznie strzegł pilnie swego ubrania i posłusznie spełniał wszystkie zlecenia. Pod tym względem i wielu innemi stanowił on zupełne z Tomciem przeciwieństwo.
Wkońcu wydał Tomcio sąd, że Karolek jest właściwie dziewczyną. Miał tedy tylko jedną więcej dziewczynę koło siebie i to bez porównania mniej interesującą od innych. Zaczął go przezywać „Karolinką“ i przedrzeźniał jego ruchy, gdy drżał z zimna, albo kulił się z obawy, że zrobił coś niewłaściwego. Kiedy zaś Karolek miast gniewu uśmiechał się tylko dobrotliwie, Tomcio wsadzał palce w usta i rozciągał je, naśladując szerokie usta jego. Dziewczętom podobało się to wielce. Sławiły one teraz wielką rycerskość Tomcia, który był z niej bardzo dumny, ale i on i dziewczęta zachowywały się zgoła nie po rycersku względem Karolka, nie zdając sobie z tego zresztą sprawy.
Na znak Tomcia rzucały się gromadnie na Karolka, gdy się jeno ukazał, nibyto czyszcząc powalanemi nieraz rękami jego ubranie. Czyniły to wiedząc, jak o nie dba, on zaś szczędził odzieży, gdyż miał jej skąpo. Owo czyszczenie trwało bez końca, aż się rozpłakał. Stąd dostało mu się przezwisko „Płaczka“. Gorzej jeszcze było z nim, gdy się okazało, że chociaż starszy i wyższy, jest słabszy niż Tomcio. Tomcio chciał się okazać bohaterem i przyszło do bitki.
W gruncie rzeczy Karolek nie wzbraniał się wcale odegrać roli męczennika, uważał to bowiem za coś niezmiernie szczytnego. Spostrzegli to malcy i stali się dlań jeszcze gorsi.
Augusta była dla Karolka zawsze dobrą, tem lepszą im bardziej mu dokuczano, ale nie mieszała się w spory i wogóle unikała w tym czasie coraz to bardziej wzruszeń. Ile jednak razy Karolek prosił ją o obronę, był bezpieczny. Zdarzało się to coraz częściej i wkońcu nie śmiał chodzić po ogrodzie bez swej patronki.
Tomciowi duma nie pozwalała okazać, że go to boli, ale mścił się, jak mógł. Pewnego dnia, podczas lekcji muzyki zaczął Tomcio drwić z tej przyjaźni, wówczas Augusta oświadczyła, że tak długo będzie Karolkowi wierną przyjaciółką, aż Tomcio stanie się grzecznym jak Karolek chłopcem. Tomcio poprzysiągł zemstę.
W sobotę popołudniu udawał się Karolek zawsze na grób rodziców, by go ubrać w świeże kwiatki. Tomcio zaczaił się nań w alei i zażądał przyrzeczenia, że nie będzie odtąd rozmawiał z Augustą. Ale potulny zawsze Karolek nie chciał tego przyrzec, a Tomcio nabił go porządnie. Gdy jednak i potem Karolek trwał mężnie przy swojem, kopnął go Tomcio w słabizne. Karolek krzyknął i zemdlał.
Tomcio musiał pomagać w niesieniu go do domu i biec po lekarza, a kroplisty pot strachu ściekał mu z czoła. Kiedy przebiegał koło miejsca, gdzie upadł biedny chłopak, patrząc nań żałośnie, Tomcio zadrżał. Ujrzał w duszy opuszczonego sierotę, jak, klęcząc pierwszego dnia pobytu we dworze przy łóżku, modlił się żarliwie. Tomcio wrócił do domu, jeszcze zanim przybył lekarz, nie widziany przez nikogo, ukląkł tam, gdzie padł Karolek, i jął modlić się, płacząc gorzko.
Tegoż samego wieczora zasiadł wraz z matką i Andrzejem Bergiem w pokoju. Andrzej Berg przybył na prośbę pani Rendalen, by opowiedzieć Tomciowi o młodych latach jego ojca bez żadnych osłonek i to w jej obecności.
