Towarzysze Jehudy/Tom III/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obaj młodzieńcy skryli się w cieniu wielkich drzew; Morgan prowadził swego towarzysza, mniej obeznanego z zakątkami parku. Tak doszli do miejsca, w którem Morgan zwykle przeskakiwał przez mur.
W kilka sekund obaj byli już za murem.
Wnet potem znaleźli się na brzegu rzeki Reyssouse.
Tam czekała pod wierzbą łódź.
Wskoczyli do niej jednocześnie i trzema uderzeniami wioseł dobili do przeciwnego brzegu.
Równolegle do koryta rzeki biegł wąwóz, który prowadził do lasku, leżącego pomiędzy Ceyzeriat i Etrez, więc na przestrzeni trzech mil wzdłuż. Las ten był niejako po tej stronie rzeki dalszym ciągiem lasu Seillon.
Doszedłszy do skraju lasu, zatrzymali się, gdyż dotychczas szli z możliwą szybkością, byle nie biegnąć. Żaden nie wymówił jednego słowa.
Droga, którą przebyli, była pusta; prawdopodobnie, a nawet z pewnością nikt ich nie widział. Można więc było wytchnąć.
— Gdzie są towarzysze? — zapytał Morgan.
— W grocie — odparł Montbar.
— Dlaczegóż więc nie idziemy tam zaraz?
— Bo pod tym bukiem mamy spotkać jednego z naszych, który nam powie, czy możemy bezpiecznie iść dalej.
— Kogo?
— D’Assasa.
Jakiś cień ukazał się za wskazanem drzewem.
— Oto jestem — odezwał się cień.
— Ach! to ty? — zawołali obaj młodzieńcy.
— Cóż nowego? — zapytał Montbar.
— Nic; czekają na was, aby powziąć decyzyę.
— Kiedy tak, to idźmy.
I we trzech poszli dalej. Gdy przeszli z jakie trzysta kroków, Montbar znowu się zatrzymał.
— Armandzie! — zawołał półgłosem.
Na to wezwanie dał się słyszeć szelest liści suchych i wynurzył się czwarty cień, który zbliżył się do trzech towarzyszy.
— Nic nowego? — zapytał Montbar.
— Owszem: jest wysłaniec Cadoudala.
— Ten gam, co już raz przychodził?
— Tak.
— Gdzież on?
— Z braćmi, w grocie.
— Idźmy! Pierwszy ruszył Montbar. Parów był tak wązki, że musieli iść jeden za drugim.
Droga szła w górę łagodnie, lecz kręto.
Gdy doszli do polanki, Montbar stanął i trzykrotnie wydal ten sam okrzyk puhacza, którym oznajmił swą obecność Morganowi.
Odpowiedziała mu zaś sowa.
Potem z pośród gałęzi dębu jakiś człowiek ześliznął się na ziemię. Była to straż, czuwająca nad wejściem do groty. Wejście to było o dziesięć kroków od dębu.
Szyldwach zamienił kilka słów po cichu z Montbarem, poczem powrócił na dąb i zniknął w jego gałęziach, tak, że ci, którym zginął z oczu, nie mogli go dojrzeć w tym napowietrznym bastyonie.
Droga, w miarę tego jak się zbliżali do wejścia groty, była coraz węższa.
Pierwszy wszedł Montbar. W wiadomem mu miejscu podniósł kamień, z pod którego wydostał krzesiwo, hubkę, zapałki i pochodnię.
Błysnęła iskra, hubka się zatliła, zapałka roztoczyła niepewne niebieskawe światło, poczem wybuchnęła płomieniem pochodnia.
Ujrzano trzy — cztery drogi. Montbar bez wahania wybrał jedną z nich.
Droga ta wiła się spiralnie i szła w głąb ziemi.
Widoczne było, że szli przez labirynt dawnego kamieniołomu, z którego być może powstały przed 1900 laty trzy miasta rzymskie, dziś będące tylko wioskami, nad któremi panuje obóz Cezara.
