<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Mowa.

Minęło lat czternaście...
Pewnego majowego popołudnia zaroiła się wielka aleja tłumami ludzi, spieszących do dworzyszcza. Kandydat filozofji, Tomasz Rendalen, miał wygłosić mowę inauguracyjną z powodu otwarcia hali ćwiczebnej, zbudowanej w podwórzu. Przy tej sposobności miał wyłuszczyć plan dalszego prowadzenia szkoły, której kierownictwo obąć zamierzał w sierpniu.
Wiedziano o tym jego planie już w czasie, kiedy pojechał na uniwersytet do Krystjanji, że postawił sobie to za cel życia. Od myśli tej nie odstąpił również, kiedy, po ukończonych studjach, uczył po różnych szkołach męskich i żeńskich, a także właśnie w celu zapoznania się ze szkolnictwem odbył kilkoletnią podróż po Niemczech, Szwajcarji, Francji, Anglji i Ameryce.
W Ameryce głównie, jak sam mówił, znalazł to, czego szukał, i dał do poznania, że w dzisiejszej mowie przedłoży cały tok swych badań i doświadczeń. To też wszystkich zaciekawiła wielce niezwykła ta przemowa.
Podczas kilku miesięcy, jakie minęły od jego powrotu, wystawił w podwórcu halę ćwiczebną, albowiem sala rycerska, gdzie dotąd odbywano ćwiczenia gimnastyczne, potrzebna mu była na chemiczne i wogóle naukowe badania. Nie wiedziano dobrze, jakiego to rodzaju miały być badania, ale spodziewano się usłyszeć dzis właśnie. Wieżę zmieniono w małe obserwatorjum astronomiczne. Do dworu napłynęło mnóstwo paczek i skrzyń z przedmiotami, nazwanemi „materjąłem naukowym”, który miał służyć do pokazu najróżniejszych rzeczy z zakresu przyrody.
Wszystko to, a także długie podróże Tomasza, kosztowało dużo pieniędzy.
Skąd się wzięły? Pani Rendalen doszła przypadkiem, że poszczególne części obszernych niegdyś lasów, sprzedane zostały ówczesnym właścicielom przyległych osiedli tylko na wyrąb drzewa, to też choć parcele te przeszły w inne ręce, sam teren był dotąd jej własnością. Wszczęła liczne procesy z posiadaczami, którzy je sobie przywłaszyli. Przegrywając niektóre, wygrała też sporo spraw tak, że uzyskała stąd pieniądze, które starczyły na naukę Karolka i Tomcia, a także na podróże tego ostatniego. Karol skończył teologję, Tomasz filologję i przyrodę. Karol wrócił do domu po roku, Tomasz długo jeszcze bawił zagranicą.
Wróciwszy, zaczął Tomasz odrazu wykładać dziewczętom z klas najwyższych przyrodoznawstwo, a mianowicie objaśniał działalność mózgu i pokazywał barwne tablice. Dziewczęta opowiadały to dorosłym i zachęcały ich do nauki. Często obsiadywały ławy szkolne siostry uczennic i matki, a nawet raz po raz jawili się ojcowie. Tem wytłumaczyć łatwo ogromny napływ słuchaczy.
Młody nauczyciel nie był zbyt piękny, miał bowiem rude włosy, mnóstwo piegów na twarzy, szeroki nos i szare, bez brwi oczy, a usta niemal warg pozbawione.
Mimo to jednak, jak powiadano, szalała za nim cała żeńska szkoła. Chciano się przekonać, co w nim jest tak szczególnego, to też trzy kobiety na jednego mężczyznę, przypadały w tłumie, cisnącym się aleją, ku staremu dworzyszczu.
Od paradnych schodów przed budynkiem głównym, zwykła droga do szkoły wiodła na około fasady i skrzydła w podwórze wnętrzne, gdzie stała nowa hala ćwiczebna. We wnijściu do niej, ustawiono straż i tutaj zbił się zwarty tłum, protestujący żywo przeciw tego rodzaju metodzie. W drzwiach stał nieubłagany Andrzej Berg, dając baczenie, by wpuszczano samych tylko „rodziców”. Zaproszenie dotyczyło wyraźnie wyłącznie „rodziców”, ale nie zwrócono na to uwagi, albo postanowiono spróbować, czy się uda, to też napłynął tłum, który teraz szemrał groźnie. Najgłośniej protestowali, oczywiście, młodzi.
Wesołość ogólną nieciło, ile razy wzbroniono wstępu komuś ze starszych, kto nie był oficjalnie uznany za ojca, lub matkę. Stawił się pośród innych także niejaki Antoni Dosen, zwany „Francuzem“, albowiem przebywał lat kilka we Francji i handlował francuską galanterją. Przedstawił się jako „ojciec“, ale nigdy nie był żonaty.
Wielką to wzbudziło wesołość. Niewzruszony Berg zatrzymał go, a „Francuz” zaczął pytać na cały głos, czego trzeba, by zostać dopuszczonym! Czy ma może wziąć od pastora potwierdzenie ojcostwa? Owszem może przynieść kilka takich świadectw.
„Francuski” Dösen posiadał przywilej wyznawania otwarcie swych grzechów, a ludzie chętnie tego słuchali. Sklep jego, mirmo lekkich obyczajów właściciela, zawsze był pełen kljentów, a niewiele mu krzywdy uczyniła konkurencja, w postaci osiadłych naprzeciwko, dwu koślawych panien Jensen. Ale oto cóż się stało? W chwili pertraktacji z Bergiem ujrzał, że rzeczone panny Jensen wpuszczano bez przeszkód do środka.
Zebrani wybuchnęli głośnym śmiechem, gdyż wiedziano, że panny Jensen są niezamężne. Andrzej Berg oświadczył, że te panny mają kuzynkę w szkole.
— I dlatego im wolno wejść?
— Zastępują rodziców!
— Ależ, — zawołał Dösen — wszakże więcej znaczy być ojcem, niźli zastępować ojca!
Przyklaśnięto mu.
— Zresztą, zastępuję rodziców tym, których utrzymuję i którym płacę pensje! — powiedział, ale Berg nie wdawał się w te subtelności.
Nadszedł burmistrz z żoną. Ich także nie chciał wpuścić Berg, albowiem nie byli „rodzicami“ i nie mieli nawet wychowańca w szkole.
