Tragedje Paryża/Tom III/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas gdy rozgrywała się ta scena w gabinecie sędziego śledczego, Jobin wróciwszy do pałacu barona Worms, powiadomił kasjera, że gotów jest mu towarzyszyć.
— Idę z panem, rzekł Müller, i nie zabiorę ci wiele czasu. Parę minut wystarczą mi na potrzebne poszukiwania. Gabinet, w którym znajduje się kasa, posiada dwoje drzwi, nie licząc bocznego wejścia, prowadzącego do mego nieodżałowanego pryncypała! Jedne z tych drzwi wiodą do biura, możemy więc wejść niemi. Masz pan klucz przy sobie?
— Mam, odparł Jobin.
Agent otworzył drzwi i cofnął się zostawiając wolne przejście kasjerowi, pilnie go obserwując, z ową wrażliwą ciekawością właściwą policjantom.
Fryderyk Müller przestąpiwszy próg pokoju, zatrzymał się naprzeciw brunatnej krwawej plamy, w miejscu gdzie bankier padł zamordowany. Blade oblicze kasjera przybrało wyraz głębokiego smutku. Powieki zwilżyły mu się łzami.
— Tyle krwi! wyszepnął, ach! biedny baron! Tak młody, bogaty, szczęśliwy, skończyć w sposób podobny? Ach jakże to bolesne!
— Morderca tem bardziej jest winnym, ozwał się Jobin poważnie. Człowiek, który taki żal po sobie zostawia, musiał być uczciwym i dobrym. Obudzasz pan najżywszą dla siebie sympatję. Sądzę iż bezwątpienia naznaczą pana likwidatorem?
— Nie wiem tego, być może, to prawdopodobne. Nikt bowiem interesów pieniężnych domu Worms nie znał lepiej nademnie.
— Byłyż finanse tu pomyślnemi?
— Prosperowały wspaniale! Spadkobiercy barona znajdą czyste, zlikwidowane miliony, nie mówiąc o kapitałach, poumieszczanych w różnych spekulacjach. Są to jednakże rzeczy obojętne dla pana. Nie chcę zabierać ci czasu, wziąwszy niezbędnie potrzebny mi dokument.
Biurko Fryderyka Müller stało naprzeciw kasy żelaznej pod ścianą, a po nad niem znajdowało się okienko, otoczone mosiężnem okratowaniem z ruchomemi drzwiczkami.
Fryderyk Müller usiadł na fotelu pokrytym zieloną skórą, który był zwykłem jego siedzeniem i wziąwszy w rękę kilka zeszytów rachunkowych, zaczął je przeglądać kolejno.
Jobin stojąc tuż obok niego, nie tracił go z oczu na chwilę, przybierając pozór zupełnej obojętności.
— Gdzież u licha zarzucił mi się ten arkusz? wymruknął kasjer niby, do siebie, dość jednak głośno ażeby zostać słyszanym. Ów straszny wypadek tak zaćmił mi pamięć, nigdy dotąd niezawodzącą że mi jej dziś kompletnie brakuje.
— Szukaj pan zwolna, nic nie nagli, rzekł agent.
Müller otworzył księgi zapełnione listami i różnemi notatkami, jakie przeglądał najstaranniej.
— Ach! zawołał nagle, dobywając papier zapisany cyframi. Otóż czego szukałem. Patrz pan!
Tu podał arkusz papieru Jobin’owi.
Agent rzuciwszy nań okiem, zwrócił mu go mówiąc:
— Dla mnie, jest to bazgranina. Lecz gdzie ja nic nie widzę, tam pan widzisz jasno. Rzecz główna, iż pan odnalazłeś dokument. Nie mamy tu już co robić.
Kasjer, w miejsce odpowiedzi, dobył z kieszeni mały kluczyk i włożył go w zamek szuflady.
— Mam tutaj, rzekł, niektóre papiery, nie dotyczące bankowego domu, osobiste moje listy, które wolno mi jest zabrać jak sądzę?