Kiedy niekiedy drogę podziemną przecinały wszerz szerokie rowy; można je było przebyć tylko po kładce, a tę jednem pchnięciem nogi rzucić w głąb rowu.
Tu i owdzie spotykano wyniosłości, za któremi można było zacząć strzelać, nie wystawiając się wcale na ogień nieprzyjaciela.
Wreszcie o pięćset kroków od wejścia barykada na wysokość człowieka zamykała drogę tym, którzyby chcieli dotrzeć do skalistej pieczary, w której znajdowało się w tej chwili z dziesięciu ludzi, zajętych czytaniem lub graniem.
Nikt z czytających lub grających nie poruszył się na odgłos kroków, ani na blaski ognia, skaczące po ścianach podziemi, tak byli pewni, że tylko przyjaciele mogą dotrzeć do nich w takiem ukryciu.
Widok obozowiska był bardzo malowniczy. Świece, obficie pozapalane, migotały na broni wszelkiego rodzaju, wśród której strzelby dwustrzałowe i pistolety zajmowały pierwsze miejsce; florety i maski pojedynkowe były porozwieszane na ścianach; tu i owdzie stały instrumenty muzyczne; wreszcie jedno, czy dwa lustra w złotych ramach wskazywały, że mieszkańcy tego podziemia nie zaniedbywali toalety.
Wszyscy byli tak spokojni, jakgdyby wiadomość, która wyrwała Morgana z objęć Amelii, była im nieznana lub bez znaczenia.
Jednak, gdy podczas zbliżania się grupki czterech towarzyszy rozległ się głos: „Kapitan! kapitan!“ — wszyscy powstali z uszanowaniem.
Morgan wówczas skłonił się, podniósł głowę i przeszedł przed Montbarem w środek koła, które utworzyli obecni na jego widok.
— Przyjaciele, podobno są wiadomości?
— Tak, kapitanie — odezwał się jeden głos — mówią, że policya pierwszego konsula raczyła zająć się nami.
— Gdzie jest zwiastun tego faktu? — zapytał Morgan.
— Oto jestem — odezwał się młody człowiek, ubrany w liberyę kuryera gabinetowego, jeszcze pokryty błotem i kurzem.
— Czy masz depesze?
— Pisanych nie. Mam ustne.
— Skąd pochodzą?
— Z gabinetu osobistego ministra.
— Więc można im wierzyć?
— Ręczę za to. Wiadomość jak najbardziej urzędowa.
— Dobrze jest mieć wszędzie przyjaciół — wtrącił Montbar nawiasem.
— A zwłaszcza w otoczeniu pana Fouche’go — dorzucił Morgan. — Ale jakież to wiadomości?
— Czy mam je mówić głośno, czy tylko dla ciebie, kapitanie?
— Ponieważ sądzę, że interesują one nas wszystkich, mów więc głośno.
— Otóż pierwszy konsul wezwał obywatela Fouché’go do Luksemburgu i zmył mu głowę z powodu nas.
— Dobrze. Cóż dalej?
— Obywatel Fouché odpowiedział, że jesteśmy bardzo zręczni wisusi, których trudno doścignąć, a jeszcze trudniej schwytać, gdy się doścignie. Słowem, wychwalał nas nadzwyczajnie.
— Bardzo łaskawie z jego strony! Cóż dalej?
— Potem pierwszy konsul powiedział mu, że go to nic nie wzrusza, że jesteśmy rozbójnikami, i że to my przez nasze rozboje podtrzymujemy walkę w Wandei; że gdy przestaniemy przesyłać pieniądze do Bretanii, szuanerya upadnie.
— Prześliczne rozumowanie!
— Zadawać cios Zachodowi na Wschodzie i na Południu!
— Tak jak zadawać cios Anglii w Indyach.
