Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część czwarta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Teraz Jerzy i Hipolita siedzieli na świeżem powietrza, na uboczu zupełnie, pod drzewami, zdumieni i przygnębieni jak dwoje rozbitków, którym się udało uniknąć niebezpieczeństwa, niemi, pozbawieni niemal wszelkiej myśli, jakkolwiek dreszcz świeżo oglądanych okropności wstrząsał nimi jeszcze. Hipolita miała oczy zaczerwienione od płaczu. Oboje tam w świątyni, w chwili tragicznej porwani zostali powszechnym szałem i z obawy obłąkania uciekli ztamtąd.
Siedzieli teraz na uboczu, na skraju kościelnego cmentarza, w cieniu drzew. Ten kącik był niemal pustym zupełnie. Widać tam było tylko dokoła kilku pogiętych pni oliwnych, gromadki jucznego bydła o pustych jakach, nieruchome jak kształty pozbawione życia; nadawały one dziwny smutek cieniowi drzew. Zdala dobiegał zgiełk tłumu, rojącego się jak mrowie; słychać było rytm hymnów kościelnych, odgłosy trąb, dźwięki dzwonów; widać było orszaki pielgrzymów rozwijające się w długie szeregi i obchodzące dokoła kościelne mury, wchodzące doń, lub wychodzące.
— Spać ci się chce? — pytał Jerzy, który spostrzegł, że Hipolita przymyka powieki.
— Nie, ale nie mam już odwagi patrzenia...
Jerzy doznawał tegoż samego wstrętu. Ciągłość i dosadność wrażeń przeszły miarę odporności organizmu. Widok stał się niemożliwym już do zniesienia. Powstał.
— Chodź, podnieś się — rzekł. — Idźmy usiąść gdzieś dalej jeszcze.
Zeszli w uprawną dolinę, poszukiwali nieco cienia. Słońce paliło okropnie. Oboje pomyśleli o swym domu w San-Vito, o swych pokojach przewiewnych, wychodzących na morze.
— Bardzo jesteś słaba? — spytał Jerzy, spostrzegając na twarzy swej towarzyszki wyraźne ślady cierpienia a w oczach ponury smutek, który niedawno, pośród ciżby, w pobliżu filaru fasady, tak go już przeraził.
— Nie. Jestem tylko bardzo zmęczona.
— Czyż nie usnęłabyś? Czemużby nie usnąć na chwilę? Oprzej się o mnie. Po przespaniu się będzie ci lepiej. Dobrze?
— Nie, nie.
— Oprzej się. Poczekamy na powrót Coli, by iść do Casalbordino. Tymczasem odpocznij.
Zdjęła kapelusz, pochyliła się ku niemu, oparła o ramię jego głowę. Patrzał na nią w tej pozie.
— Jakaś ty piękna! — wymówił.
Uśmiechnęła się. Znowu cierpienie ją przetwarzało, użyczało nowej ponęty.
Dodał jeszcze:
— Jak to już dawno mnie nie pocałowaś!
Uścisnęli się.
— Teraz uśnij cokolwiek — prosił serdecznie.
Zdało mu się, że uczucie miłości odmłodniało w nim po tylu straszliwych i dziwnych widokach, co go przygnębiły. Poczynał oddzielać się wreszcie od tego ogółu wrażeń, odzyskiwać indywidualność własną, powracać do niejakiej równowagi, odtrącać wszelki związek inny po za związkiem z wybranką swej duszy. Umysł jego wyswabadzał się z niepojętą szybkością od wszystkich widm, wylęgłych podczas okresu mistycznych złudzeń ideału ascety; otrząsał z siebie to jarzmo „święte“, które próbował podstawić na miejsce bezwładnej swej woli, powodowany rozpaczą na myśl, że ona zbudzić się może. Doznawał obecnie dla „wiary“ tegoż samego wstrętu, który go ogarnął tam w kościele, wobec tego potwornego zwierza, co się czołgał w święconym pyle. I widział znowu tłuste i blade ręce księży, przyjmujących ofiary, bezustanny ruch wahadłowy czarnych postaci po za zamkniętą kratą prezbiteryum. Wszystko to było nieszlachetne jakieś, wszystko przeczyło obecności tego Pana, którego, ufał, że pozna w piorunnem objawieniu. Ale w każdym razie wielka próba została dokonaną. Doświadczył zetknięcia materyalnego z pokładem spodnim swej rasy i nie pozostało mu z tego doświadczenia nic, prócz uczucia niepokonanego wstrętu. Istota jego nie mogła zapuścić korzeni w tym gruncie, nie mogła mieć nic wspólnego z tą zgrają, która jak większość zwierzęcych gatunków doszła do stanowczego swego typu, wcieliła ostatecznie w zwierzęcem swem ciele moralność swych nawyknień.