Berg był to człowiek poważny i surowy nieco. Bolało go nieraz postępowanie Tomcia z Karolkiem. Opowiedział szczegółowo wszystko, co dotyczyło młodych, lat Johna Kurta, nie wdając się ni słowem w wydawanie sądu. Nie były to rzeczy wesołe, z samego tonu Berga poznać było można, co o tem myśli, matka zaś nie dodała ni słowa.
Późnym wieczorem ukląkł Tomcio przy łóżku Karolka, szepcąc i płacząc, nazajutrz zaś odbył w kurytarzu ważną konferencję z Augustą. Kilka razy w ciągu dnia obejmował matkę i płakał, nie mówiąc nic.
Fermentowało to w nim dość długo. Tymczasem skończył się czas próby Karolka i odtąd miał zostać uznanym za członka rodziny. Lekarz oświadczył, że na całe życie zostanie kaleką skutkiem kopnięcia zazdrosnego chłopca. To zadecydowało.
Nieco później nastąpił też wielki przewrót w stosunkach domowych. Dziewczęta, uczące się wraz z Tomciem, uczyniły tak wielkie postępy, że powstało wśród obywateli miasta życzenie, aby dotychczasowa klasa rozszerzoną została na kompletną szkołę żeńską, z siedzibą we dworze. Wszyscy przyłączyli się niedługo do tego planu, a prasa miejscowa poświęciła mu liczne artykuły.
Pastor Green namawiał Tomasynę wymonemi słowy, twierdząc, że nie może lepiej spożytkować swych zdolności i doświadczeń życiowych.
Prześlicznie byłoby, gdyby stare mury rozbrzmiały radosnym śmiechem dzieci i by właśnie tutaj przyszłe kobiety i żony przysposobiały się do stanowiska niezawisłego, zarówno w małżeństwie jak i poza niem.
Z tego punktu oglądany plan nabierał poniekąd symbolicznego znaczenia. Nie zwraca się dostatecznej uwagi na znaczenie przeczuć i przypadkowych wspomnień w sprawne kształtowania naszych postanowień. Tomasyna nie była wyjątkiem.
Praktyczną będąc, zadawała sobie pytanie, czy sangwiniczny, jak każdy reformator, pastor Green nie przecenia jej zdolności wychowawczych i czy podoła tak wielkiej pracy. Także rozum zmuszał ją do powątpiewania, żali osiągnie znaczne umoralnienie i niezawisłość nauczaniem języków i lepszą metodą wykładania dziejów.
Ale symbol wziął górę nad wątpliwościami rozsądku. Wydało jej się, że odnalazła swe istotne powołanie i dostała w rękę dziedzictwo Kurtów dla dokonania wielkiego dzieła wychowawczego. Szły stąd złe przykłady, niech promieniują teraz dobre. Miała w tem już wrprawę i postanowiła działać dalej.
Dodało jej to nowych sił...
Wzięła znowu pożyczkę i odrestaurowała dworzyszcze od piwnic do dachu.
Wyjęto i powiększono znacznie okna. Pokoje na prawo od wejścia na pierwszem piętrze pozostały w dawnym stanie, ale po lewej stronie i w skrzydle przemieniono je na klasy z dostępem od kurytarza, zamurowując łączące drzwi.
Wielka sala rycerska stała się ćwiczebnią i salą zebrań, oraz miejscem nabożeństw porannych, a wielkie, wiodące na drugie piętro schody, przedzielono ścianą, i drzwiami. W ten sposób miała pani Rendalen dla siebie prywatnie tylko kurytarz zewnętrzny i paradne schody do mieszkania, któremi zresztą w czasie wielkich uroczystości wchodzono także do sali rycerskiej. Uczennice miały normalnie dostęp od podwórza, zaś w dolnej części bezpotrzebnej wieży urządzono przedpokój i szatnię. Uwolniono też ściany zewnętrzne ze zniszczonej wyprawy tynkowej i odświeżono kolor dawnych, czerwonych cegieł. Wszystko razem wyglądało jak nowe.