— W rezultacie pierwszy konsul dał zupełną swobodę działania obywatelowi Fouché’mu i musi mieć nasze głowy, chociażby trzeba było wydać milion i stracić pięciuset ludzi.
— Przecież wie on, czyich głów chce. Chodzi jednak jeszcze o to, czy my je mu oddamy.
— Otóż obywatel Fouché powrócił wściekły i oświadczył, że w ciągu tygodnia nie powinien zostać we Francyi ani jeden towarzysz Jehudy.
— Termin krótki.
— Tegoż dnia pomknęli kuryerzy do Lugdunu, Maçon, Lons-le-Saulnier, do Besançon i do Genewy z rozkazami do naczelników załóg, aby osobiście starali się nas wytępić, a nadto, aby bezwzględnie posłuszni byli p. Rolandowi de Montrevel, adjutantowi pierwszego konsula, i aby oddali do jego rozkazów wszystkie wojska, jeśliby mu były potrzebne.
— I mogę dodać — rzekł Morgan — że p. Roland de Montrevel już rozpoczął kampanię. Wczoraj naradzał się w więzieniu w Bourgu z kapitanem żandarmeryi.
— Czy wiadomo, w jakim celu? — zapytał jakiś głos.
— W tym celu, do licha, aby zamówić dla nas numery.
— Czy teraz będziesz go bronił? — zapytał d’Assas.
— Więcej, niż kiedykolwiek.
— Tego już za dużo — zaszemrał ktoś.
— Dlaczego? — zapytał Morgan tonem wyniosłym. — Czyż to prawo nie przysługuje mi, jako towarzyszowi?
— Naturalnie! — odparły inne głosy.
— Więc korzystam z niego, jako prosty towarzysz i jako wasz kapitan.
— A jeśli w zamieszaniu zabłąka się jaka kula! — zawołał jeden z towarzyszów.
— A więc nie domagam się swego prawa, nie rozkazuję, lecz proszę. Przyjaciele, przyrzeknijcie mi na wasz honor, że życie Rolanda de Montrevel będzie dla was świętem.
Wszyscy jednym głosem odpowiedzieli, podnosząc ręce:
— Słowo honoru! Przysięgamy!
— A teraz zaczął znowu Morgan — musimy rozpatrzyć nasze położenie jasno i trzeźwo. Gdy policya i inteligencya zacznie nas ścigać i rozpocznie z nami walkę, nie będziemy mogli oprzeć się: — choćbyśmy byli chytrzy jak lisy, obrotni jak dziki, zawsze opierać się będziemy do czasu tylko. Oto moje przynajmniej zdanie.
Morgan wzrokiem pytał towarzyszów; jednomyślnie się z nim zgodzili, ale przyznawali z uśmiechem na ustach, że ich zguba była nieunikniona.
Dziwna bo to była epoka; przyjmowano śmierć bez bojaźni, a zadawano ją bez wzruszenia.
— Czy nie masz nic do powiedzenia więcej? — zapytał Montbar.
— Mam — odparł Morgan. — Muszę zaznaczyć, że możemy łatwo zdobyć konie lub pójść pieszo. Jesteśmy wszyscy jeźdźcy i potrosze górale. Konno w sześć godzin możemy być poza granicami Francyi, a pieszo — w dwanaście godzin. Skoro dotrzemy do Szwajcaryi, możemy dbać o obywatela Fouché’go tyle, co pies o piątą nogę. Oto, co chciałem powiedzieć jeszcze.
— Przyjemnieby było drwić sobie z obywatela Fouché’go — rzekł Adler — ale niemiło jest opuszczać Francyę.
— To też poddam pod głosowanie tę ostateczność, ale po wysłuchaniu wysłańca Cadoudala.
— Słusznie! — zawołały dwa, czy trzy głosy. — Gdzie Bretończyk?
— Spał, gdym odchodził — rzekł Morgan.
— I śpi dotychczas — wtrącił Adler, wskazując palcem człowieka, leżącego na posłaniu ze słomy w niszy.