Od iluś to wieków, przez ileś generacyj uwieczniał się ten typ niewzruszony? Rodzaj ludzki zatem miał tło absolutnie niezmienne, utrzymujące się mimo falowania i ruchu stref górnych. A więc typ idealny ludzkości nie był gdzieś w przyszłości odległej u nieznanego dziś kresu, wiecznie postępującej ewolucyi; mógł on przejawiać się tylko na wierzchołkach fali, w istotach najpodnioślejszych ludzkiego gatunku. Spostrzegał teraz, że usiłując odnaleźć treść swej istoty za pomocą bezpośredniego zetknięcia się z rasą, z pośród której wyszedł, mylił się, jak się myli człowiek, który usiłowałby określić kształt, rozmiar, kierunek, szybkość i siłę morskiej fali, z biegu całej objętości wód, płynących spodem. Doświadczenie nie udało się. Równie był on obcym temu tłumowi, jak obcym byłby jakiemuś szczepowi australczyków; równie obcym był swe mu krajowi, swej ziemi rodzinnej, swej ojczyźnie, jak nim był swej rodzinie i swemu ognisku domowemu. Trzeba mu było wyrzec się nazawsze próżnych tych poszukiwań stałego punktu oparcia, podpory trwałej, zapewnionego poparcia. „Istota moja sprawia mi takie wrażenie, jakiego doznawać musi człowiek, skazany na to, by się utrzymywać na powierzchni wiecznie chwiejnej; czuje, że mu co chwila brak oparcia i równowagi, gdziekolwiekbądż postawi nogę“. Raz już posłużył się tym obrazem, by odmalować swój niepokój wieczysty. Dla czegóżby jednak, skoro chciał zachować życie, nie miał stać się, mocą jakiejś metody, dość silnym i dość gibkim na to, by przywyknąć do zachowywania równowagi pośród różnorodnych poruszeń tej powierzchni, przywyknąć do tańczenia nad brzegiem przepaści, swobodnie i odważnie? To pewna, że chciał przecież zachować życie. Co tego dowodziło najdobitniej, to właśnie same te doświadczenia kolejne. W nim instynkt głęboki, co pozostał dotąd nienaruszony, buntował się z coraz to nowemi fortelami przeciw bezwładności śmiertelnej. Owo ascetyczne marzenie, które zbudował z takiem bogactwem, przystroił w takie ozdoby, byłoż to co innego, niż wybieg w walce przeciw śmierci? Czyliż on sam nie postawił od samego zaraz początku tego dylematu: Albo pójść za przykładem Demetria, albo oddać się niebu? Wybrał niebo, by zachować życie. „Przyuczaj odtąd twój umysł w nabyciu obrzydzenia do prawdy i pewności wszelkiej, jeśli chcesz żyć. Wyrzecz się przenikliwego doświadczenia. Uszanuj obsłony. Wierz w kształty widzialne i w słowo wypowiedziane. Nie szukaj nic po za światem pozorów, który stworzyły twe zmysły. Uwielbiaj złudzenia“.
I już znajdował urok w tej chwili ulotnej. Głębokość własnej świadomości i przestwór nieskończony własnej wrażliwości, wbijały go w dumę. Wobec niezliczonych zjawisk, które od chwili do chwili następowały kolejno po sobie w jego świecie wewnętrznym, bezgraniczną wydała mu się potęga pojmowania jego duszy. I rzeczywiście urok szczególniejszy miała dla niego ta ulotna godzina, w której zdało mu się, że odkrywa związek jakiś ukryty między zdarzeniami przypadku a własnem uczuciem.