Tu chciał otworzyć szufladę. Jobin powstrzymał mu rękę, wołając żywo:
— Nie! nigdy! Nic z tego pokoju wyniesionem być nie może, oprócz arkusza z cyframi jaki pan trzymasz w ręku.
— Mam honor powtórzyć panu, że tu nie chodzi o żadne finansowe papiery, ale o moje własne korespondencje, rzekł kasjer.
— Zrozumiałem to doskonale i jestem przekonany o ścisłości pańskiego twierdzenia, rozkaz jednakże wydany, jest świętością dla żołnierza, a ja jestem żołnierzem sprawiedliwości, chciej pan wiedzieć o tem. Spoczywa na mnie odpowiedzialność, a obok tego mam i sumienie. Otrzyma pan upoważnienie od sędziego śledczego, a cały pałac natenczas wynieść ci pozwolę.
Gniew i niezadowolenie, jakiego ukryć nie był w stanie, ściągnęło muskuły twarzy Müllera, wydrążając głęboką bruzdę pomiędzy jego brwiami, zapanowawszy jednak nad sobą, odrzekł ze spokojem:
— Dobrze, nie nalegam więcej.
— Tem lepiej, odparł Jobin, ponieważ byłoby to z pańskiej strony darenmem. Jestem machiną, niczem innem jak machiną, którą ludzkie ręce kierują. Bądź przekonanym że twoje tajemnice uszanowanemi zostaną.
— Moje tajemnice? ja nie mam żadnych!
— No! te jakieś pańskie listy i osobiste papiery. Nie spocznie na nich żadne ciekawe spojrzenie. Zachowaj pan u siebie klucz od szuflady. Jeżeli pan sędzia będzie to uważał za rzecz potrzebną, powiadomi pana i otworzy szufladę w twej obecności.
Kasjer wstał z krzesła w milczeniu. Jobin zauważył jednak, że pomimo pozornego spokoju w obliczu Müllera, nozdrza mu się rozdymały, a w oczach błyszczał ogień tajonej wściekłości.
Wyszli obadwa z pokoju, gdzie zbrodnia pozostawiła krwawe swe ślady.
Agent zamknął drzwi na klucz, Müller poszedł zająć zwykłe miejsce w biurze, z czego korzystając Jobin pośpieszył do jednego z policjantów, pełniącego nadzór nad pałacem.
— Z wyższego rozkazu, rzekł, biegnij do najbliższego ślusarza. Pokaz mu swoją kartę i przyprowadź go tu z sobą, zaopatrzonego w narzędzia potrzebne do otwarcia zamku skomplikowanego, ażeby w nim nic nie zepsuć, nie złamać. Powiedz mu, że tu nie chodzi o otwarcie drzwi ale szuflady.
Czekając na przybycie agenta ze ślusarzem, Jobin szedł w stronę pokoju, jaki opuścił przed chwilą. Szedł z opuszczoną głową, poszeptując z cicha:
— Ów kasjer daremno chciał zapanować nad sobą. Jego niepokój był widocznym i niezadowolenie. Czuwał i układał wyraz fizjognomii, wszak trudno myśleć o wszystkiem od razu. Nozdrza mu się wzdymały, w oczach błyszczała nienawiść. Co u djabła może być w owej szufladzie?
To mówiąc, Jobin wszedł do pokoju, a usiadłszy na stojącem przed biurkiem fotelu, otworzył bezwiednie arkusze bibuły, leżącej mu pod ręką i przeglądał z roztargnieniem znajdujące się tam notatki.
Nagle drgnął i wydał okrzyk zdumienia a pochwyciwszy kawałek niebieskawego papieru na jakim nic nie było napisane, oglądać go zaczął z uwagą.
Ów papier stanowił niezaprzeczenie część, albo ćwiartkę większego arkusza, z jakiego nieuważnie i z pośpiechem oddartą została, ponieważ oddarcie to zamiast być równem, przedstawiało wzdłuż nieregularności jakie przyrównać można do zębów piłki żelaznej.
