Tymon Ateńczyk (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tymon Ateńczyk |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VIII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sługa. Zameldowałem cię panu, przyjdzie niebawem.
Flamin. Dziękuję. (Wchodzi Lukullus).
Sługa. Otóż i pan mój.
Lukullus (na stronie). Jeden z dworzan Tymona? O zakład, przynosi mi jakiś prezent. Na uczciwość, w sam czas; śniło mi się tej nocy o srebrnej miednicy i dzbanku. Flaminiuszu, uczciwy Flaminiuszu, witam z poszanowaniem. Daj nam wina. (Wychodzi Sługa). A teraz powiedz mi, jak się ma ten zacny, doskonały, wspaniałomyślny szlachcic ateński, twój pan dobry a szczodrobliwy?
Flamin. Zdrowie jego nic do życzenia nie zostawia.
Lukullus. Cieszę się, że zdrów jest. A co tam trzymasz pod płaszczem, mój pięknuchny Flaminiuszku.
Flamin. Na uczciwość, panie, tylko pustą szkatułkę, z którą przychodzę, w imieniu pana, z prośbą, żeby ją wasza dostojność raczyła napełnić. Pan mój, mając wielką a nagłą potrzebę pięćdziesięciu talentów, wyprawił mnie do wielmożnego pana, a nie wątpi, że mu je dasz bez zwłoki.
Lukullus. La, la, la, la! — nie wątpi, powiada? Niestety! dobry to pan, wielkoduszny szlachcic, gdyby tylko tak wielkiego dworu nie prowadził! Nieraz, a nawet często obiadowałem u niego i napomykałem mu o tem. Ostatnią nawet razą przyjąłem zaproszenie na wieczerzę dlatego jedynie, żeby mu powiedzieć, aby mniej wydawał, ale ani chciał słuchać mojej rady i z odwiedzin moich korzystać. Każdy człowiek ma swoją wadę, a jego wadą była hojność. Mówiłem mu to, ale nie udało mi się go poprawić. (Wchodzi Sługa z winem).
Sługa. Przynoszę wino, panie.
Lukullus. Flaminiuszu, od dawna zmiarkowałem, że byłeś roztropnym człowiekiem. Twoje zdrowie!
Flamin. Wielmożny pan zbyt łaskawy.
Lukullus. Uważałem w tobie umysł zawsze giętki a bystry oddaję ci tylko sprawiedliwość — zdolny poznać, co rozsądne i korzystać z okoliczności, jeśli się okoliczność nadarzy: dobre to są przymioty. (Do Sługi). Oddal się, mopanku. (Sługa wychodzi). Zbliż się, uczciwy Flaminiuszu. Pan twój jest wspaniałomyślnym szlachcicem, ale ty masz rozum i wiesz doskonale, choć do mnie przychodzisz, że to nie pora pożyczania pieniędzy, zwłaszcza dla nagiej przyjaźni, bez żadnych rękojmi. Weź te trzy dukaty dla siebie, uczciwy chłopaku, przymruż trochę oczu i powiedz, że mnie w domu nie znalazłeś. Bądź zdrów!
Flamin. Byćże to może, by świat tak się zmienił,
My jednak żyli, jak żyliśmy wprzódy?
Ha, ty przeklęty i podły metalu,
Leć do tych, którzy za boga cię mają!
Lukullus. Ha! widzę, żeś dureń i godny swojego pana.
Flamin. Niech się to złoto przyrzuci do masy,
W której, piekielnym roztopionej ogniem,
Będziesz się smażył, chorobo przyjaźni,
Nie przyjacielu, bo przyjaźni serce
Jestże tak słabe, tak łatwo topliwe,
By się w niecałych dwóch zmieniło dobach?
O, czuję pana mego oburzenie!
Nędznik ten jeszcze potrawy Tymona
W swym ma żołądku; czemu te potrawy
Mają się zmienić na pokarm dla niego,
Gdy on sam w czarną zmienił się truciznę?
Bodaj mu tylko przyniosły chorobę!
A kiedy śmierci nadejdzie godzina,
Bodaj żywotnych sił jego ta cząstka,
Za którą pan mój złotem swojem płacił,
Nie dała zdrowia, cierpień nie zmniejszyła,
Konania tylko męki przedłużyła! (Wychodzi).
Lucyusz. Kto? Tymon? To mój najlepszy przyjaciel i szlachcic najzacniejszy.
1 Cudzoz. Wiemy o tem bardzo dobrze, choć go nie znamy osobiście. Mogę ci jednak jedną rzecz powiedzieć, mój panie, o której dowiedziałem się ze słuchu; szczęśliwe godziny Tymona już się skończyły i przeminęły; majątek z rąk mu się wyślizga.
Lucyusz. Nie, nie wierzę temu; nie braknie mu nigdy na pieniądzach.
2 Cudzoz. Wierzaj jednak temu, panie, że niedawno jeden z jego
dworzan udał się do Lukullusa z prośbą o pożyczenie, nie wiem, ilu talentów, ba! natrętnie nalegał i przedstawiał, w jak wielkiej pan jego był potrzebie; Lukullus mu jednak odmówił.
Lucyusz. Co?
2 Cudzoz. Odmówił mu, powtarzam.
Lucyusz. Jak dziwne zdarzenie! Na Boga, rumienić się za niego. Odmówił temu honorowemu człowiekowi? To rzecz bardzo niehonorowa. Co do mnie, wyznaję, że odebrałem od niego drobne dowody uprzejmości, jak naprzykład: pieniądze, stołowe srebra, klejnoty i tym podobne bagatele, nic nieznaczące w porównaniu z tem, co dostał Lukullus, a przecie, gdyby go był pominął a do mnie się udał, nigdybym nie odmówił potrzebnych mu talentów. (Wchodzi Serwiliusz).