W dali słychać było szmer zmięszany i niewyraźny tłumu dzikiego, którego wiry opuścił przed chwilą; i pomruk ten zmięszany, wywoływał w jego umyśle, na błyskawiczne mgnienia, wizyę wielkiego ognistego, ponurego pieca, w którym rwali się opętańcy w tragicznej jakiejś walce. A wśród tego bezprzestannego zgiełku rozróżniał jeszcze za każdym oddechem wietrzyku, rozkoszne drżenie gałązek, co osłaniały jego zamyślenie i sen Hipolity. Hipolita odpoczywała, zdrzemnąwszy się, z ostami wpół otwartemi, zaledwie oddychając; lekki pot zwilżał jej czoło. Ręce trzymała splecione na kolanach, bez rękawiczek, blade; a wyobraźnia Jerzego widziała pośród nich „wyrwany pęk włosów“. Tak jak ten promień włosów, ukazywało się i znikało w rażącem świetle, na spalonej spiekotą ziemi, widmo epileptyka, który padał nagle u drzwi portalu; widział jak wije się pod naciskiem dwu ludzi, co chcieli gwałtem roztworzyć mu szczęki i wcisnąć klucz w usta. Ukazywało się i znikało to widmo, jak gdyby było uzewnętrznionym i widomym snem śpiącej. „A gdyby przebudziła się teraz i gdyby ta straszliwa choroba zbudziła się w niej nagle? — myślał Jerzy z dreszczem wewnętrznym. — Obraz, tworzący się w moim mózgu, jest mi może przesłanym przez nią. Może to jej sen widzę tylko. A snu jej przyczyną kto wie czy nie jest jakieś zaburzenie w organizmie, które tam rozpoczęło się i które wzrastać będzie aż do napadu choroby. Nie jestże czasami sen przeczuciem tkwiącej w nas choroby?“ Rozmyślał tak długo o tych tajemnicach materyi zwierzęcej, niejasno podpatrzonej. Na tle je o wrażliwości fizycznej, już wytworzonej pięciu wysubtelnionemi zmysłami, zwolna występować poczęły inne pośrednie jakieś zmysły, subtelniejsze jeszcze, które odsłaniały przed nim cały świat, dotąd mu nieznany. Nie byłoż możliwem, by ukryta choroba Hipolity dostarczyła mu warunków pomyślnych do skomunikowania się z nią w jakiś sposób nadzwyczajny?
Patrzał na nią uważnie, jak to czynił wóczas na łóżku w ten pierwszy dzień tak już daleki. Widział jak miga na jej twarzy drżący cień lekkich gałązek, co się zwieszały nad nimi. Słyszał zgiełk bezustanny, który biegł ze świątyni wśród nieskończonej dnia jasności. Smutek padł mu znowu na serce, znużenie dzienne przygniotło ponownie. Oparł głowę o pień drzewa i zamknął oczy nie myśląc już o niczem.
Sen począł go już ogarniać, kiedy nagle wstrząsnęło nim silne drgnienie Hipolity.
— Jerzy!
Zbudziła się przelękła, pomięszana, nie poznając już gdzie jest; blask wielki olśnił ją i przysłaniała ręką oczy z jękiem.
— Mój Boże, jak mi okropnie!
Skarżyła się na mocny ból w skroniach.
— Gdzie my jesteśmy?... Oh, jakiż to sen okropny to wszystko!
— Nie powinienem był tu cię przywozić — mówił Jerzy zaniepokoiły — Jakże sobie to wyrzucam!
— Nie mam siły podnieść się. Pomóż mi.
Podniósł ją oburącz za ramiona. Chwiała się i, czując zawrót głowy, uchwyciła się rąk jego.
— Co tobie? Co cię boli? — zawołał głosem zmienionym, przejęty paniczną trwogą, pewien, że dostaje napadu dawnej swej choroby, tu w polu opustoszałem, zdala od wszelkiej pomocy. — Co ci jest? Co ci?
— Nie, nie, to nic — wyszeptała Hipolita, która nagle zrozumiała jego przestrach i pobladła mocno. — To nic... W głowie zawróciło mi się co kolwiek. Słońce olśniło mnie tak mocno. To nic...
Wargi miała niemal całkiem białe i unikała spojrzeń kochanka. Jemu nie udawało się jeszcze zapanować nad trwogą i czuł prócz tego tak dojmujący, że zbudził w niej ten lęk i wstyd. Pamięć przywiodła mu na myśl ów ustęp jej listu: „A gdyby choroba napaść mnie miała w twych objęciach? Nie, nie, nie zobaczę cię już nigdy; nie chcę cię widzieć!“
Ona mówiła słabym głosem:
— To już przeszło. Lepiej mi teraz. Ale pić mi się chce okropnie. Gdzieby tu się napić można?
— Tam, w pobliżu kościoła, gdzie te namioty — odpowiedział jej Jerzy.
Wstrząsnęła żywo głową, odmawiając stanowczo.
— Pójdę przynieść. Ty tu poczekasz na mnie.
Ona upierała się przy swej odmowie.
— Poślijmy Colę. On tu musi być gdzieś w pobliżu; zawołam go.
— Tak, przywołaj go, ale po to tylko, by iść do Casalbordino. Tam się napiję. Mogę poczekać. Chodźmy.