Przyłożył ćwiartkę niebieskawą do oka, pod światło dzienne i dostrzegł rysujące się w przezroczu litery tworzące ten wyraz: „nia w Essone.“
— Papiernia w Essone, powtórzył Jobin, dałbym moją głowę że na kawałku bezimiennego listu znajdę dopełniających sześć liter tworzących wyraz „papier“ jakich tu właśnie brakuje i że te z brzegu powyrywania zgodzą się z sobą. Odnalazłem rzecz wielkiej wagi. Jestem na śladzie. Przewodnia nić sprawy znajduje się w mojem ręku. Potrzeba tylko iść za nią.
To mówiąc, schował starannie w portfel ów papier niebieskawy, gdy wszedł wysłany policjant ze ślusarzem, zaopatrzonym w pęk kluczów i narzędzi różnego rodzaju.
Zamek w biurku nie przedstawiał wiele trudności skomplikowanych. Po kilku minutach szuflady otwartmi zostały, w głąb których spojrzawszy, Jobin przekonał się, że zawierały one nader szczupłą liczbę listów i notatek.
— Dziękuję ci mój kochany, rzekł do robotnika wsuwając mu w rękę sto sous, za godzinę powróć tu, ażeby zamknąć to wszystko i uporządkować.
Zostawszy sam ze swym podwładnym, Jobin wyjmował jedne po drugich listy adresowane do kasjera domu Worms i przebiegał je wzrokiem.
Pierwsze z tych listów odnoszące się wyłącznie do spraw osobistych Müllera były mało znaczącemi. Nakoniec w głębi szuflady, znalazł dwie małe paczki, jedną przewiązaną sznurkiem czerwonym, a drugą wstążką błękitną.
Rozwiązawszy czerwony sznurek paczki, Jobin spojrzał na adres pierwszego listu. Brzmiał on w tych słowach:
„Poste restante. Pan F. M. Nr. 1004“
Marka oznaczała biuro pocztowe na Placu Giełdy. Data sięgała czasu przed czterema miesiącami.
— Zobaczmy, zobaczmy! wyszepnął agent. Wydobył list z koperty i rozwinąwszy go drgnął spojrzawszy na drukowany nagłówek:
„Agencja Roch i Fumel. Objaśnienia poufne wszelkiego rodzaju. Poszukiwania dłużników. Przedstawienie projektów małżeństw. Ulica Montmartre Nr. 131“.
„Nasz kasjer ma, widzę, stosunki z agencją Roch i Fumel, jaka jest współzawodniczką z nami i piszą do niego poste-restante. To ciekawe na honor!
Treść listu była nader zwięzłą, brzmiała ona w tych słowach:
„Panie. Zamiar dokonany. Otrzymane potrzebne objaśnienia. Oczekuję pana jutro, w galerji Viviennes, o godzinie ósmej wieczorem.
„P. S. Potrzebuję dwudziestu franków“.
Jobin skrzywił się z niezadowoleniem.
— Brak szczegółów, rzekł, przejrzyjmy inne listy.
Druga koperta nosiła tenże sam adres. List w niej pomieszczony zawierał oznaczenie nowej schadzki, tenże sam dziwny podpis Sta. Pi. i post-scriptum w tych słowach:
„Potrzebuję dwudziestu franków“.
Trzeci, czwarty i piąty list, oddzielone tygodniową przerwą czasu, zawierały tęż samą treść prawie, z różnicą miejsca schadzek i godzin. Dopisek dwudziestu franków wciąż był jednakim.
Jobin śmiać się zaczął.
— — Ów biedny Sta. Pi... pomyślał, wciąż potrzebo wał dwudziestu franków. Jakże go żałuję!
Szósty list, różnił się nieco, mimo że jego zwięzłość była taż sama.
„Panie! Główne, a niezmiernie ważne objaśnienia otrzymano co do dwóch osobistości i ich działania. Schadzkę oznaczam na dziś wieczorem, w gałerji Orleańskiej.