Po skończeniu zaczęto tłumnie pielgrzymować do dworzyszcza, a nowa szkoła wzbudziła we wszystkich niezwykłe nadzieje.
Tomasyna popadła w wielkie długi. Przytem przejmując szkołę miejską, musiała za nią zapłacić znaczną kwotę. Ale napływ był odrazu niezwykły. Z wsi okolicznych, a nawet miast sąsiednich zjeżdżały się uczennice. Tomasyna lokowała je u różnych, znanych sobie obywateli, sama nie biorąc narazie z braku czasu, żadnej do domu.
Czasem powątpiewała, czy osiągnie cel. Nie było odpowiednich nauczycielek, znaczną ilość musiała po wyegzaminowaniu odprawić. Ale znosiła cierpliwie nieregularny tryb życia, przykrości i nadmierny wysiłek, czekając lepszych czasów. Narazie walczyła codziennie z ustawicznym niepokojem, brakiem pieniędzy, a wśród tych zapasów bladł coraz to więcej pierwotny symbol i nieraz wydawał się rzeczą śmieszną.
Jedno nie ulegało wątpliwości. Stosunek jej do syna zmienił się bardzo na niekorzyść. Tomcio był uległy i posłuszny, matka czuwała nad jego wykształceniem, ale nie mogła teraz kształtować jego charakteru, zatraciła z nim bezpośredni kontakt i przepadła dla niej radość obserwowania rozwoju syna.
W zabawach jego, pomysłach i słowach tkwiło coś gwałtownego, fantastycznego i marzycielskiego, co ją martwiło. Gdy mu czyniła uwagi, oczy jego błyskały niecierpliwie i nerwowo. Obcowanie z marzycielsko nastrojonym Karolkiem pogarszało jeszcze sprawę.
Prosiła tedy Augustę, by przytłumiała nieco te porywy i kierowała Tomcia ku realnej rzeczywistości. Ale Augusta nie wdawała się z nim w rozmowy tego rodzaju i pani Rendalen widziała z przykrością wielką, jak ta skłonność w synu wzrasta. To jej psuło radość z rozrostu szkoły, która prosperowała teraz przynajmniej zewnętrznie.
Tomasyna zadała sobie ostatecznie pytanie, co jej dało owo nieukojne życie, poza wielkiemi długami i troską.
Tomcio nie zdawał sobie wcale sprawy z utrapień matki. Żył w beztrosce zupełnej z dnia na dzień i rozwijał się szybko. Wiadomości Karolka przyswajał sobie łatwo, marzyli razem, kochali się razem, roili niesłychane rzeczy i wymyślali różności, by zabawić „damy“, a przysłużyć się kolegom. Zwolna wciągnięto również innych chłopców w ten krąg, a ciągłe współżycie z dziewczętami wprowadziło znaczną dozę piękna i urozmaicenia we wspólne zabawy.
Tomcio był silnym chłopcem, ale wzrost miał niewielki, mimo że oboje rodzice zaliczali się do rosłych. Zgrabny, o zwinnych, wdzięcznych ruchach, miał tak małe stopy, że mógł nosić trzewiki dziewczęce. Mimo tego jednak był barczysty. Skończywszy dwanaście lat, otrzymał pierwszą nagrodę za gimnastykę.
Głowa jego wyrazista, ujawniała wystające kości policzkowe. Wargi miał wąskie i wykwintnie zarysowane. Oczy szare i małe, zdały się jeszcze mniejsze przezto, że marszczył czoło i mrugał, co nadawało spojrzeniu jego wyraz ostry, a niespokojny. Czyste, białe czoło wziął po ojcu, ale twarz i ręce pokrywały czerwonawe piegi, koloru włosów, sterczących, u partych i krzaczastych.