— Brawo! — zawołał Dósen, klaszcząc w ręce, a tłum ryknął śmiechem. Niecierpiano ogólnie burmistrza i wszyscy radzi byli temu figlowi. Burmistrzem zatrząsł taki gniew, że nie mógł dobyć słowa, bąkał jeno i gestykulował. Był to chudy dryblas w okularach, z wieczystym uśmiechem na ustach. Ale nie śmiał się z wesołości, jeno było to skrzywienie, wywołane katarem żołądka, co łatwo mógł rozeznać każdy, przyjrzawszy mu się zbliska.
Odzyskawszy mowę, spytał Berga, czy przypadkiem nie zwarjował. Pani burmistrzowa, spiesząca zawsze z pomocą mężowi, dodała, że ma on prawo jako burmistrz uczestniczyć we wszystkich zebraniach miejscowych.
Nie uczyniło to jednak na Bergu najmniejszego wrażenia. Otwierał wszystkim „rodzicom“, potem zaś przyciągał drzwi do siebie, nie puszczając klamki. Dösen jął wstawiać się za burmistrzem. Oświadczył Bergowi, że powinien wziąć pod rozwagę, iż brak dzieci nie jest winą burmistrza, ani jego żony.
Ryknęły z wszystkich stron okrzyki uznania.
— Z tego powodu nie powinieneś pan, panie Berg, wypędzać naszego zacnego burmistrza z rodzicielskiego raju! zawołał jeszcze, ale przerwał mu burmistrz, pytając zwyczajem swym, podobnie jak Berga, czy nie zwarjował.
— Tak jest, panie burmistrzu, wedle pańskiego zwyczaju.
Zebrani zahuczeli znowu śmiechem.
W tej chwili zjawił się szewc Nils Hansen z żoną. I jego pytał burmistrz nieraz, czy nie zwarjował, to też usłyszawszy te słowa, roześmiał się bezwiednie.
— Któż to teraz znowu zwarjował? — zapytał.
— Andrzej Berg! — odparł burmistrz.
— Nie, to ja! — krzyknął Dösen.
— Nie, to burmistrz! — zawołało kilka głosów.
— Wyobraź pan sobie, — zwrócił się burmistrz do Hansena — te n Andrzej Berg ośmiela się nie wpuścić mnie i żony!
Widać było po Hansenie, że go to bawi. Natomiast Laura zdziwiła się i zapytała Berga, ale popełniła omyłkę, sądząc, że go skłoni do odpowiedzi. Otworzył przed nią i mężem drzwi, prosząc, by weszli. Uczynili to, a za sobą usłyszeli jeszcze okrzyk Dösena:
— Burmistrz nie wejdzie, nim się nie postara o dzieci!
Doszło to do sali, rozległy się śmiechy, tak głośne, że je posłyszano w podwórzu i odpowiedziano ochoczo tem samem.
Nagle zakotłowało w tłumie, bowiem przybył naczelnik urzędu[1]. Żona jego przyprowadziła obcą damę, której Berg wpuścić nie chciał. Upierał się, że zaproszono jeno „rodziców“, zaś ową damę, która nieraz u niego kupowała kwiaty, zwano „panną Kriüger.“
Naczelnik, przezywany też Jensem-bawidamkiem, o chytrym, szelmowskim wyrazie twarzy, patrzył pytają co na obie przerażone kobiety, stojące na schodach i oblane rumieńcami. Naczelnikowa nie przypuszczała, by miano nie dopuścić osoby przez nią samą przyprowadzonej. Obie z przyjaciółką nie wiedziały, co mają robić, zażenowane śmiechem Dösena i jego stronników, oraz wystawione na oczy nieznanego sobie tłumu. Naczelnikowa niedawno dopiero przybyła do miasta.
Była to piękna, delikatna, smukła kobieta o zadumanych oczach. Ale oczy te spozierały teraz lękliwie wokoło i po chwili dopiero spoczęły na mężu, który, robiąc dobrą minę do przykrej sprawy, wraz z innymi śmiał się z zakłopotania dam.
— Czyż aż tak niebezpieczną jest panna Krüger? — spytał.
Ta uwaga, przyjęta oklaskami i rozgłośnym śmiechem przez tłum, rozgniewała Berga. W odwecie za to odsunął grzecznie panią naczelnikową i otwarł drzwi dla innych gości. Weszła pewna liczba dam, jak się należy zamężnych, które miały dzieci w szkole. Nieszczęsna naczelnikowa zeszła ze schodów, a śladem niej przyjaciółka. Pomówiły z sobą, poczem przyjaciółka odeszła. Naczelnikowa chciała jej towarzyszyć, ale nie dopuściła do tego. Wówczas poskoczył ku pannie Kruger naczelnik, chcąc jej służyć za towarzysza, ale odwróciła się porywczo i poszła. W tej chwili najechał nieomal na naczelnika powóz, sprzężony w rosłe, niemieckie konie, a kierowany przez stangreta w szarej liberji.
Był to ekwipaż konsula Engla. Z powodu złego stanu zdrowia żony, kazał on zajechać aż na podwórze wnętrzne i wysadził swą połowicę z troskliwością, oddaniem i wdziękiem niewysłowionym. Był to przystojny mężczyzna, o szlachetnych rysach twarzy i miłym uśmiechu. Niósł napoły lekki swój ciężar środkiem tłumu. I konsulowa była również piękna, miała mądre oczy, przysłonione atoli bolesnym rysem, który krzywił również jej usta. Naczelnikowa wiodła za chorą dziwnem pytającem spojrzeniem przez cały czas uciążliwej wędrówki od powozu do wnijścia. Z konsulowej przenosiła oczy na konsula i znowu na nią. Cóż to znaczyć mogło? Zjawiły się łzy i nagle odeszła, ostatni płochliwy rzuciwszy błysk.
W tej chwili podał jej mąż ramię, by wprowadzić do środka. Drgnęła, sponsowiała i... niewiadomo dlaczego, uśmiechnęła się.
Za chwilę nadeszła młoda, promienna pani Ema Wingard, a naczelnik szepnął jej coś, z czego się roześmiała. Potem spytał, czy nie zechciałaby zająć miejsca obok. Ema Wingard pochodziła z rodziny Fürstów, miała jasne, kręte włosy i błyszczące oczy, któremi kilka razy zaczepiła Dösena, przyjaciela brata, porucznika marynarki. Dösen zrobił rozpaczliwą minę, wskazał na wnętrze hali i spuścił głowę na piersi. Zrozumiała, że go nie wpuścili i urągliwie jęła mu skrobać marchewkę. Potem znikła.