Wsparła się na ramieniu Jerzego. Weszli napowrót po stoku wzgórza: doszedłszy do wierzchołka, ujrzeli całą dolinę mrowiącą się ludem, białe baraki, czerwonawy gmach świątyni. Dokoła pogiętych pni drzew oliwnych, stały wciąż nieruchome, melancholijne postacie jucznych zwierząt. W ich pobliża, tam gdzie oni poprzednio szakali schronienia, siedziała teraz stara kobieta, która z powierzchowności przynajmniej, wyglądała na stuletnią; tak samo nieruchoma, z rękoma złożonemi na kolanach, z wyschniętemi kościstem i nogami, wyciągniętemi przed siebie, które odsłaniała pod sunięta w górę spódnica. Siwe włosy opadały jej wzdłuż woskowych policzków; usta bez warg zdawały się zmarszczką głęboką, oczy zamknięte były wieczystą pieczęcią krwawych powiek; postać cała była jakoby wspomnieniem nieprzeliczonych cierpień.
— Czy ona umarła? — spytała po cichu Hipolita, zatrzymując się, przejęta trwogą i poszanowaniem.
Tłum tłoczył się i popychał dokoła świątyni. Procesye wirowały, śpiewając pod palącemi promieniami okrutnego słońca. Jedna z tych procesyj wychodziła z drzwi głównych i kierowała się ku wolnej przestrzeni; na jej czele szedł przewodnik, krzyż niosący. Doszedłszy do końca placu, mężczyźni i kobiety zatrzymali się i obrócili ku kościołowi, tworząc półkole; kobiety przyklękły, mężczyźni stali wyprostowani z niosącym krzyż w pośrodku. Modlili się i żegnali. Potem zwróceni wciąż ku kościołowi wydali okrzyk jednogłośny; ostatnie snąć pozdrowienie. I puścili się w drogę, intonując kantyczkę:

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

Stara kobieta nie zmieniła swej pozycyi. Coś wielkiego, straszliwego i nieokreślenie nadnaturalnego szło od tej osamotnionej starości, w cieniu nawpół uschłego oliwnego drzewa, skamieniałego niemal, którego pień rozszczepiony zdał się naznaczonym gromem nieba. Jeżeli żyła jeszcze oczy jej przynajmniej nic już nie widziały, uszy nic nie słyszały, wszystkie zmysły w niej zagasły. A jednak zdała się być świadkiem, patrzącym w niewidzialne regiony wieczności. „Śmierć nie jest tyle tajemniczą, ile te resztki życia w tej ludzkiej ruinie“ — myślał Jerzy. Równocześnie wyłaniał się w jego umyśle, dziwnem przejmując go wzruszeniem, niejasny obraz bardzo starego mytu. „Dlaczego nie budzisz stuletniej matki, co zasypia na progu śmierci? W jej śnie przebywa pierwsze źródło wiedzy. Dlaczego nie rozpylasz mądrej matki ziemskiej?...“ Nieokreślone jakieś słowa, urywki niejasnych epopei starożytnych, budziły się w jego pamięci; niewyraźne linie symboliczne falowały i ogarniały go zadumą.

— Chodźmy ztąd, Jerzy! — mówiła Hipolita, zlekka wstrząsając jego ramieniem, po chwili zamyślonej ciszy. — Jakie tu wszystko smutne!...
Głos jej słabnął a w oczach miała ten cień ponury, w którym kochanek czytał zgrozę i nie smak nieopisany.
Nie śmiał dodawać jej odwagi, z obawy, by nie poczuła, że wciąż mu stoi na myśli owa groźba straszliwa, która zdawała się wciąż ją zajmować od chwili, kiedy zobaczyła w tłumie padającego na ziemię epileptyka.
O kilka kroków jednak dalej, zatrzymała się znowu; niepochwytny jakiś niepokój zatamował jej oddech, łkanie wydzierające się gwałtem a powstrzymywane, dławiło formalnie. Spojrzała na kochanka, rozejrzała się dokoła nieprzytomna.
— Boże mój Boże, jakże mi smutno!...
Był to smutek czysto fizyczny, smutek zwierzęcy, który wydzierał się z głębin jej istoty, niby coś zwartego, dotykalnego i ciążącego, przygniatając ją nieznośnym ciężarem. Gdyby mogła, pragnęłaby teraz upaść na ziemię jak pod naciskiem niezmiernego jakiegoś brzemienia, by już się nie podnieść więcej; rada była stracić świadomość, stać się bezwładną masą; wyzionąć życie.
— Powiedz mi, powiedz, co chcesz, bym zrobił? Co mogę uczynić, by ci dopomódz? — szeptał Jerzy, ściskając jej rękę w szalonym niepokoju.
Ten smutek, nie byłaż to może larwa choroby?...
Przez kilka sekund stała tak z oczyma utkwionemi nieruchomie i błędnemi nieco. Drgnęła całem ciałem, posłyszawszy okrzyk wydany przez procesyę, którym żegnano kościół, odchodząc.