P. S. Potrzebuję pięćdziesięciu franków“.
— Do czarta! wyszepnął Jobin. Potrzeby pana Sta... Pi... wzrastają jak widzę! Pięćdziesiąt franków. Mądry młodzieniec!
Siódmy list oznaczał schadzkę, z żądaniem dwudziestu franków.
Ósmy wreszcie oznajmiał:
„Panie! Na jutro postanowione. Przyjdź pan dziś do agencji o wpół do szóstej. Będę na ciebie oczekiwał. Piękna robota. Zobaczysz.
P. S. Potrzebuję stu franków!“
— Co chciał rozumieć ów Sta. Pi... wyszepnął agent, pisząc: Na jutro? Miałożby to oznaczać dzień, wyjazdu baronowej i pana de Presles? Ciemność, lecz, ją rozjaśnię, gdy poznam tego nienasyconego Sta. Pi... Chybabym się nie nazywał Jobin, gdybym nie znalazł sposobu wydobycia zeń tej tajemnicy!
Tu rozwiązał błękitną wstążkę owijającą drugi pakiecik woniejący perfumami Ess-bouquet i przerachował listy. Było ich sześć. Wszystkie bez marek pocztowych i bez adresów, posiadały monogram A. P.
Jobin powyjmował je z kopert.
Zawierały one po kilka wierszy zaledwie, kreślonych kobiecym charakterem pisma. Podajemy te listy dosłownie.
Nr. 1. „Jesteś wcieloną miłością, mój Fred., marzyłam o tobie. Przyjdź dziś wieczorem. Jutro zapłacić trzeba tapicerowi. Nie zapomnij przynieść z sobą pięciu tysięcy franków na załatwienie z nim rachunku, inaczej byłabym zgubioną. Całą wiarę pokładam w tobie mój Fred.“
Nr. 2. „Najmilszy mój bebe; nie przychodź dziś wcale. Idę do mojej chrzestnej zamieszkałej w Saint-Germains. Ta biedna kobieta mocno jest słabą. Smutno mi, ale pocieszam się, myśląc o tobie. Jeden z moich powozowych koni okulał. Pójdź do handlarza, dobierz mi drugiego do pary. Wszak wiesz że ciebie tylko jednego kocham na zawsze mój Fred.“
Nr. 3. „Co ranie obchodzić może twoja pozycja i jakieś tam towarzyskie względy? Mężczyzna, który nieśmie ukazać się z kobietą, jest głupiem zwierzęciem. Musisz mi towarzyszyć dziś wieczorem do Variéés, albo na spacer. Pragnę mieć lożę pierwszego piętra. Widzisz ile ustępstw ci robię? Grałam wczoraj w bakara u Kory i nie nadaremno! Mam dług wynoszący sto luidorów, przynieś je, a okażesz się nad wyraz uprzejmym i grzecznym.“
Nr. 4. „Och! szkaradny Fred., nieznośny zazdrośniku! Szpiegujesz mnie więc przez swoją policję? Ależ mój kochany ona cię okrada! Wszystko to są głupstwa daremne! Gdybym cię zdradzała, miałabym pieniądze, a najlepszym dowodem iż cię nie zdradzam, że ich nie mam! Pamiętaj że jutro przypada termin wypłaty handlarzowi za konia. Przynieś dziś wieczór trzy tysiące pięćset franków. Gdybyś mnie nie zaczekaj, będę u Anny.“
Nr. 5. „No i cóż zatem? A więc tak mój dobry, jest to prawdą. Cóż chcesz ażebym robiła i z czego — mam żyć? Jesteś samolubem. Gdybyś mnie kochał tak jak twierdzisz, pragnąłbyś przedewszystkiem ażebym była szczęśliwą. Czyż podobna ci walczyć z tak grubą rybą? Wyjaw wszystko, jeżeli ci się podoba. A jeśli nie czujesz się być zdolnym do walki, zachowaj się lepiej spokojnie. Zresztą co ci to pomoże? Jeżeli nie służy ci wejście głównemi drzwiami, możesz wchodzić małemi, które nie są gorsze od tamtych. No i jakżeci się to zdaje?“
Nr. 6. „Tak? a zatem wszystko skończone! Pozstajemy się z sobą. Sądzę, że pan poczujesz się do obowiązku zapłacenia ostatniej należytości tapicerowi, wynoszącej pięć tysięcy franków w dniu 30 bieżącego miesiąca. Racz przyjąć wyrazy poważania?“
Jobin dodał cyfry pieniędzy, żądanych w korespondencji.