Zbudzili Bretończyka, który, przecierając oczy ze snu jedną ręką, drugą przez przyzwyczajenie szukał karabina.
— Jesteś wśród swoich — odezwał się któryś. — Nie bój się.
— Nie boję się! — odparł Bretończyk. — Któż to przypuszcza, że ja się mogę bać?
— Ktoś, kto nie zna zapewne Złotego Sęka — odezwał się Morgan (gdyż poznał on, że wysłannik Cadoudala był już raz w klasztorze Kartuzów); przepraszam cię w jego imieniu.
Złoty Sęk popatrzał na gromadkę młodych ludzi z taką miną, że wątpić nie można było, iż nie bardzo lubi żarciki pewnego rodzaju. Ale widząc, że gromadka ta nie drwiła z niego, zapytał dość uprzejmie:
— Który z was, panowie, jest dowódcą? Mam do niego list od mego generała.
Morgan wysunął się naprzód.
— To ja — rzekł.
— Nazwisko pana?
— Mam dwa.
— Nazwisko bojowe?
— Morgan.
— Dobrze. O nim mówił generał; zresztą poznaję pana. To pan na zebraniu mnichów wręczył mi worek z 60 tysiącami franków. Mam dla pana list.
— Dawaj.
Chłop zdjął kapelusz, wydarł podszewkę i wyjął kawałek papieru w formie podwójnego czepka; papier na pierwszy rzut oka był zupełnie czysty.
Salutując po wojskowemu, chłop oddał papier Morganowi.
Ten obrócił papier na tę i drugą stronę, a widząc, że niema nic napisanego, przynajmniej pozornie, zawołał:
— Świeca!
Przyniesiono świecę. Morgan potrzymał papier nad płomieniem.
Powoli występować zaczęły litery; od nagrzania wystąpiło pismo.
Manipulacye te były dla młodych ludzi rzeczą zwykłą. Ale Bretończyk patrzał na to ze zdziwieniem.
Dla tego umysłu naiwnego w tem wszystkiem mogły być jakie czary. Ale z chwilą, gdy dyabeł służył sprawie królewskiej, szuan ten gotów był paktować nawet z dyabłem.
— Panowie — zwrócił się do zebranych Morgan — chcecie wiedzieć, co nam wskazuje nasz zwierzchnik.
Wszyscy skłonili się.
Morgan czytał:
„Kochany Morganie.
„Gdyby wam mówiono, że porzuciłem sprawę i wchodzę w układy z rządem pierwszego konsula i że toż samo czynią dowódcy wandejscy — nie wierzcie temu. Jestem z najczystszej Bretanii, a więc uparty, jak prawdziwy Bretończyk. Pierwszy konsul przysłał do mnie jednego ze swych adjutantów, ofiarowując całkowitą amnestyę dla mych ludzi a dla mnie stopień pułkownika.
Nie pytałem nawet mych ludzi i odmówiłem za nich i za siebie.
„Teraz wszystko zależy od was. Ponieważ od książąt nie mamy ani pieniędzy, ani poparcia, jesteście jedynymi naszymi skarbnikami. Jeśli zamkniecie nam swą kasę, a raczej jeśli nie będziecie dalej otwierali kasy rządowej, to opozycya monarchiczna, której serce bije już tylko w Bretanii, osłabnie powoli i wreszcie zamrze zupełnie.
„Nie potrzebuję wam mówić, że zamrze ono wtedy tylko, jeśli zamrze moje serce.
„Nasze posłannictwo jest niebezpieczne; prawdopodobnie złożymy nasze głowy. Lecz czyż nie sądzicie, że miło będzie nam słyszeć, jak mówić będą po nas (jeśli się cośkolwiek słyszy poza grobem): „Wszyscy stracili nadzieję, lecz oni jej nie stracili“.