Była śliczna, wesoła i przypominała całkiem brata, porucznika Nilsa Fürsta, pierwszego złotego młodzieńca miasta i lwa wszystkich miast nadbrzeżnych. Ktoby o tem wątpił, mógł spytać damy towarzyszącej Emie, pani Kai Gründal, żony inżyniera, który tak rzadko bywał w domu. Gdyby owej pulchnej damie zadano owo pytanie, odnoszące się do Nilsa Fürsta, będącego bardzo często w domu, odpowiedziałaby niezawodnie, iż nikt o tem nie powątpiewa.
Uprzejmy naczelnik puścił damy przodem, potem zaś rzekł kilka grzecznych słówek Bergowi, który nie raczył odpowiedzieć.
W tej chwili Berg zobaczył panią Rendalen wraz z synem, burmistrzem i burmistrzową. Wychodzili we czworo z budynku głównego. Widać burmistrz docisnął się aż do pani Rendalen, by nań zanieść skargę. Czyżby miał dostać burę wobec tej rozswawolonej młodzieży za to, iż surowo pilnował otrzymanego polecenia. W samej rzeczy podeszli do drzwi głównych, nie do wiodących przez przedpokój, gdzie była szatnia i ćwiczebnia dziewcząt. — Miało to widocznie na celu wpuszczenie burmistrzostwa do hali.
Stojący w pobliżu, witali panią Rendalen i jej syna. Berg otwarł, ona weszła na schody, za moment atoli cofnęła się o krok i przepuściła w istocie burmistrza i burmistrzową. Potem wszedł Tomasz, ona sama została na zewnątrz.
Roztyła się bardzo. Włosy, wyzierające z pod kapelusza, były popielate, twarz jej poczerniała i obrzmiała.
Odrobiła wiernie pracę swego życia i wiedziała dobrze, że ją wszyscy szanują.
Zaczekała, aż nastała względna cisza, i rzekła donośnie, by słyszano:
— Kto nie zaproszony, uczyni najlepiej idąc do domu. Musi tu być teraz całkiem cicho.
Zaraz, najdalej stojący znikli za załomem muru, po nich rozpłynął się szereg następny i tak niebawem tłum stopniał. Ten i ów spróbował cichaczem zrobić jakiś dowcip, ale za chwilę podwórze opustoszało całkiem. Jeden tylko Berg miał ochotę protestować, bo historja z burmistrzem oburzała go do żywego.
— Już pewnie niewiele przyjdzie gości! — powiedziała pani Rendalen — Możesz odejść, drogi panie Berg.
Na tem się skończyło.
Weszła, a siedzący najbliżej powstali, pozdrawiając ją w ten sposób, z nawyku. Przeważały tu dawne uczennice. Skutek był taki, że wszyscy zebrani wstali, zaś pani Rendalen, rozdając na prawo i lewo ukłony, podeszła do katedry na wzniesieniu i tu usiadła.
Objęła salę spojrzeniem. Wszystkie miejsca były zajęte, kilku mężczyzn stało w środkowem przejściu, ale i im niebawem przyniosła krzesła stara kobiecina.
Tomasz stał przy oknie i rozmawiał z doktorem Holmsenem. Lekarz utył, miał twarz czerwoną, a w wyłupiastych oczach malowała się ironja i płochliwość jednocześnie.
Słuchając Tomasza, przeczesywał z zakłopotaniem palcami ciemne włosy i gładził szpakowatą bródkę.
Tomasz był w zupełnem z nim przeciwieństwie, stanowczy, ognisty i elegancki. Uczennice rozpowiadały cuda o różnych esencjach, jakich używał i, w istocie woniał zdaleka, niby światowa dama. Bielizna jego była nadzwyczaj wykwintna, a modnie skrojone, szare ubranie leżało wyśmienicie. Był zgrabny i elastyczny w ruchach.
Rozmawiał z doktorem cicho, ale nerwowo i napastliwie, jakby chciał wykorzystać chwilę. Potem urwał nagle, oddalił się, albowiem w drzwiach stanęli ci, na których widocznie czekał, mianowicie stary pastor Green i kapelan Wangen.
„Stary“, dziś już naprawdę, pastor Green szedł zwolna, pochylony i oparty na ramieniu Wangena. Twarz Karola nie łatwo zmienna, szerokie czoło, głębokie, oczodoły i uśmiechnione usta były takie same, jak wówczas kiedy Tomasz się z nich naśmiewał, a różnica polegała na tem jeno, że cała postać jego wyrosła i dojrzała.
Tomasz powitał starca, potem obszedł go z uszanowaniem i wkroczył na wzniesienie, gdzie było dlań przygotowane obok matki krzesło.
Przeczesał nerwowo palcami rudą czuprynę, która zjeżyła się jeszcze bardziej, dobył z kieszeni chustkę, sięgnął po karafkę z wodą, potem odsunął jakiś przedmiot z pulpitu, a wszystkie te ruchy zdradzały wielkie podniecenie nerwowe. Błyskał żywemi, szaremi oczyma to tu, to tam, aż wreszcie utkwił je w matce i starym pastorze i zaczął mówić.
Miał tenorowy, miły, dźwięczny głos, mówił wprawnie i czynił bardzo miłe wrażenie.
Ku wielkiemu zdziwieniu zebranych oświadczył odrazu, że zamierza mówić o obyczajności, albowiem właśnie ta hala wystawioną została ze względów na obyczajność. Odtąd główny nacisk w wychowaniu winien spoczywać na moralności.
Zaproszenia ograniczono umyślnie do rodziców, do osób zdolnych tę odpowiedzialność ponosić, by móc mówić bez ogródek i mówca spodziewa się, że zebrani wezmą na serjo tę arcypoważną sprawę.
W tonie jego słów była w istocie powaga, nawet pogróżka. Nie zauważył wcale, jak wstęp ten przeraził małomieszczan, wziął zakłopotanie ich za pełen szacunku, uroczysty nastrój i ciągnął dalej:
— Nietylko w interesie kobiety, ale i mężczyzny stać się to winno. Zarówno jedno jak drugie musi się pilnować, a zwłaszcza kobieta, dająca na siebie takie baczenie, wznosi się wyżej w społeczeństwie i zwiększa swą wartość.
To też, zadaniem nowoczesnej szkoły jest wspierać ją w tem dzielniej, niż dotąd.
— Czcigodny starzec, siedzący po mojej prawicy, powiedział mi raz, że te przeważnie rodziny popadają w nałóg pijaństwa, których nerwy zostały poprzód zniszczone wybrykami płciowemi. W takich też rodach pijaństwo staje się nałogiem dziedzicznym.