— Piętnaście tysięcy sto franków! zawołał, w ciągu czterech miesięcy, prócz innych ubocznych sum zapewne. Pan kasjer musiał mieć grube pieniądze! Niemógł zatem nic zaoszczędzić z swej pensji.
W głębi szuflady, pod listami „Sta.. Pi...“ i panny A, znajdowały się różne notatki rachunkowe z wymiany weksli i operacji giełdowych, większość których stratę wykazywała.
Jobin, przejrzawszy je potrząsnął głową.
— Ho! ho! gra na giełdzie. Smutny i ostateczny środek, gdy nie można czerpać pełnemi rękoma w kasie, napełnionej cudzemi pieniądzmi! Rzecz dziwna, jak ów Fryderyk Müller wydaje mi się być podejrzanym. Kto może być owa panna A. P. pisząca tak pięknym stylem i ortografią?
Myślał przez chwilę, a potem jak gdyby uderzony jakiemś nagleni światłem zawołał:
— A! gdyby to była Alina Pradier, kochanka barona Worms? Dla czego nie? Tą grubą rybą, o jakiej ona w liście wspomina, że walczyć przeciw niej niepodobna, byłby w takim razie sam bankier. Rywalizacja miłosna pomiędzy kasjerem a pryncypałem, wzrastająca bezustannie potrzeba pieniędzy. Kto wie czy tu nie leży rozwiązanie zagadki? Czy jednak ta kobieta jest Aliną Pradier?, W jaki sposób o tem się dowiedzieć?
Postawiwszy to zapytanie, Jobin rozmyślać począł na nowo, a po kilku sekundach rzekł sam do siebie:
— Sta. Pi... o tem mnie powiadomi.
Skopjowawszy kilka listów z owej prywatnej korespondencji, związał czerwonym sznurkiem i błękitną wstążką obie paczki i położył je na dawnem miejscu.
Przybyły ślusarz zamknął kluczem zamek, a skoro zniknął ślad wszelki dokonanych poszukiwań, Jobin wyszedł z pałacu barona i wróciwszy do siebie na ulicę des Orfévres, zmienił się na wytwornego eleganta, przywdziawszy wykwintne ubranie i bez straty czasu udał się pod numer 151 na ulicę Montmartre, gdzie znajdowały się biura agencji Roch i Fumel.
Jobin, otworzywszy drzwi, wszedł do pokoju średniej wielkości, zapełnionego numerowanemi księgami prawie aż do sufitu; obok czego, znajdowało się kilka krzeseł i biurko, przy którem siedział Fumel wspólnik pana Roch, były adwokat.
— Przybywasz pan dla otrzymania poufnego: objaśnienia?
— Tak.
— W prywatnej czy handlowej sprawie?
— W prywatnej.
— Interes pieniężny?
— Nie, panie...
— Zatem sercowa sprawa?
— Tak jest.
— Chodzi więc?
— O pewną damę, piękną damę.
Fumel uśmiechnął się z pobłażaniem.
— Dobrze, odpowiedział. Nazwisko tej damy?
— Alina Pradier.
— Doskonale! Sprawy, dotyczące kobiet, Są wyłączną specjalnością Picolet’a, jednego z najzręczniejszych naszych pracowników. I podniosłszy głos zawołał. Hej! Stanisław!... Stani!... chodź no tu na chwilę mój chłopcze.