„Zawsze ktoś z nas przeżyje innych, ale po to tylko, aby zginąć w swej kolei. Niechaj ci powiedzą: „Etiamsi, omnes, ego non“. Liczcie na mnie, jak ja na was liczę.
„P. S. Wiecie, że możecie powierzyć Złotemu Sękowi wszystkie pieniądze, które macie dla sprawy. Przyrzekł mi, że nie da się schwytać. Wierzę jego słowu“.
Szmer entuzyazmu rozległ się wśród młodych ludzi, gdy Morgan kończył ostatnie słowa listu.
— Słyszeliście, towarzysze? — zapytał.
— Tak, tak, tak — powtarzali wszyscy.
— Najpierw, ile możemy dać pieniędzy?
— 13.000 franków z nad jeziora Silans, 22.000 z Carronnieres, 14.000 z Meximieux, razem 49.000 — obliczył Adler.
— Słyszysz, kochany Złoty Sęku? — zapytał Morgan. — To niewiele; jesteśmy o połowę biedniejsi, niż pierszym razem. Ale cóż robić. Znasz przysłowie: „Czem chata bogata, tem rada“.
— Generał wie, jak się narażacie dla zdobycia tych pieniędzy. Powiedział, że z wdzięcznością przyjmie nawet najmniejszą sumę.
— Tembardziej, że następna przesyłka będzie lepsza, — rozległ się głos młodzieńca, który niepostrzeżony wmieszał się do gromadki, gdyż list Cadoudala pochłaniał ich uwagę — jeśli zechcemy zapoznać się w przyszłą sobotę z pocztą z Chambery.
— Ach, to ty, Valensolle! — rzekł Morgan.
— Bez nazwisk, jeśli laska, baronie. Dajmy się rozstrzeliwać, ścinać, łamać kołem, ćwiertować, ale ratujmy honor naszych rodzin. Nazywam się Adler i na inne wołanie nie odpowiadam..
— Przepraszam. Zbłądziłem... Więc mówiłeś?...
— Że poczta, jadąca z Paryża do Chambery, przejeżdżać będzie w sobotę pomiędzy Chapelle-de-Guinchay i Belleville. Wieźć ona będzie 50.000 franków rządowych dla zakonników na górze św. Bernarda. Dodam tylko, że pomiędzy temi dwiema miejscowościami jest tak zwany Biały Domek; możnaby tam doskonale urządzić zasadzkę.
— Co wy na to, panowie? — zapytał Morgan — czy zrobimy zaszczyt obywatelowi Fouché, niepokojąc jego policyę? Czy idziemy? Czy opuszczamy Francyę? Czy też zostaniemy wiernymi towarzyszami Jehudy?
Rozległ się jeden okrzyk:
— Zostajemy!
— Doskonale! — odrzekł Morgan — poznaję was, bracia. Cadoudal wskazał nam drogę w swym przepięknym liście. Przyswójmy sobie jego bohaterskie hasło: Etiamsi omnes, ego non.
I zwócił się do Bretończyka:
— Złoty Sęku, 49.000 franków są do twego rozkazu. Idź, kiedy zechcesz. Obiecaj w naszem imieniu coś więcej na przyszły raz i powiedz generałowi ode mnie, że będę uważał za zaszczyt dla siebie pójść za nim lub przed nim wszędzie, chociażby na szafot. Do widzenia, Złoty Sęku.
Potem zwrócił się do młodzieńca, który tak domagał się zachowania jego incognito:
— Kochany Adlerze, ja dziś cię nakarmię i dam ci nocleg, jeśli tylko raczysz być moim gościem.
— Z wdzięcznością przyjmę zaproszenie, drogi Morganie — odparł nowoprzybyły — muszę cię jednak uprzedzić, że spać mogę byle gdzie, bo upadam ze znużenia, ale byle czego jeść nie będę, bo umieram z głodu.
— Będziesz miał dobry posiłek i dobre łóżko.
— A gdzie?
— Chodź za mną.