— Ale — ciągnął dalej — możemy do tego samego typu zaliczyć również inne występki, w pierwszej zaś linji żądzę użycia. Rozwija się ona pozornie na zdrowym gruncie, ale można wyglądać zdrowo, a mimo to być zupełnie zniszczonym. Słabość charakteru i brak odporności w najdrobniejszych rzeczach, to również skutek płciowych grzechów przodków naszych. Podobnie, szerzące się pośród wybitnych nawet niegdyś rodzin, różne rodzaje moralnej i duchowej tępoty i ospałości można odnieść do tej samej przyczyny, w każdym zaś razie jest ona z wszystkich najważniejszą. Gwałtowność, pobudliwość usposobienia, brak cierpliwości, skłonność do przesady i nerwowość, wszystko to znajduje na tem podłożu żyzny grunt, o ile oczywiście wady te nie powstały przez czysto przypadkowy błąd wychowawczy, lub chorobę.
Badania, do tych rzeczy się odnoszące, są stosunkowo świeżej daty i narazie nie można dać ważkich dowodów, chociaż istnieją one z wszelkiem prawdopodobieństwem. W ostatnich dopiero czasach zwrócili się ku tym badaniom, jako najważniejszym, uczeni obojga płci, lecz szerszy ogół niewiele wie dotąd o dziedziczności.
Zwłaszcza szkoły żeńskie nie stoją na wysokości zadania i są mocno pod tym względem zaniedbane.
Nasza miejscowa szkoła dla młodzieży żeńskiej, to zakład najlepszy bezsprzecznie w kraju. Przekonałem się o tem. Mimo to jednak jej kierowniczka nabrała w ciągu całego czasu wychowawczej działalności tego przekonania, że nie osiągnęła założonego odrazu celu, to jest wysunięcia na plan pierwszy moralnego wykształcenia powierzonych sobie dzieci. Rozmawiałem o tem nieraz z matką i przejąłem te właśnie od niej poglądy. Pozatem pochodzenie moje, wychowanie i cały tok życia przysposobiły mnie do tego.
Głos mu zaczął drżeć tak, że musiał przerwać. Matka uczuła wzruszenie, a wszyscy zdumieli się wielce.
— Cóż zarzucić można moralnem u wychowaniu kobiety? — spyta niejeden — Coprawda, szwankuje ono trochę na wsi, ale po miastach jest doskonałe. Silny puklerz wiary, czysta atmosfera rodziny, systematyczna praca w szkole, odosobnienie płci, wszystko to daje wystarczającą ochronę.
Ileż w tem wszystkiem prawdy?
Weźmy, naprzykład, czystą atmosferę rodzinną, powiedzmy, w jakiemś portowem, lub handlowem mieście, których u nas tyle. Przyznacie mi chyba, państwo, że czystości tej dużo zarzucić można. Kupcy i żeglarze to, z samej racji zawodu i jego warunków, ludzie o bardzo niskim poziomie wychowania i obyczajów. Trudno zaprzeczyć, że włóczęgostwo od lat młodych obniża ich moralność. Również nie krzepi jej obliczona wyłącznie na zysk działalność kupiecka. Wykształcenie mają z reguły nader małe, lektura ogranicza się do dziennika, czy modnego romansu, a stosunki towarzyskie nie przekraczają koła zawodowców i członków rodziny.
Żeglarz zwłaszcza oderwany jest z reguły od ojczystego podłoża i żyje w najróżniejszem otoczeniu, po całym świecie. Dziewięć razy na tysiąc jest on pozbawionym wykształcenia dzikusem, tyranizowanym przez właściciela statku i tyranizującym przy okazji podwładnych. Przyjął się zwyczaj, że żeglarz pobiera procenty od wszystkiego, od ładunku towarów, zaprowjantowania okrętu, słowem niemal od wody. Jest to więc kompletny system rabunkowy, wobec którego, jak łatwo zrozumiemy, nie może byś mowy o zasadach moralności, ani o dobrym przykładzie, jaki podwładni tego żeglarza mogliby zeń brać.
Gdy tak a czereda zawinie do miasta portowego, nie może oddziałać chyba umoralniająco i jasne jest bezsprzecznie, że wychowanie dzieci w rodzinach żeglarskich mogłoby być nierównie lepszem, niż jest obecnie. Czy ktoś z państwa życzy sobie imiennych dowodów na to moje twierdzenie?
Szkoda, że czytelnik nie mógł naocznie przekonać się o wrażeniu, jakie wywołały te słowa. Strach, pomieszanie, wstyd, tu i owdzie wściekłość odmalowały się na twarzach zebranych, zwłaszcza na brunatnoczerwonych twarzach marynarzy. Niektórzy siedzieli osłupiali, z kapeluszami w reku, zapatrzeni tępo w plecy poprzedników swoich, inni zaś jawnie radowali się skandalem. Ci ostatni jeno mieli śmiałość podnieść oczy. Wpatrywali się ciekawie w uśmiechniętego konsula Engla, żeglarzy, kupców, w naczelnika, w kobiety, słowem wszystkich, którzy za własne, czy cudze winy, zasiedli tu na ławie oskarżonych. Wiele kobiet miało łzy w oczach, łzy wstydu, oburzenia i przestrachu, inneby rade były uciec, by nie słuchać, ale nie śmiały. Mężczyźni myśleli również: — Jeśli nie przestanie, to za chwilę zerwę się z krzesła! — Ale siedzieli dalej, tak jeno zdenerwowani, że gdy doktór wytarł nos, drgnęli, jakby padł grom.
— Pewnie sądzą niektórzy — ciągnął dalej Tomasz — że dość na tem, jeśli dziecko nie widzi w domu nic bezwstydnego i nie słyszy tłustych dowcipów?
Ja jednak twierdzę, że o ile nie uczyni się znacznie więcej, to właśnie dziecko wystawione jest na najgorsze możliwości.
Błędnem jest mniemanie, że nieświadomość chroni niewinność. Należałoby ten pogląd zbić i innym razem rzecz wyłuszczę, dziś poprzestanę na postawieniu zasady, że silną i odporną jest tylko ta niewinność, która wie, jakie jej zagraża niebezpieczeństwo i walczy z niemi od najmłodszych lat. To też, niezbędnym warunkiem jest pełne zaufanie dzieci do rodziców, zwłaszcza dziecka do matki, lub do kogoś, kto zdołał posiąść to jego zaufanie, o ile ani ojciec, ani matka zaufania tego godnymi nie są. To jest rzecz wprost niezbędna.