Nie był piękny. Wyglądał na jakiegoś ruchliwego kobolda przy smukłym, ciemnowłosym Karolku, o zadumanem czole, głębokich oczodołach, szerokich, prostych ustach i łagodncm, flegmatycznem usposobieniu. Martwiło to matkę, więcej niż było uzasadnione.
Był teraz szczerze oddany Karolkowi i kochał go z całego serca. W miłości i nienawiści nie znał zresztą umiarkowania... mógł czuć tylko jedno, lub drugie.
Dobiegał czternastu lat życia, gdy powstał pewnej jesieni plan wysłania go do Anglji wraz z wujem, jednym z braci matki, który był kapitanem okrętu. Plan ten, rzucony jeszcze w lecie, miał się teraz dopiero ziścić. Tomcio, jako uczeń szkoły prywatnej, mógł przerwać każdej chwili naukę, a pociągała go myśl podróżowania w okresie burz jesiennych. Był gotowy zupełnie, czekano tylko pomyślnego wiatru...
Pewnego popołudnia sobotniego siedział wraz z Augustą na drzewie i rwali jabłka. Ale woreczki płócienne, w jakie się zaopatrzyli, zwisały puste. Tomcio objął ramieniem konar i oparł na nim głowę, Augusta siedziała naprzeciw i słuchała, co mówił.
Zobaczyli przed chwilą, że przybył do pani Rendalen w odwiedziny nowy lekarz, Kurt Holmsen, a dziwnego tego człowieka lubił Tomcio. Niedawno czytał z nim razem pewien rozdział historji Momsena, traktujący o Grakchach, i opowiadał o nich teraz Auguście, która nie miała tego w swym podręczniku szkolnym. Grakchowie byli teraz ideałem Tomcia. Nagle w toku opowiadania przyszło mu do głowy, że gdyby on i Karolek byli Grakchami, Augusta musiałaby zostać ich matka. Nic szczytniejszego niema dla kobiet, jak być jednocześnie córką Scypjona i matką Grakchów.
Ale Augusta nie miała na to ochoty, nie podobało jej się, że matka Grakchów żyła po śmierci synów... bała się zawsze strasznie śmierci i uważała ją za brzydką. Siedziała bez słowa, oparta o gałęź, i wyglądała ślicznie. Spytał, czy jest znużona.
— Nie, tylko odczuwam potrzebę spokoju.
— Ano więc posiedź sobie jeszcze chwilę.
Zmieniła pozycję i rozmawiali dalej.
— Matka Grakchów spotkała synów swoich w niebie...
— Jakto? Czyż matka i Grakchowie mogli pójść do nieba? Czyż wierzyli w Chrystusa?
Po długich roztrząsaniach doszli do przekonania że... teraz... już pewnie wierzą oni w Chrystusa i są w niebie. I cóż dalej? Co tam robią? Augusta wzdrygnęła się. Nieskończoność przepajała ją strachem. Zakryła rękami twarz, a gdy je odjęła, spostrzegł łzy. Patrzył na nią długo, w milczeniu.
— Słuchajże! — spróbował ją pocieszyć — Nie umrzemy prędzej, aż dojdziemy do wieku zgrzybiałego, to rzecz pewna! Postarzejemy się tak, że nie będziemy mogli chodzie, a wówczas cóż nam zależeć może na życiu?
Uśmiechnęła się.
— Pamiętasz — rzekła — ... dałeś mi pęczek wełnianki łąkowej i powiedziałeś, bym o tobie pamiętała, gdy umrzesz.
— Tego dnia czułem się bardzo nieszczęśliwym... Dostałem prócz tego obrazek wyobrażający synów króla Edwarda... Słuchaj, Augusto!
— Cóż?
— Gdy będę na morzu w czasie jesiennej burzy... burze jesienne mogą być bardzo niebezpieczne... spiszę dla ciebie wszystkie swe myśli. Musisz mi też donieść, coś myślała, czytając.