— Jestem gotów.
— No to chodź! Dobranoc panom. Ty dziś czuwasz, Montbar?
— Tak.
— No to możemy spać spokojnie.
Z temi słowy Morgan wziął pod rękę przyjaciela, i z zapaloną pochodnią, którą mu podano, skierował się w głąb groty.
Pójdźmy za nimi.
Po raz to pierwszy Valenselle, który pochodzi z okolic Aix, mógł zwiedzić grotę w Ceyzeriat, wybraną tym razem przez towarzyszów Jehudy na schronisko.
Podczas schadzek poprzednich zbadał labirynty klasztoru Kartuzów w Seillon tak dobrze, że mógł odegrać rolę widma w komedyi odegranej przed Rolandem. — Ale wszystko było dlań nieznanem i ciekawem w tem nowem schronisku, w którem miał spać po raz pierwszy, a w którem, na kilka dni przynajmniej, Morgan założył swą główną kwaterę.
Jak we wszystkich kamieniołomach zarzuconych, tak i w tym, korytarze kończyły się zawsze ścianą w punkcie, gdzie przerwano wydobywanie kamieni. Jeden tylko z tych korytarzy, zdawało się, nie miał końca. Jednak i ten się kończył; ale w rogu korytarza wybity był — nawet ludzie miejscowi nie wiedzą po co — otwór, węższy o jakie dwie trzecie od szerokości korytarza, w którym zmieścić się mogło dwu ludzi rzędem.
Młodzieńcy przeszli przez ten otwór. Powietrze było tak rzadkie, że pochodnia mogła lada chwila zgasnąć.
Valensolle poczuł, że na ręce i ramiona spadają mu krople wody.
— Cóż to, deszcz tu pada?
— Nie — odpowiedział Morgan — przechodzimy pod rzeczką Reyssouse.
— Więc idziemy do Bourgu?
— Mniej więcej.
— Niech i tak będzie. Ponieważ ty mnie prowadzisz i ponieważ obiecałeś mi posiłek i spoczynek, więc o nic się nie troszczę, chyba o naszą pochodnię — rzekł młodzieniec, patrząc na coraz słabszy płomień.
— Nic strasznego; wydobędziemy się stąd zawsze.
— Wiesz co, Morganie, że nasze położenie jest głupie. Jeśli pomyśleć, że o trzeciej zrana łazimy po jaskiniach, że przechodzimy pod rzekami, że nie wiemy, gdzie będziem spali, że mamy przed sobą perspektywę aresztowania, sądu i ścięcia pewnego pięknego poranku! I dla kogo? — Dla książąt, którzy nie znają nawet naszych nazwisk, którzy, gdyby nawet je znali, zapomnieliby zaraz nazajutrz!
— Mój drogi — odparł Morgan. — To, co się wydaje głupiem, co nie może być zrozumiane przez pospólstwo w tym wypadku, może być niemniej wzniosłe.
— Widzę — odparł Valensolle, że w tym naszym tańcu więcej dajesz z siebie, niż ja. Ja bo robię to z poświęcenia, a ty z zapałem.
Morgan westchnął.
— Już jesteśmy — odezwał się po chwili.
W istocie natknęli się na pierwszy stopień jakichś schodów.
Morgan wszedł na nie pierwszy. Doszli wreszcie do kraty, którą otworzył kluczem.
Znaleźli się w grobach podziemnych.
Po dwu stronach podziemia stały dwie trumny. Korony książęce i herby, wyobrażające krzyże srebrne w polu błękitnem, wskazywały, że w trumnach tych spoczywały zwłoki z rodziny Sabaudzkiej.
W głębi widać było schody, idące w górę.
Valensolle obejrzał wszystko ciekawie i zoryentował się co do miejsca.
— Spartańczycy — rzekł — robili inaczej.
— Czy dlatego, że oni byli republikanami, my zaś jesteśmy rojaliści? — zapytał Morgan.