Jeśli dziecko ma ojca, który chybił honorowi w walce życia, to nietylko jest on zbędnym dlań, ale jest mu wprost szkodliwą zawadą moralną. Ojciec taki, zachowaniem swojem, czy słowami, niweczy wszystko i każdej najpoważniejszej rzeczy nadaje ton wyuzdania i nieprzyzwoitości.
I w naszem także mieście, jak je wszyscy państwo znacie, zwłaszcza starsi, patrzący bystrzej skutkiem doświadczeń poczynionych, u większości rodzin znaleźć można taki ciemny punkt. Nikłe są wielce usiłowania matek utrzymania stosunku koleżeńskiego z dziećmi tak, że można powiedzieć, iż go wcale niema. Nie wiedzą jak się do tego wziąć.
Jak długo to zaś potrwa, działalność szkoły zostanie bezowocną. Dziecko może wysnuć z dobrej nauki złe wnioski, albowiem znajomość złego rychło przerodzi się w pokusę, o ile niema oparcia w pełnem serdeczności zaufaniu. Zwrócił już na to uwagę święty Paweł.
Dlatego przewiduję z góry, że praca nasza może w praktyce życia zrazu przeciw nam świadczyć. Ale innej drogi nie mamy.
Szkoła ma dawać baczenie na pewien zwłaszcza wiek dziecka. To jest najważniejszy punkt i przezeń trzeba szczęśliwie przebrnąć. Zdanie nasze polega w pierwszej linji na pobudzeniu do tego i znalezieniu środków. Spytajcież lekarzy, spytajcie doświadczonych wychowawczyń.
Matka moja, którą mogę nazwać słusznie doświadczoną wychowawczynią, zaświadczy, że właśnie w wieku przejściowym najwięcej się zdarza zboczeń na manowce, gdyż dzieci zatracają wtedy swą szczerość, a także pilność i zamiłowanie porządku. Coś obcego wciska się w duszę dziecka, a ta przemiana, proszę zapamiętać, nie jest to objaw sporadyczny, ale reguła.
Sądząc po zachowaniu się zebranych, sprawa ta dotyczyła jeno samych kobiet. Mężczyźni spoglądali po kobietach śmiało, niemal bezwstydnie, co czyniło sytuację tem przykrzejszą, zwłaszcza dla byłych uczennic pani Rendalen.
— Pracę naszą — mówił Tomasz — zacząć musimy od ubezpieczenia młodzieży na ten właśnie wiek przejściowy Nie wolno tu niczego zapierać się i niczego zaniedbać. Musimy uznać, że n. p. nauka języków, muzyka i biegłość w kobiecych robotach, to czysty luksus. Nieco wyżej stoi, ale ma również znaczenie podrzędne historia, geografja, rachunki i ćwiczenia piśmienne.
O religji powiem, że sama nie może ona ochronić dziecka przed tą rafą. Oczywiście, konieczną jest znajomość rzeczy boskich i praw moralnych. Ale nie budujmyż zbytnio na wierze, gdyż i ją dziecko może utracić. Na niewielu jeno wiara wywiera trwały wpływ.
Nie sądźmyż, że dziecko stanowi tu wyjątek. Dziecko rychlej poddaje się objawieniom wiary, ale rychlej także o nich zapomina, a wpływ religji na sposób życia jest u dziecka słabszym jeszcze, niż u dorosłych.
Mamy tu pośród siebie czterech duchownych. Jeśli mają mi coś do zarzucenia, raczą może powiedzieć! Nie sądzę jednak, by czuli tę potrzebę.
Nastała krótka pauza, ale czterej duchowni siedzieli dalej nieruchomi, jak bożki.
— Nie chcę powiedzieć — ciągnął dalej — że nauka religji jest to w szkole rzecz mniejszej wagi. Przeciwnie! Nie poruszam bliżej tego tematu, twierdzę jeno, że w szkole dzisiejszej nauka ta jest uprawiana w mierze zupełnie dostatecznej, a nasz czcigodny pastor Wangen, mój przyjaciel, będzie jak dotąd codziennie wpajał zasady wiary i moralności dzieciom od lat sześciu do szesnastu.
W czasach ostatnich — podjął po pauzie — podniesiono naukę historji i literatury do wyżyn tych nauk, które urabiają charakter. Można im będzie to przyznać, o ile lepiej, niż dotąd, w niedalekiej przyszłości dostosowane zostaną do potrzeb szkolnych.
Nie przeczę, że przykłady szlachetności i podniosłych myśli oddziaływają korzystnie, że dziecko winno poznać tok życia ludzkości i jej wybitnych przedstawicieli. Ale to, czego się dowiaduje o innych, nie może być dla dziecka osobiście najważniejszą rzeczą.
Zebrani nadstawili uszu. Dokądże zmierzał? Wszyscy odczuli, że teraz musi rzec decydujące słowa.
Pochylił się nad katedrą i powiedział wolno i dobitnie:
— Najważniejszem dla człowieka jest, by się nauczył czuwać nad sobą i pilnować siebie samego, na każdym kroku! Te słowa Herberta Spencera staną się niedługo programem całego świata.
Zanim nie zrealizuje słów tych szkoła w całej pełni, wszystkie inne gałęzie wiedzy nie uzyskają należytego miejsca w planie wychowania.
Nauczyć się czuwać nad sobą i nad dziećmi, to rzecz pod względem moralnym najważniejsza.
Jeśli we wczesnej młodości dowiem się, z jakich organów składa się moje ciało, oraz co mu wychodzi na korzyść, a co szkodzi (i to nietylko mnie, ale i tym, którym mam dać życie), to wiedza owa jest nietylko moim najwierniejszym stróżem, ale wytwarza we mnie zarazem skłonność do posłuchu temu, co mi objawia. Świadomość spraw natury budzi w najwyższym stopniu poczucie odpowiedzialności. Ale świadomość ta nie może przyjść za późno.
Nie potrzebuję chyba mówić, jak mało daje pod tym względem szkoła dzisiejsza i jak to, co nawet daje, czyni nieodpowiednio.
Muszę wiedzieć, czemu uczą mnie tego i tam tego, muszę wiedzieć wszystko dokładnie, bez obsłonek, a właśnie to, co przede mną tają, jest najważniejsze.
Mówię zwłaszcza o wieku przejściowym. Czyż dziecko wie, co go czeka i czemu to nastąpi? Czyż wie, na jakie wystawione zostanie pokusy? Czy go nauczono opierać się im? Czy poznało zasadnicze warunki kształtowania charakteru, zdrowia i szczęścia swego? Czy wie, że od tego czasu zależy późniejsze jego życie, oraz dola i niedola potomstwa?