— Zaprowadź mnie gdziekolwiek. Może tu jest jaki hotel w Casalbordino... Gdzież się podział Cola?
Jerzy wytężał oczy w nadziei, że odkryje gdzie starca; potem odparł:
— Może on szuka nas między tłumem; a może poszedł już do Casalbordino, sądząc, że nas tam zastanie...
— Więc jedźmy sami w takim razie. Tam dalej, w głębi, widzę powozy.
— Chodźmy, jeśli chcesz. Ale oprzyj się na mnie.
Zwrócili się ku drodze, która bielała po jednej stronie wielkiego placu przedkościelnego. Zdawało się, że zgiełk ich ściga. Trąba jakiegoś linoskoka, posyłała za nimi przeraźliwe swe dźwięki. Rytm ciągle jednostajny hymnu górował wciąż nad wszystkiemi innemi odgłosami, do rozpaczy doprowadzającą wiecznie powtarzaną zwrotką:

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

Żebrak jakiś ukazał się niespodziewanie, jak gdyby wyszedł z pod ziemi, wyciągając ku nim rękę.
— Zlitujcie się dla miłości Madonny!
Był to młody jeszcze człowiek z głowę owiązaną chustką czerwoną, której róg jeden przysłaniał mu oko. Uniósł ten koniec i ukazał oko ogromne, nabrzmiałe jak torba, zaropiałe, na którem drganie górnej powieki jakieś okropne kładło dreszcze.
— Zlitujcie się dla miłości Madonny! Jerzy dał mu jałmużnę; a żebrak ukrył znów swe wstrętne kalectwo. Nieco dalej jednak olbrzymi mężczyzna jednoręki odchylał do połowy koszulę, aby ukazać pomarszczoną bliznę w miejscu, gdzie dokonano amputacyi.
— Ugryzienie! Ugryzienie konia! Patrzcie państwo! Patrzcie!
I rzucił się na ziemię tak rozebrany i ucałował po kilkakroć ziemię, krzycząc za każdym razem szorstkim swym, twardym głosem.
— Litości, litości!
Pod drzewem leżał inny żebrak, krzywonogi, wśród barłogu, złożonego z juków, skóry koziej, z blaszanego pudła od nafty i wielkich kamieni. Owinięty w brudną kołdrę, z pod której wychodziła para nóg obrosłych i uwalanych zaschłem błotem, poruszał zapalczywie ręką powykręcaną jak korzeń drzewa, by odegnać muchy, które obsiadały go chmarami.
— Litości, litości! Zlitujcie się nad nieszczęśliwym kaleką! Madonna waszych próśb wysłucha. Zlitujcie się!
Na widok innych żebraków, co nadbiegali, Hipolita przyśpieszyła kroku. Jerzy skinął na najbliższego woźnicę. Kiedy już wsiedli do powozu, Hipolita zawołała z westchnieniem ulgi:
— Ach, nareszcie!
Jerzy pytał woźnicę:
— Czy jest jaki hotel w Casalbordino?
— Tak, panie, jest jeden.
— Jak długo się tam jedzie?
— Małe pół godzinki.
— Więc jedźmy.
Ujął rękę Hipolity, usiłując ją rozweselić.
— Odwagi, odwagi! Zażądamy pokoju; będziemy mogli odpocząć. Nie będziemy nic już widzieć, nic słyszeć. I ja także upadam ze zmęczenia... głowa mi pęka...
I dorzucił z uśmiechem:
— Nie jesteś czasem głodna?
Odpowiedziała na jego uśmiech. By ją rozerwać, począł wywoływać wspomnienia starego hotelu Ludovica Togni:
— To będzie tak jak w Albano. Pamiętasz?
Zdało mu się, że się rozpogadza zwolna. Chcąc zwrócić jej myśli na przedmioty lekkie, wesołe, ozwał się:
— Co też się stało z Pankracym? A, gdybyśmy tak mieli jedną z jego pomarańcz! Pamiętasz? Nie wiem co dałbym teraz za pomarańczę. Bardzo ci się pić chce? Czyś słaba?
— Nie... lepiej mi teraz... Nie mogę uwierzyć, że ta męczarnia już się skończyła nareszcie... Mój Boże, nie zapomnę nigdy tego dnia, nigdy, nigdy!
— Biedaczko!
Ucałował z uczuciem jej ręce. Potem wskazując na pola uprawne, co z dwu stron obrzeżały drogę:
— Patrz — zawołał — jakie piękne zboża. Oczyśćmy sobie tym widokiem o czy.