— Stanisław Picolet, pomyślał Jobin: Sta. Pi... toż samo... Mam go nareszcie.
Otwarły się drzwi główne. Wszedł Stanisław Picolet, spojrzał ciekawie na Jobin’a, a następnie, zwróciwszy się ku Fumelowi, czekał na zapytanie.
Sta. Pi... był młodzieńcem dwudziesto-czteroletnim, tego wzrostu co nasz agent policji, szczupły, lecz bardzo biednie ubrany.
— Stani, rzekł do niego Fumel, używając tego zwykłego skrócenia. Ow pan, nowo przybyły klient do naszego domu, pragnie pozyskać objaśnienia o pewnej damie. Przejrzyj notatki mój Stani.
Młodzieniec dobył z kieszeni obdarty portfel, kawałek ołówka i siadł gotów do pisania.
— Panie, rzekł Fumel, zwracając się do Jobin’a, zechciej powtórzyć nazwisko pomienionej osoby.
— Alina Pradier, wygłosił agent.
Dziwny uśmiech wybiegł na usta Stanisława Picolet.
— Już napisałem, rzekł. Jej adres?
— Ulica Frydlancka.
— Cóż pan życzy wiedzieć?
— Dla panny Aliny Pradier uczuwam wiele sympatji, lecz mało ufności, rzekł Jobin. Czynię dla niej stosunkowo wielkie ofiary, a mam powody wątpienia o jej moralności. Chciałbym przeto wiedzieć dokładnie, jak o niej sądzić w tej mierze, tak co do jej przeszłości, jako zarówno i teraźniejszości.
— Poznasz pan wymienione szczegóły w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Mamże przesłać panu te objaśnienia?
— Nie trzeba, sam przyjdę po nie, lecz zwłoka czterdziestu ośmiu godzin, to nazbyt długo. Czy nie możnaby pozyskać coś prędzej?
— Nie podobna! Policja żądałaby najmniej trzech dni czasu; my jednak jesteśmy zręczniejsi niźli agenci prefektury.
Jobin uśmiechnął się pomimowolnie.
— Pojutrze, na godzinę czwartą po południu sprawa już będzie przygotowaną, rzekł Stani, i salutując po wojskowemu przybyłego, wykręcił się na pięcie i wyszedł.
— A teraz, kochany panie i nowy nasz kliencie, rzekł Fumel, wypada nam pomówić o kwestji pieniężnej. Upewniam pana, iż wygórowaną nie będzie. Mamy ustanowioną taksę na sprawy tego rodzaju. Zwyczajem agencji jest wszakże odbierać połowę umówionej należności z góry przed rozpoczęciem interesu, a drugą połowę po dostarczonych objaśnieniach.
— Och! biedne moje oszczędności, pomyślał Jobin.
Zaczął się targować o wysokość wynagrodzenia z tak wielką energją i oporem, że otrzymał ustępstwo od taksy ustanowionej i złożywszy pieniądze na ręce Fumela, odszedł.
Na pierwszym przedziale wschodów spotkał Stanisława Picolet, który nań widocznie tam oczekiwał.
— Ugodziłeś się pan z pryncypałem? zapytał go żywo.
— Tak.
— I zapłaciłeś?
— Ma się rozumieć. Oto pokwitowanie.
— Czekaj pan na mnie w kawiarni, na rogu ulicy Croissant. Przyjdę tam za pięć minut, ponieważ mam panu coś ważnego do powiedzenia, coś bardzo ważnego.
Zadowolony z obrotu sprawy, Jobin udał się w miejsce wskazane, a usiadłszy w kącie przy stole, przeglądał dzienniki. Po kilku minutach ukazał się Stani... podszedł ku agentowi i zaczął rozmowę zapytaniem:
— Co mi podać każesz?
—Wszystko, co zechcesz. Rozporządzaj.