Czyż dalej uczy się dziecko tych rzeczy arcyważnych w ten sposób, by wnikły na zawsze do jego duszy, by pobudziły jego fantazję w kierunku szlachetnym, by zapał zwróciły ku temu co piękne i dobre? Dzieci, a zwłaszcza dziewczęta łatwo się zapalają.
Wspomnę choćby o rzeczy drobnej, leżącej w granicach codziennej możliwości. Czy wiedzą rodzice, że w tym wieku pewne potrawy i przyprawy są niebezpieczne, że trzeba przestrzegać pewnej diety? Czy wie szkoła, jak pomocną jest w tym okresie pewnego rodzaju gimnastyka?
Nie wszystkim dzieciom potrzeba tego zaufania i tej metody, ale dla większości są to rzeczy niezbędne. Mogę się chyba śmiało powołać na osobiste doświadczenie zebranych tu rodziców i opiekunów. Wszyscy byliśmy młodzi i mieliśmy przyjaciół i towarzyszy.
Umilkł i spojrzał wokoło. Kędyś, w dali ćwierkał wesoło ptaszek.
— Pytam dalej! Czyż nie w tym właśnie wieku poznali ci, których przedtem niczego nie nauczono, że mają coś do zatajenia i że muszą się kryć z tem, co czynią. To co obraża wstydliwość, obraża również honor i niweczy otuchę. Jeśli nie ważymy się do czegoś przyznać, natenczas ponosi szkodę nasze poczucie odwagi. Skutkiem tego to właśnie, w owym wieku zaczynają działać siły samoniszczycielskie, nadwerężające ciało i charakter. Chyba nikt temu zaprzeczyć nie zechce?
Nastała pauza, straszliwsza jeszcze od słów mówcy.
— Czyż istnieje gdzieś na świecie — spytał po chwili — szkoła urządzona wedle tych kategorycznych wymogów doświadczenia?
W odpowiedzi na to opisał szczegółowo kilka wzorowych szkół w Ameryce i Anglji. Nie twierdząc, że są one doskonałe, wykazał poszczególne ich zalety.
Dłużej omawiał jeden z wyższych zakładów medycznych w Bostonie, gdzie wykładała młodzieży płci obojga anatomję pewna, niezamężna profesorka. Uczennice jej obejmowały potem stanowiska w miejskich szkołach żeńskich.
Panna-profesorka twierdziła, że w każdej szkole winien lekarz, albo obeznany z przyrodą nauczyciel, kierować tym działem wiedzy i to w sposób żywy i wbijający się w pamięć. Dziecko ma obserwować pod mikroskopem rośliny, poznawać ich ustrój komórkowy, różniczkowanie się stopniowe organów, oddychanie, wzrost i zapylenie, a zadaniem nauczyciela jest wpoić uczniowi ten przyrodniczy pogląd tak, by się stał wytycznym na całe życie.
Od najwcześniejszej młodości dziecko winno podziwiać z czcią nabożną wszystko, co zdrowe, świeże, naturalne, litować się nad tem co wątłe, chore, zaś wstręt czuć do każdego przejawu nienaturalności.
Tego rodzaju nauczanie wymaga dużo materjału naukowego, rysunków i przyborów celem uzmysłowienia przedmiotu, gdyż inaczej nauka ograniczy się do pustych jeno słów, a zdolności uczniów nie osiągną pełnego rozwoju.
Szkoła taka jest oczywiście znacznie kosztowniejsza z powodu tego materjału, a zarazem dlatego, że tacy nauczyciele muszą pobierać wyższe płace.
Także inne działy nauki winny zostać zmodyfikowane, szkoła funkcjonować musi rano i popołudniu, natomiast dziecko, wolne od wszelkich wypracowań, będzie mogło oczekiwać ranka bez wyrzutów sumienia. O tem wszystkiem, oraz nowym planie nauk, pomówię najbliższej niedzieli i dziś już zapraszam na to zebranych tu rodziców.
Z wielkim naciskiem prosił obecnych, by poparli jego usiłowania, skierowane ku dziełu, które sławą okryje miasto i ojczyznę. Jest to, coprawda, przedsięwzięcie kosztowne. Wystarczy zwrócić uwagę na wydatki, związane ze sprowadzeniem z Ameryki lekarki-nauczycielki, która obejmie najważniejszy dział nauk przyrodniczych.
Tu rozległy się po raz pierwszy szepty, pomruki i niepokój ogarnął zebranych.
— Tak, — ciągnął dalej — poznałem w Ameryce pewną Norweżkę, która wyjechała w młodym wieku, złożyła egzamina i uczy w jednym z medycznych zakładów. Zwie się Kornelja Hall. Posiada dziś wielkie doświadczenie pedagogiczne, oraz znaczną praktykę prywatną. Nie możemy wymagać, by traciła dotychczasowe dochody swe, to jest trzy tysiące dolarów rocznie, tem więcej, że u nas nie będzie mogła praktykować skutkiem nikczemnego i niegodnego naszego narodu prawa o „nielegalnem leczeniu,“ które dotyczy każdego lekarza przybyłego z zagranicy.
Zbiór materjału naukowego, jaki dotąd szkoła nasza posiada, jest już znaczny, ale jeszcze niedostateczny.
Wyznaję bez ogródek, że matka moja włożyła w szkołę cały swój majątek, uczyniła rzecz ponad siły i dalej posunąć się już nie może. Zwracam się tedy z pełnem zaufaniem do szanownego zgromadzenia o poparcie. Zrozumią mnie zwłaszcza kobiety, gdyż z doświadczenia wiedzą, jaką wartość moralną posiada kobieta uświadomiona, umiejąca sobą władać. Uczyńcież to państwo dla dobra swych dzieci, oraz dla dobrego przykładu!
Ja ze swej strony pragnę do końca życia z całem zaparciem działać tu, na gruncie rodzinnego miasta!

∗             ∗

Ostatnie słowa wyrzekł głosem wzruszonym. Stało się to nagle. Urwał, zapomniawszy o otwarciu hali ćwiczebnej, o pożegnaniu zebranych ukłonem, zbiegł z katedry, znikł w drzwiach przedpokoju, potem zaś podążył przez podwórze do domu.
Zebrani siedzieli, jakby czekali, co dalej nastąpi. Zakończenie wydało im się zbyt niespodziane... nie mogli dojść do opamiętania.
Po chwili, wstało kilka osób trzeźwiejszych, za niemi podnieśli się inni, a pani Rendalen doznała teraz wielkiego zdziwienia.