— Nie. Oni kazali przynosić kościotrupa przy końcu uczty, my zaś od tego rozpoczynamy.
— Czy jesteś pewny, że to Spartańczycy w ten sposób wyrażali swe poglądy filozoficzne? — zapytał Morgan, zamykając drzwi kraty.
— Może oni, może kto inny. Wszystko jedno. Powiedziałem i nie powtórzę więcej tego.
— Innym razem powiesz, że to Egipcyanie.
— Chyba będę sam szkieletem — odparł nie bez wesołości, ale z odcieniem pewnej melancholii w głosie Valensolle — zanim nadarzy mi się sposobność popisania się mą erudycyą. Ale cóż tam do licha robisz? Po co gasisz pochodnię? Chyba nie każesz mi tu spożywać wieczerzę i spać?
Morgan w istocie zgasił pochodnię na pierwszym stopniu schodów.
— Podaj mi rękę — rzekł.
Valensolle schwycił podaną rękę, Morgan zaś zaczął wstępować na schody.
Po chwili z naprężenia dłoni można było poznać, że robi jakieś wysiłki.
W istocie uniosła się płyta a przez otwór zabłysło blade światło. Zarazem Valensolle poczuł aromatyczny zapach.
— Jesteśmy — zawołał — w stodole. To lepsze.
Morgan nie odpowiadał; pomógł towarzyszowi wydostać się z podziemia i opuścił płytę.
Valensolle obejrzał się. Byli w środku obszernego budynku, wypełnionego sianem. Światło przedostawało się przez pięknej formy okna, które nie mogły być oknami stodoły.
— Chyba nie jesteśmy w stodole? — zapytał.
— Pakuj się na siano i siadaj przy tem oknie.
Valensolle usłuchał.
W chwilę potem Morgan podał przyjacielowi serwetę, w której był pasztet, chleb, butelka wina, dwie szklanki i dwa widelce.
— Ho, ho! — rzekł Valensolle. Lukullus na przyjęciu u Lukullusa!
A rzuciwszy okiem poprzez witraże na gmach o wielu oknach, który, jak się oryentował, musiał być skrzydłem budynku, w którym znajdowali się obaj przyjaciele i przed którym chodził szyldwach, zauważył:
— Stanowczo będę jadł bez apetytu, jeśli się nie dowiem, gdzie jesteśmy. Co to za gmach? Co tu robi ten szyldwach?
— Kiedy już chcesz koniecznie — odezwał się Morgan — to powiem ci. Jesteśmy w kościele w Brou. Uchwała rady miejskiej zamieniła ten kościół na skład siana. Tamten budynek to koszary żandarmeryi. Ten zaś szyldwach chodzi tu po to, aby nam nie przerwano posiłku a potem snu.
— Dzielni żandarmi — wtrącił Valensolle, napełniając szklankę. — Za ich zdrowie, Morganie!
— I za nasze! — odpowiedział ze śmiechem młody człowiek. — Niech mię dyabli porwą, jeśli im przyjdzie na myśl, że jesteśmy tutaj!
Zaledwie Morgan wychylił swą szklankę, rozległ się, jakby dyabeł przyjął wyzwanie, donośny głos szyldwacha: „Kto idzie?“
— A to co? — zawołali obaj. — Co to ma znaczyć?
Od strony Pont-d’Ain zbliżyło się ze trzydziestu żołnierzy, a zamieniwszy z szyldwachem hasła, rozdzielili się: jedna część, liczniejsza, prowadzona przez dwu ludzi, zdaje się, oficerów, weszła do koszar; druga poszła dalej.
— Baczność! — rzekł Morgan.
I obaj, przyklęknąwszy, z uchem wytężonem, z oczyma przylepionemi do szyb, czekali.
Wyjaśnimy czytelnikowi, co spowodowało to zakłócenie posiłku, który, zważywszy, że była trzecia rano, nie należał do najspokojniejszych.