— Zgoda! Widzę, żeś dobry chłopiec. Hej! garson; zawołał, dwa jaja na miękko, kawałek szynki, butelka Maçou i kieliszek koniaku!
Posługujący stał w zamyśleniu.
— Ten pan zapłaci, dodał — Stanisław wskazując Jobin’a.
Garson nie wahał się dłużej.
— Kłopoczą mnie tu, z przyczyny starego rachunku — nędznych siedmnastu franków, wyszepnął Picolet, lecz, ja mam sposób. Cofnę moją klientelę a będę uczęszczał do Brébant’a. Ale nie o to tu chodzi. Roch i Fumel są łotrami; wyobraź pan sobie, że niemogą się obejść bezemnie, a pozwalają umierać mi z głodu! Nigdy ani grosz jeden nie spłynie do mej kieszeni.
— Ztąd potrzebujesz pan bezustannie dwudziestu, franków: ozwał się Jobin, przypomniawszy sobie o owym postscriptum w listach Sta. Pi.
Młodzieniec spojrzał na mówiącego ze zdziwieniem i nieufnością, sądził wszelako, iż zdanie powyższe odnosiło się do zaległego rachunku w kawiarni, o jakim mówił przed chwilą.
— Tak niestety! odrzekł, wciąż potrzebuję dwudziestu franków. Sądzę że będziesz tyle względnym i dasz, mi czterdzieści?
— To zależy od okoliczności, odpowiedział Jobin. Nie jest to o ile mniemam ani podarunek, ani pożyczka jakiej żądasz odemnie. Cóż mi więc ofiarujesz w zamian za dwa luidory?
— Objaśnienia, dotyczące Aliny Pradier natychmiast, bezzwłocznie.
— Jakto, już je otrzymałeś? zawołał agent udając zdziwienie.
— Mam je przy sobie, jak najściślejsze! Nic w nich nie brakuje. Za te dwa żółte pieniążki, otrzymasz pięćset szczegółów. No! jakże ci się to podoba?
— Targ dokonany, odparł Jobin sięgając po portmonetkę.
— Słyszałeś pan zapewne o morderstwie jakie narobiło tyle wrzawy, zaczął Picolet, schowawszy pieniądze do kieszeni.
— O zabójstwie barona Worms?
— To, to, właśnie! Otóż w tej sprawie mam najlepsze wiadomości. A więc, bankier Worms, był kochankiem tej panny. Odebrał ją swojemu kasjerowi, niejakiemu Fryderykowi Müller, który ukrywając przedemną swój adres i nazwisko, pisywał listy poste-restante, sądząc iż pozostanie mi nieznanym. Co więcej, ów Müller posełał tej jak ją zowią „Pomarańczy“ grube pieniądze. Zkąd je brał? Nie moja to sprawa. Śledziłem go zarówno i ztąd znam wszystkie szczegóły.
— Nie ulega więc wątpliwości, pomyślał Jobin, iż jest to ta sama kobieta. Trzeba dowiedzieć się o reszcie.
Stanisław Picolet, po zjedzeniu jaj, chciwie pochłaniał szynkę i wypróżniał butelkę.
— Patrząc na pański dobry apetyt, zaczął Jobin, sądzićby można, iż pan nie jadłeś śniadania?
— Przeciwnie, jadłem kiełbasę z kawałkiem chleba, ale to znaczy tyle co nic.
— Masz pan apetyt do pozazdroszczenia.
— Jadłbym trzy dni z rzędu bez przerwy.
— Zapraszam więc pana na obiad.
— Doprawdy? każesz mi pan dać obiad wspaniały?
— Przy ulicy Montorgeuil, pod skałą Caneale.
— Ach! jest to mojem marzeniem! Lecz wybacz, kochany kliencie, iż cię zapytam, zkąd pochodzi dla mnie nieznanego tyle życzliwości z twej strony?