Nie widziała dobrze, przez okulary nawet. Przytem, przez cały czas wpatrzona była w syna. Skutkiem obracania głowy w jego stronę uczuła ból w karku, przeto w połowie mowy zwróciła się doń z krzesłem, nie spuszczając zeń oczu.
Do ostatnich szczegółów wiedziała, co powie, nowością dla niej była jednak nieustraszona forma przemówienia, energja i potęga osobistego wpływu mówcy. Nie przeraził jej. Dzielną będąc, czuła, że ten właśnie temat wymaga zupełnej szczerości. Znała obojętność rodziców dla sprawy wychowania i rada była, że usłyszeli raz bodaj słowa prawdy. Przytem cieszyło ją, że sprawę ujął z tak szlachetnej strony i odczuła jego wnętrzne wzruszenie. W rażenie pierzchło dopiero z ostatniemi jego słowami. Okulary przysłoniły łzy. Otarła je, nie widząc nikogo i nie myśląc o nikim w hali.
Przyszła do siebie dopiero, gdy zaczęto wstawać. Musiała być gotową na przyjęcie tych, którzy zbliżą się do katedry, by ją pozdrowić, powinszować, lub też złożyć gratulacje dla nieobecnego już syna.
Ale nie jawił się nikt... to jest, przyszły panny Jensen, koślawe modystki. Zbliżyły się jak zawsze, serdecznie uśmiechnięte, podziękowały, złożyły gratulacje Tomaszowi i zapowiedziały, że podziękują mu osobiście. Ale były jedyne. Nie przyszedł nawet Nils Hansen, ni Laura, ni żadna z dawnych uczennic... ni wreszcie pani Engel... biedna, dobra Emilja... nie było nikogo... nikogo...
Nie przeraziłoby pani Rendalen bardziej, gdyby ktoś przystąpił i wymierzył jej policzek. Cóż to miało znaczyć, na Boga?
Dla niej, mowa syna była rezultatem wspólnego życia, wspólnych myśli, sumą tego wszystkiego, czego się razem nauczyli i doświadczyli.
A raczej mowa ta była jeszcze czemś więcej, była rezultatem wychowania syna od urodzenia, aż do chwili osiągnięcia pełni świadomości, kiedy oto, stojąc na katedrze, natchniony spoglądał w wielki cel swego życia. Mowa ta była kwiatem, który miał teraz wydać owoc.
O jakże go kochała, jakże podziwiała! Wiedziała ona najlepiej, ile przewalczył i czego dokazał w ciągu tych lat dwudziestu ośmiu, znała najdokładniej każdą myśl jego.
Miała sama jeno niejasne przeczucie tego wszystkiego, co on posiadł w pełni świadomości. Nie wiedziałaby zresztą co uczynić z temi poglądami, on zaś zmierzał prosto do celu.
Pomimo wspólnej, wytrwałej pracy, wydawało jej się wszystko złudą. Walka śmiała z dziedzicznem obciążeniem syna, przemiana ciemnego, ponurego środowiska w otoczenie, przepojone śmiechem i pogodą, słowem, cały ten szczęśliwy wynik, czyż to była prawda? Całą tę przecudną broń zawdzięczała synowi.
Czuła się tak szczęśliwą, że radaby była uklęknąć wobec wszystkich i złożyć dzięki Bogu. Nie byłaby w stanie mówić z nikim, gdyby ludzie przyszli z gratulacjami i podzięką, Nie szkodziło tedy, że nie przyszli.
W istocie, nikt się nie jawił poza pannami Jensen, a sala pustoszała coraz to bardziej.
Stary pastor siedział zadumany, nieruchomy. Powinien był chyba uczuć potrzebę zamienienia z nią kilku słów. Dopiero gdy niemal wszyscy wyszli, poruszył się, rzucił jej długie, pytające spojrzenie, wstał z trudem i podszedł nakoniec.
— O tak, pani. To były śmiałe słowna!
— Nieprawdaż?
— Bardzo śmiałe. Ale dałbym dużo zato, by nie wygłosił tej mowy...
— Księże pastorze!
— Teraz nie mogę o tem rozmawiać, hałas tu zbyt wielki i jestem zmęczony. Innym przeto razem. Proszę pozdrowić ode mnie syna. Do widzenia, droga, pani!
Ujął ramię Wangena i zwrócił się ku drzwiom.
Przeraziło to, podobnie jak ją, młodego kapelana, który w niewinności swej nie mógł, mimo że wysłuchał uważnie całej mowy, zrozumieć, czemuby ktoś miał się czuć niezadowolony. Poglądy były słuszne i Tomasz miał prawo je wygłaszać. Tak sądził kapelan aż do chwili, kiedy Tomasz zwrócił się wprost z apostrofą do zebranych. Wangen spojrzał po hali, uczuł wątpliwości, które mnożyły się z każdą chwilą bardziej wywołując coraz to żywsze bicie serca. Gdy ujrzał, jak opuścili wszyscy panią Rendalen, nawet dawne uczennice, odczuł jej ból!... W dodatku pastor!... Puścił jego ramię i chwycił oburącz dłonie przybranej matki. Radby był ją objąć i uściskać, ale z uwagi na obcych ludzi patrzył jeno na nią, a łzy napełniły mu oczy. Wkońcu nie mógł wytrzymać, otoczył ją ramionami i ucałował bez względu na świadków. Potem, niezręcznie trochę, podał ramię pastorowi i pomógł mu zejść z estrady.
Pani Rendalen oprzytomniała, lekkim względnie krokiem udała się do przedpokoju, a stąd przez podwórze do domu.
Poszła wprost do syna.
Tomasz zdjął surdut, kamizelkę i zabierał się do kąpieli. Nie chcąc tak długo czekać, przytuliła go do piersi i rzekła z płaczem:
— Tomciu mój drogi! Synu kochany!
Zrozumiał już od chwili, że się coś stało niewłaściwego. Potwierdzało to zachowanie matki, jej spojrzenie, oraz okoliczność, że mimo iż została w sali, nie przyniosła mu od nikogo pozdrowienia, ni gratulacji. Minęło jego podniecenie, uczuł teraz strach głuchy i coś go ukłuło w serce.
Nie chciał o tem wspominać matce, ona też milczała, więc po ucałowaniu rozeszli się, a Tomasz wziął kąpiel.

∗             ∗

Andrzej Berg został w hali. Po opróżnieniu zamknął drzwi i podszedł z wielką powagą do kąta przy głównem wejściu. Leżały tam różne przybory ćwiczebne, nakryte wielką płachtą.