Po prawej i lewej stronie, rozciągały się pola, niepokalanych zbóż, gotowych już do sierpa; wysokie i proste, oddychając w powietrza szczytami rozwiniętych kłosów, które chwilami zdały się płomienieć i zamieniać w złoto lotne. Samotne pod łukowem sklepieniem przeczystego nieba, wyziewały z siebie zda się, jakąś woń czystości, od której na dwa te serca zasmucone i znużone, płynęło orzeźwienie.
— Jakiż tu blask jest mocny! — ozwała się Hipolita, przymykając do połowy długie swe rzęsy.
— Masz przecie firanki...
Uśmiechnęła się. Zdało się, że chmura smutku miała się już rozproszyć.
Kilka powozów nadjeżdżało szeregiem w przeciwnym kierunku, staczając się po pochyłości, ku świątyni. Przejazd ich podniósł dławiącą chmurę kurzu. Przez kilka minut, droga, krzaki, pola, wszystko zniknęło dokoła nich, w białym obłoku pyłu.
— Zlitujcie się, przez miłość dla Madonny! Zlitujcie się! Zlitujcie!
— Wspomóżcie ubogiego w imię cudownej Dziewicy!
— Obdarzcie jałmużną biedne boskie stworzenie!
— Litości, litości!
— Dajcie jałmużnę!
— Dajcie kawałek chleba!
— Litości!
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć głosów i inne, wciąć inne jeszcze, niewidzialne, podniosły się z po za tego tumanu pyłu, zachrypłe, ostre, cierpkie, głuche, pokorne, gniewne, każdy odrębny, w nieharmonijnym chórze.
— Dajcie jałmużnę!
— Zlitujcie się!
— Miłosierdzia!
— Stój! Stój!
— Miłosierdzia w imię Najświętszej Panny cudownej!
— Litości! Litości!
— Stój!
I z po za chmury kurzu ukazała się sfora ruchoma potworów. Jeden wywijał kikutami rąk odciętych, krwawych, jak gdyby rany świeże były jeszcze, lub źle zagojone. Inny miał dłonie zaopatrzone w mosiężne tarcze i posługiwał się niemi, by wlec z wielkim trudem masę bezwładnego swego ciała. Inny miał u szyi olbrzymie wolę pomarszczone i sine, które chwiało się jak podgardle wołu. Inny, skutkiem narośli na wardze, zdawało się że trzyma między zębami kawał surowej wątroby. Inny znów miał twarz wygryzioną głęboko, toczącym ją rakiem, który odsłaniał rowki nosowe i górną szczękę. Inni znów inne ukazywali ohydy, na wyścigi, z gwałtownemi giestami, z groźną prawie postawą, jak gdyby chcieli udowodnić swe prawa.
— Stój! Stój!
— Dajcie jałmużnę!
— Patrzcie! Patrzcie! Patrzcie!
— Mnie! Mnie!
— Dajcie jałmużnę!
— Zlitujcie się!
— Zlitujcie nademną!
Był to istny atak, niemal rozbój na publicznej drodze. Zdawali się zdecydowani przemocą domagać się swych kilku groszy, choćby im przyszło pochwycić za koła, lub uczepić się nóg końskich.
— Stój! Stój!
Kiedy Jerzy szukał pieniędzy w kieszeniach, by je rzucić tej zgrai, Hipolita przyciskała się do niego wylękła; obrzydzenie ściskało jej gardło, nie mogła już zapanować nad fantastycznym przestrachem, który ją ogarniał w jaskrawem białem świetle, na tej ziemi nieznanej, gdzie roiło się tak straszne, posępne życie.
— Stój! Stój!
— Dajcie jałmużnę!
— Mnie! Mnie!
Ale woźnica zirytowany, podniósł się nagle na koźle, wzniósł w górę bicz w krzepkiej dłoni i począł okładać żebraków z całej siły; a za każdem uderzeniem nie szczędził wymyślać. Rzemień wił się jak wąż i świstał. Pod razami, żebracy wyli i przeklinali, ale nie cofali się ani na krok. Każdy domagał się swej cząstki.
— Mnie dajcie! Mnie!
Wówczas Jerzy rzucił garść drobnych pieniędzy w pył drogi; i chmura kurzu zasłoniła zbitą masę potworów i ich bluźnierstwa. Człowiek z odciętemi rękoma i żebrak czołgający się na rękach, usiłowali jeszcze przez chwilę ścigać powóz, ale pod groźbą bata powstrzymali się.
— Nie bój się, signora — mówił woźnica — nikt się już nie zbliży, przyrzekam ci to.