— Rozmowa z tobą przyjemność mi sprawia, lubię tego rodzaju małe tajemnice i jestem pewny, że przy obiedzie opowiesz mi coś jeszcze bardziej ciekawego o Alinie Pradier, baronie Worms i kasjerze.
— I o żonie bankiera, dodał Picolet.
— Jakto, znasz baronowę, zapytał żywo Jobin.
— I wicehrabiego de Presles, zarówno! Znam wszystkich, w całym Paryżu. Ach! możesz wierzyć mojemu słowu, że policyjni agenci wobec mnie są niczem.
Jobin skrzywił się pomimowolnie, lecz rychły uśmiech pokrył owo skrzywienie.
Było to ciekawem w rzeczy samej, widzieć jednego z najzręczniejszych policyjnych agentów, czerpiącego objaśnienia od jakiegoś pobocznego członka agencji Koch i Fumel.
Zapłaciwszy za spożyte przez Picolefa śniadanie, Jobin, niechcąc go stracić z oczu ani na chwilę, z uderzeniem piątej godziny udał się wraz z nim do restauracji na ulicę Montorgeuil, gdzie wszedłszy do oddzielnego gabinetu, zadysponował wytworny obiad z likierami, jakie powinny były rozwiązać język gościowi.
Picolet zresztą lubił mówić wiele. Mówił zatem bez przerwy, a tak długo że o dziesiątej wieczorem, jeszcze znajdowali się obadwaj w restauracyjnym gabinecie, gdzie Sta. Pi... kompletnie pijany, wylewał łzy, ściskając z rozczuleniem agenta, który nawzajem przyrzekał dlań być bratem i ożenić się co prędzej, by mu dać możność czuwania nad swoją żoną i powiadamiania go, gdyby miała nastąpić jaka katastrofa małżeńska.
Jobin niepotrzebował już dowiadywać się więcej, wiedział wszystko, co tylko samemu było Picoletowi wiadomem.
Nie przytaczamy szczegółowo opowiadań tego ostatniego, którego wpływ dobrych potraw i silnego wina, czynił wymownym więcej, niżby było potrzeba. W zamian wyjaśniamy okoliczności, jakich nie mogła znać agencja domu Roch i Fumel.
Baron Worms przed zawarciem małżeństwa należał do kategorji ludzi pozbawionych wszelkiego poczucia moralności, nieumiejących stawić oporu namiętnościom jakiegobądźkolwiek one byłyby rodzaju. Jego wielki majątek, którego pierwotne źródło było zupełnie nieznanem i nadzwyczaj pomyślny wciąż obrót pieniężnych interesów czyniły zeń, finansistę wysoce poważanego w świecie giełdowym.
Jedną rzecz tylko ów naturalizowany Niemiec przekładał po nad pieniądze. Były to roskosze miłości. Uwielbiał kobiety, a niestały w swoich fantazjach, zmieniał często kochanki.
Przed kilku laty, jak wiemy, zajął się młodem dziewczęciem, sierotą, Walerją Langier, jaka w domu pewnego bogatego przemysłowca pełniła obowiązki nauczycielki i swojemi bezustannemu grzecznościami skompromitował ją do tego stopnia, że straciła miejsce.
Widząc biedne dziewczę osamotnionem, bez żadnych środków utrzymania, przekonany iż trzyma ją w swem ręku, kupić ją postanowił. Walerja jednak sprzedać się nie chciała. Odepchnęła ze wzgardą świetne ofiary barona w taki sposób, że bankier straciwszy wszelką nadzieję uczynienia z niej swojej faworyty, rzucił się na pociechę po otrzymanej odmowie, w rozpustę wszelkiego rodzaju.
Chybił jednakże celu. Nie tylko że o niej nie zapomniał, ale co gorsza, ów początkowo kaprys chwilowy, zmienił się w nim w gwałtowną namiętność. Powiedział sobie natenczas, iż bez tego młodego dziewczęcia żyć mu niepodobna i za jakąbądź cenę, mimo iż był wrogiem małżeństw w ogólności, postanowił zaślubić Walerję.