Płachtę te zdjął Berg i odrzucił z hałasem na bok.
Ukazały się niespodzianie dwie głowy, cztery ramiona, złączone uściskiem, dwie suknie i cztery sznurowane buciki. Dwie twarzyczki, czerwone, okryte potem, o rozczochranych jasnych i ciemnych włosach kuliły się trwożnie pośród przyrządów.
Berg patrzył z surową miną.
— Widziałem, — rzekł — że płachta rusza się co chwila. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale domyśliłem się, że mogę tam być pod nią małe dziewczynki. Tymczasem znalazłem dorosłe panny. Wstydźcie się!
Jedna zaczęła płakać, druga wybuchła śmiechem.
— Tak się to zachowują córki przyzwoitych ludzi? Córka naczelnika urzędu? — spytał Berg roześmianej dziewczyny — Dorosła pannica, konfirmowana już, i uczennica najwyższej klasy? A ty? Czy sądzisz, że cię nie znam? Wszakże jesteś córką Nilsa Hansena. Była tu matka twoja! Szkoda, że cię nie znalazła pod płachtą! Cóżby powiedział ojciec? Siostra twoja, Augusta była całkiem inną, przyzwoitą panienką... Dalejże! Wstańcie! Zaraz powiem wszystko pani Rendalen!
Nie doszedł jeszcze do drzwi, gdy obie zerwały się na równe nogi. Strasznie wyglądały. Powalane miały suknie, włosy, a zwłaszcza twarze. Przypominały małe dzieci, które brudnemi rękami rozmazały sobie łzy po twarzach.
Dotykając zaprószonych przedmiotów, usmoliły sobie dłonie, a musiały ocierać pot ściekający na oczy, gdyż pod płachtą było gorąco. Czuły się nieswojo i nic wiedziały co robić. Ulokowane dość wygodnie, musiały jednak długo siedzieć w jednej pozycji, gdyż zakradły się tu na godzinę przed rozpoczęciem mowy.
Jedna płakała i czyniła wyrzuty śmiejącej się koleżance, ale zobaczywszy, jak wygląda, sama wybuchła również śmiechem i obie pobiegły do pokoiku, po drugiej stronie budynku, gdzie były przybory toaletowe. Spieszno im było biec do koleżanek i opowiedzieć wszystko. Nietylko z własnej ciekawości zajęły tam posterunek, zostały wydelegowane przez całą najwyższą klasę, która im też pomagała nasunąć płachtę na głowy.
Zaopatrzyły się też w środki żywności, głównie w napoje, ale skonsumowały wszystko jeszcze przed rozpoczęciem wykładu.
Pensjonarki czekały już z niecierpliwością, gdyż musiało być nader ciekawe to, co zastrzeżono jeno rodzicom.
Dowiedziały się wszystkiego. Przygładziły włosy, pospiesznie umyły ręce, tak by od biedy móc przejść podwórze, ale niecierpliwość czekających była zbyt wielka, to też jeszcze przed końcem tej operacji wpadła cała klasa do bali ćwiczebnej. Czekano tylko, by Berg zamknął drzwi i odszedł. Marudził strasznie, ale wkońcu odszedł do kuchni.
Delegatkami obrano je ze względu na doskonałą pamięć: W istocie nie uszedł im też najdrobniejszy szczegół z całej mowy, zwłaszcza to, co je najsilniej zajęło i co im było nowością.
To audytorjum mógł Tomasz uznać bezwzględnie za wdzięczne. Dziewczęta stoją zawsze po stronie śmiałka, a nie mogąc nawet same iść w pierwszym szeregu, gorzeją zachwytem odwagi. Córka naczelnika była jasnowłosym, smukłym, szczupłym, wielkookim podlotkiem. Miała ptasią twarz matki, ale nie było w niej wyrazu zastraszenia i lęku, przeciwnie zuchwale błyszczały jej oczy i pałała buzia, otoczona zwichrzoną, jasną czupryną.
Nie idąc za tokiem mowy Tomasza, dziewczęta zaczęły od rzeczy najsilniejszych i najbardziej je pociągających. Rozumiały do gruntu, o co idzie. Znały prelegenta z codziennej nauki, a także ciągłe obcowanie z panią Rendalen i innemi nauczycielkami stworzyło podłoże tego zrozumienia. Wiedziały wszystko, znacznie lepiej nawet niż dorośli słuchacze.
Nora urwała nagłe entuzjastyczne sprawozdanie swoje, poczerwieniała jak płomień i zbladła na moment.
Zobaczyła stojącą na schodach panią Rendalen! Andrzej Berg dotrzymał słowa, a dziewczęta zapomniały pogróżki.
Gdy się ukazał w jej pokoju, pani Rendalen chodziła nerwowo z kąta w kąt i na rękę jej nawet było, że przypadek ten zwrócił w inną stronę jej myśli. Pospieszyła zaraz schwytać winowajczynie na gorącym uczynku i, chcąc je zajść znienacka, obeszła całe skrzydło wzdłuż hali ćwiczebnej. Stojąc w przedpokoju, którego drzwi oczywiście zamknąć zaniedbały, usłyszała, jak Nora z pomocą koleżanki powtarza mowę Tomasza. Mówiła zupełnie jak on, przejąwszy jego metodę, głos, zapał, słowem całą zdolność krasomówczą. Nora, w istocie, umiała słuchać, jak trzeba!
Dzielna pani Rendalen zapomniała o karaniu, chciała tylko widzieć i słyszeć wykład. Ale dziewczęta inaczej pojęły jej zamysły.
Wspaniały był strach Nory i okrzyk reszty pensjonarek na widok wszechwładnej mistrzyni, a pani Rendalen, doświadczona nauczycielka, zrozumiała ten objaw szacunku. Ozwała się donośnym głosem:
— Powinnabym się naprawdę gniewać! Widzę, żeście zrozumiały. Ale wyznaję, pamięć Nory to coś niezwyczajnego!
Gdy Nora usłyszała, że jej nic nie zagraża i spostrzegła wyraźną radość przełożonej, podbiegła do niej z całym niepowściągnionym entuzjazmem szesnastolatki, objęła ją i rozpłakała się rzewnie.
Pani Rendalen, zadowolona z rezultatu, dodała:
— Jesteś dobrą, kochaną dziewczyną, Noro! Skończcież sobie sprawozdanie z wykładu, a potem przyjdźcie wszystkie do mnie, na górę. Dziś sprawimy sobie sowitą ucztę!




  1. Rodzaj pruskiego landrata, lub prezydenta rządowego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.