Nowe głosy podnosiły się, jęczały, wyły, wzywały Najświętszej Panny i Jezusa, oznajmiały o swych kalectwach i ranach, opowiadały o swych chorobach lub cudownych uzdrowieniach. Po za czatami ustawionemi pierwszych bandytów, druga armia dziadów stała wyciągnięta w dwa szeregi, aż do domów oddalonego miasteczka.
— Mój Boże, mój Boże! Cóż to za kraj przeklęty! — szeptała Hipolita wyczerpana, czując się bliską omdlenia. — Uciekajmy ztąd! Uciekajmy! Zawróćmy, Jerzy, proszę cię, zawróćmy!
Nic, ani ten wir szału, co się kłębił fanatycznemi gromadami dokoła świątyni, ani krzyki rozpaczne, co zdawały się wybiegać z pośród pożaru, z tonącego statku lub rzezi, ani ci starcy bezwładni i okrwawieni, którzy zalegali tłumami pod murami kościoła, ni te kobiety pokurczone, co się czołgały do ołtarza, raniąc sobie język o kamienie posadzki, ni ten krzyk niezmienny, ostatni, rzekłbyś, co się wydzierał gdzieś z głębin wnętrzności tłumu, pochłoniętego jedynem udręczeniem, jedną wyłączną nadzieją; nic, nic nie było tak straszliwe, jak widok tej wielkiej, szerokiej, pełnej kurzu drogi, oślepiającej białością, gdzie wszystkie te szczątki rasy zniszczonej, te ciała upodlone i zniżone do poziomu niechlujnego zwierzęcia i materyi plugawej, rozpościerały i obnażały swe kalectwa z łachmanów, obwieszczając je przechodniom.
Nieprzeliczona horda zalegała spadzistości i rowy; mieli z sobą swe rodziny, progeniturę, krewnych, utensylia całe. Widać było kobiety wpół nagie, z zapadłemi bokami jak suki, co urodziły; dzieci zielone jak jaszczurki, z oczyma żarłocznemi, z ustami już zwiędłemi, ponure, noszące we krwi chorobę dziedziczną. Każda rodzina posiadała swego potwora: bęzrękiego, krzywonogiego, z wolem, ślepca, trędowatego, epileptyka. Każda otrzymywała w spuściznie swój wrzód, który jej należało pielęgnować tylko, aby zeń mieć dochód. Potwór, popychany przez swych krewniaków, oddzielał się od grupy, zbliżał się wśród kurzu, giestykulował i wzywał litości na korzyść reszty.
— Zlitujcie się, jeśli chcecie, byście byli wysłuchani! Obdarzcie jałmużną! Patrzcie jakie to moje życie! Jakie życie!
Jeden z tych potworów, czarny i płaskonosy jak mulat, z wielką lwią grzywą, zbierał kurz z drogi w pukle swych włosów, potem wstrząsał głową, otaczając się istnym obłokiem. Jakaś znów schorzała, bez wieku, zda się, niemająca już ludzkiej postaci, przykucnąwszy u słupa, podnosiła fartuch, ukazując swą rupturę, olbrzymią i żółtą jak pęcherz, pełen łoju. Siedząc na ziemi, inna znów, trędowata, wskazywała palcem na swą nogę, potwornie rozrosłą jak pień dębu, pokrytą brodawkami i strupami żółtemi, posianą czarnemi lub brunataemi plamami, tak nadmiernie wielką, że trudno było uwierzyć, iż należy do niej. Ślepiec na kolanach z pięściami wzniesionemi ku niebu, jakby był w ekstazie, miał pod szerokiem czołem dwa otwory krwawiące. Inni znów jeszcze, stawali wciąż, jak daleko tylko oko mogło zasięgnąć, w olśniewających promieniach słońca. Całe rozległe przydroże, zda się, było ich pełne, bez żadnej przerwy. Ich błagania, lamenty szły w nieskończoność, to podnosiły głośniej, to znów zniżały w chórze, różnorodne, z tysiącem akcentów. Obszar samotny wsi, niebo milczące i puste, odblaski oślepiające płonącej ogniem drogi, nieruchomość roślinnych kształtów, wszystkie dokoła przedmioty czyniły tę chwilę iście tragiczną, przywodziły na myśl obraz biblijny drogi rozpaczy, która prowadzi do przeklętego jakiegoś grodu.
— Uciekajmy ztąd, zawracajmy, błagam cię, Jerzy, zawróćmy! — powtarzała Hipolita z dreszczem przestrachu, owładnięta przesądną myślą jakiejś okropnej kary bożej, lękając się nowych widoków, straszliwszych może jeszcze pod tym błękitem pustym nieba, siejącego żarem, gdzie poczynało grzmieć już.
— Ale dokąd się udać? Dokąd?