— To straszne! — odpowiedziała starsza odeń Augusta.
Zakłopotał się i milczał chwilę. Patrzył na jej pełną postać, dobroduszną twarz, bujne warkocze, długie rzęsy... pierś jej zaczęła się już formować... i miała tak silnie rozwinięte ramiona. Patrzył długo, potem zaś rzekł:
— Augusto!
— Cóż?
— Karolek będzie do mnie pisywał codziennie. Mama obiecała dawać mu na marki. Możebyś dopisywała po parę wierszy?...
— Codziennie? Ach, to za często!
— Ależ...
— Przecież nie trafi się coś szczególnego każdego dnia. Toby mnie nudziło!
Spojrzała nań dobrodusznie.
— Tak czynić obiecali wszyscy, którzy mnie kochają! — powiedział zalany rumieńcem i odwrócił się pewny, że posłyszy jej śmiech.
Ale nie posłyszał. Po chwili rzekła (nie zwrócił się ku niej jeszcze):
— Ano, to uczynię, co chcesz!
I wzięła się do zrywania jabłek.
W tym czasie, stała matka z lekarzem przy oknie. Wodziła spojrzeniem od niego do dzieci na drzewie. Lekarz opowiedział jej właśnie, że Lars Tobiassen zwarjował na dobre, a także syn jego nie jest przy zdrowych zmysłach. Jest to, jak powiadają ludzie na „górze“, „dziedziczna choroba Kurtów“. Mnóstwo mężczyzn i kobiet z tego rodu skończyło szaleństwem.
Pani Rendalen odrzekła, że wie o tem i że obawiała się owego dziedzictwa w pierwszym okresie życia syna, teraz atoli nie ma do tego powodu, chociaż Tomcio jest niesłychanie przesadny i fantastyczny.
Mówiąc to, patrzyła pytająco na lekarza.
— O tak! — powiedział — Nerwy ma zupełnie zniszczone! Doktór Holmsen zaliczał się do ludzi, którzy jeno przypadkiem, przez nieuwagę, wpadli w małżeństwo, ale nie zadają sobie fatygi odczuwania drugich, ani też nie liczą się z nimi w słowach, ale wiodą monologi. Palnął więc i teraz coś, co przeraziło wielce panią Rendalen.
— Czy Tomciowi zagraża szaleństwo? — spytała.
Nie chciał tego powiedzieć i celem uspokojenia zaręczył:
— Jem u nie, ale dzieciom jego!
Drgnęła, pobladła śmiertelnie i wtopiła spojrzenie w dzieci, siedzące na drzewie.
— Czy pan zdajesz sobie sprawę ze słów swoich, doktorze? — spytała.
Lekarza oblał rumieniec. Nie krępował się w słowach, ale był z natury płochliwy. Dla usprawiedliwienia zaczął mówić o przeczytanej właśnie książce Prospera Lukasa na temat dziedziczności i zalecał ją wszystkim...
Niedługo potem zobaczyły z drzewa dzieci, że pani Rendalen i doktór idą ku miastu, a potem pani Rendalen wróciła sama, z dwoma grubemi tomami pod pachą.
Wieczorem następnego dnia Tomcio odjechał. Był nieobecny przez dwa miesiące. W obu portach, do których przybił statek, znalazł listy. Karolek pisywał wiernie co dnia, matka także wysłała kilka serdecznych, listów, ale od Augusty nie było ni słowa. Zachorowała, na rozedmę serca, jak mówiono. Tomcio przypomniał sobie, że w ostatnich czasach pożądała tak bardzo spokoju. Miała wadę serca. Ale cóż mogła zrobić złego choroba tak silnej dziewczynie, pocieszał się, pewnie znowu zdrowa i rzeźka.
Pewnego dnia, późnym wieczorem statek przybił do portu miejscowego. Nikt w dworzyszczu nie spodziewał się, że Tomcio wpadnie do pokoju i rzuci się na szyję matce, zajętej właśnie rachunkami.
— Tomciu! — krzyknęła, jakby ją przeraził, on zaś doznał tem większej radości, zaczął dokazywać i ściskać matkę z całej siły. Nagle jednak zauważył, że ma zapłakane oczy. Odstąpił zdziwiony. Wówczas rzuciła się na stół łkając. Augusta zmarła przed dwoma dniami...
Wczesnym rankiem nazajutrz poszedł wraz z matką do miasta, zapłakany, niosąc kwiaty. Ujrzawszy towarzysza zabaw i najlepszego przyjaciela Augusty, Nils Hansen wybuchnął płaczem i wyszedł z pokoju, Pani Hansen również nie mogła znieść widoku Tomcia. Gdy pani Rendalen weszła, znajdowała się właśnie w wielkiej sali, zajęta zmarłą. Najmłodsze jej, dwuletnie dziecko siedziało na ziemi.
Laura podziękowała jej, że i dziś przybyła, zdawała się spokojną, ale zobaczywszy Tomcia z kwiatami, padła na krzesło i zalała się łzami. Dziecko zaczęło także płakać.
Tomcio nie mógł tego ścierpieć. Położył kwiaty, sam nie wiedząc gdzie, i wybiegł. Dostrzegł na białej pościeli czarne warkocze, zaśnioną jakby twarzyczkę, oraz splecione ręce, w których tkwił pęczek kwiatów wełnianki. Poznał, je zaraz po wstążce, którą były związane.
Szkoła stała się w tym czasie wielkim ciężarem dla Tomasyny. Zranione serduszko syna garnęło się do niej gorąco. Bała się o niego, albowiem to, co zaszło, stanowiło i musiało mieć aż nadto żyzną glebę dla marzycielstwa i uniesień niezdrowych. Dumała jakby temu przeszkodzić, nie zabierając mu tej wielkiej pociechy, jaką było wspomnienie. Zdumiała się tedy spostrzegłszy, że śmierć Augusty wywarła wprost przeciwny skutek.
Augusta bała się śmierci, a więcej może jeszcze nieśmiertelności. To też Tomcio postanowił nieugięcie zostawić ją w spokoju. Dzieci zazwyczaj przeraża myśl o wieczności. Karolek poruszał nieraz ten temat, ale Tomcio zmuszał go do milczenia i nie chciał słuchać. Miał przekonanie, że, usiłując myśleć o niej, tam, w zaświatach wieczności, działaliby wprost przeciw jej wyraźnej woli.
Karolek ustąpił i posłuchał, widząc, że przyjaciel nie żywi wątpliwości co do samej istoty nieśmiertelności.
Tomcio nieraz myślał o Auguście, zwłaszcza brzdąkając na fortepianie, przy którym siedzieli tyle razy oboje. W takich chwilach obcował z nią niewątpliwie, ale rozpamiętywał jeno przeszłość...
Pewnego dnia odburknął coś ostro matce potem jednak wrócił zaraz i rzucił jej się na szyję. Nawykła do jego gwałtowności, nie zauważyła tego nawet.
— Cóż to znaczy? — spytała zdziwiona.
Zaczerwieniony szepnął jej do ucha, jak zawsze, gdy nie chciał, by nań patrzyła:
— Gdym dał ci raz kiedyś ostrą odpowiedź, mamo, przyszła do mnie Augusta na górę po schodach i zakazała stanowczo zachowywać się tak niegrzecznie. Wówczas nie zważałem na to, ale dziś, znalazłszy się znowu na tych schodach, wspomniałem sobie...
W tym czasie czytali wspólnie różne rozdziały książki Lukasa o przedziwnych dowodach dziedziczności, która przeskakuje nieraz kilka pokoleń i lektura ta uczyniła na Tomciu wielkie wrażenie. Zebrał cały szereg pytań i poszedł z tem do doktora.
Zwolna wróciło wszystko do dawnego trybu, tylko Tomcio stał się cichszy i spokojniejszy, niż przedtem.