— Mniejsza o to dokąd. Gdziebądź, to wszystko jedno, byle nie tutaj. Wracajmy w stronę morza. Doczekamy się tam godziny odjazdu... Błagam cię!
A głód, męczarnia pragnienia, żar powietrza wzmagały w obojgu jeszcze niepokój umysłów.
— Widzisz! Widzisz! — wołała, nie panując już nad sobą, jak wobec nadprzyrodzonego jakiegoś zjawiska. — Widzisz? To się nie skończy już nigdy!
W świetle słonecznem, w białem i nieubłaganem świetle, zbliżała się ku nim gromada mężczyzn i kobiet, okrytych łachmanami, a przed tą gromadą szedł jeden, rodzaj obwoływacza, z okrzykami, potrząsając tacką miedzianą. Ludzie ci nieśli na ramionach tapczan pokryty siennikiem, na którym leżała chora, raczej półtrup już, żółtawe, wychudłe jak szkielet stworzenie, pookręcane w bandaże z płótna, jak mumia, z obnażonemi nogami. A idący przodem obwoływacz — mężczyzna o cerze oliwkowej, wijący się jak wąż, z oczyma szaleńca — ukazywał konającą i opowiadał donośnym głosem, że ta kobieta, chora na krwotoki od lat już całych, doznała od Matki Boskiej cudu tegoż dnia jeszcze o świcie. I błagał o jałmużnę, by uleczona z choroby, mogła odzyskać napowrót krew utraconą. Wstrząsał przytem tacką blaszaną, na której dźwięczało kilka pieniążków.
— Madonna sprawiła cud! Cud! Cud! Dawajcie jałmużnę! W imię Maryi przenajświętszej i najlitościwszej, bądźcie miłosierni!
A kobiety, mężczyźni, wszyscy razem wykrzywiali twarze, jakby do płaczu. Chora zaś słabym ruchem podnosiła cokolwiek kościste ręce, których palce poruszały się jakby chwytały coś w powietrzu; nogi zaś obnażone, żółte jak twarz jej i ręce, połyskujące u kostek, miały sztywność śmierci. A wszystkie te nędze ludzkie, wszystkie te ohydy rozpościerały się w białem i nieubłaganem świetle, blizko, blizko, coraz to bliżej...
— Zawracaj, zawracaj! — krzyknął Jerzy na woźnicę — zawracaj i poganiaj co siły!
— Już przybyliśmy, signore. Co cię tak przestrasza?
— Zawracaj!
A rozkaz tak był stanowczy, że woźnica zawrócił pośród ogłuszających wrzasków.
— Poganiaj, poganiaj!
I od góry aż na sam stok pochyłości, powóz mknął szybko, jakby uciekał pośród chmur gęstęgo kurzu, przez które przedzierało się chwilami schrypłe wycie.
— Gdzie jedziemy, panie? — spytał woźnica, pochylając się, w obłoku pyłu.
— Tam, tam, do morza! Poganiaj!
Jerzy podtrzymywał Hipolitę, niemal zemdloną, nie starając się jej cucić. Doznawał teraz niejasnego zaledwie pojęcia o tem wszystkiem co się działo dokoła. Obrazy rzeczywiste i obrazy fantastyczne wirowały mu razem w umyśle, mięszały, przyprawiały o halucynacye. Brzęczenie bezustanne napełniało mu uszy i nie dozwalało rozróżnić wyraźnie żadnego innego odgłosu. Serce ściskał mu przygniatający niepokój, niby zmora senna: niepokój wydostania się z tej strefy okropnej, z tego snu ohydnego, niepokój odzyskania poprzedniej jasności wrażeń, pragnienie, by znowu czuć drżącą na piersi ukochaną istotę i znowu módz napowrót zobaczyć uśmiech jej serdeczny.

Niech żyje Marya!

Raz jeszcze fala hymnu dobiegła aż do niego; raz jeszcze przybytek Maryi ukazał się po lewej stronie po nad olbrzymiem mrowiskiem, czerwonawy, w pożodze słońca, tronujący po nad szczytami namiotów, promieniujący rzekłbyś, potworną jakąś, pochłaniającą, tajemniczą potęgą.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

I fale tłumów ginęły, znikły a po za wzniesieniem stoku zniknęła też i świątynia. I nagle świeży podmuch przemknął po szerokich zbóż polach, które zafalowały w wietrze. I długa błękitna wstęga przecięła widnokrąg.
— Morze! Patrzaj, już morze! — zawołał Jerzy, jak gdyby dobił do portu zbawienia.
I serce wezbrało mu w piersi.
— Odwagi, duszo moja! Patrz i podziwiaj teraz morze!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.