Serwil. Patrz, co za szczęście! to on! Zapociłem się, szukając jego dostojności. (Do Lucyusza). Zacny mój panie —
Lucyusz. Serwiliusz! Cieszę się z tego spotkania. Bądź zdrów! Poleć mnie twojemu zacnemu a cnotliwemu panu, mojemu najlepszemu przyjacielowi.
Serwil. Z przeproszeniem waszej dostojności, pan mój przysyła —
Lucyusz. Ha, co przysyła? Już mu tyle winienem, a on zawsze przysyła! Jak mu wdzięczność moją okazać? powiedz. A teraz, co przysyła?
Serwil. Przysyła mnie tylko z naglącą prośbą, panie, abyś mu natychmiast pożyczył ile tu napisane talentów.
Lucyusz. Widzę, że pan twój chce sobie żartować:
Choćby talentów nawet pięć tysięcy
Było mu trzeba, nietrudno to znajdzie.
Serwil. Tymczasem, panie, nie trzeba mu tyle.
Gdyby konieczność mniej była nagląca,
Nigdybym z takiem nie prosił natręctwem.
Lucyusz. Więc to na seryo mówisz, Serwiliuszu?
Serwil. Na duszę moją! szczerą tylko prawdę.
Lucyusz. Co za głupie ze mnie bydlę, żem się do grosza wyszeptał właśnie w porę, w której miałbym sposobność honorowo sobie postąpić! Co za nieszczęśliwe zdarzenie, że wczoraj kupiłem drobny majątek, aby dziś wielki stracić honor! Serwiliuszu, Bóg widzi, nie mogę mu usłużyć, i tem większe ze mnie bydlę, powtarzam. Właśnie miałem zamiar sam posłać do Tymona z tą samą prośbą, biorę tych panów na świadków; ale teraz za wszystkie bogactwa Aten zrobićbym tego nie chciał. Poleć mnie uprzejmie twojemu dobremu panu. Spodziewam się, że nie będzie miał złej o mnie opinii, jeśli nie jestem w możności oddania mu tej usługi; powiedz mu ode mnie, iż uważam to za największą dla siebie boleść, że nie mogę zadosyćuczynić żądaniom tak honorowego szlachcica. Dobry Serwiliuszu, czy zechcesz oddać mi tę usługę i powtórzyć mu własne moje słowa?
Serwil. Zrobię to, panie.
Lucyusz. Wdzięczny ci za to będę, Serwiliuszu.
To prawda, widzę, z Tymonem jest krucho:
Źle tam, gdzie przyjaźń zaczyna być głuchą.
1 Cudzoz. Czy uważałeś?
2 Cudzoz. Ach, zbyt tylko dobrze!
1 Cudzoz. To świata zwyczaj; nie znajdziesz pochlebcy,
Któryby z innej lepiony był gliny.
Ktoby mógł swoim nazwać przyjacielem
Tego, co je z nim z jednego półmiska?
Toć, iłem słyszał, Tymon tego pana
Był jakby ojcem; ze swojej szkatuły
Popierał jego kredyt, płacił ludzi;
Lucyusz nie może wypić kropli wina,
By do ust sreber Tymona nie zbliżył,
A przecie — patrzcie, jak potworny człowiek,
Gdy w niewdzięcznika jawi się postaci, —
Odmawia teraz na jego żądanie,
Co miłosierny dałby żebrakowi.
3 Cudzoz. Religia na to jęczy widowisko.
1 Cudzoz. Ja, chociem nigdy nie widział Tymona,
Nigdy szczodroty jego nie doświadczył,
Bym się mógł liczyć do jego przyjaciół,
Przysięgam jednak, że dla jego cnoty,
Jego honoru, wspaniałomyślności,
Gdyby w potrzebie do mnie się był udał,
W majątku moim darbym jego widział
I lepszą jego zwrócił mu połowę;
W tak wielkiej cenie serce jego trzymam.
Litość nam w duszy dziś zgłuszyć wypada,
Bo dziś interes nad sumieniem włada. (Wychodzą).
Sempron. Trzebaż koniecznie, aby przed innymi
Mnie najpierwszego sprawą tą kłopotał?
Mógł był probować Lukulla, Lucyusza;
Wentydyusz także dzisiaj jest bogaty;
Tymon go kiedyś z więzienia wykupił;
Wszyscy trzej swoją winni mu fortunę.
Sługa. Niestety! pan mój wszystkich już próbował,
We wszystkich znalazł metal lichej próby:
Wszyscy odmowną dali mu odpowiedź.
Sempron. Jakto, odmowną? Wentydyusz, Lukullus?
A teraz do mnie przysyła? hm, wszyscy!
To brak miłości lub rozsądku zdradza.
Więc mam ostatnią być jego ucieczką?
Trzej przyjaciele, jakby trzej doktorzy,
Już opuścili chorego trzykrotnie,
Teraz się jego podjąć mam kuracyi?
Twój pan mnie skrzywdził, ciężko mnie obraził;
Lepiej mógł wiedzieć, co mi się należy,
I nie pojmuję, dlaczego w potrzebie
Do mnie pierwszego udać się nie raczył.
Ja pierwszy jego otrzymałem dary,
A on tak licho jednak o mnie sądził,
Że mu ostatni wdzięczność mą pokażę?
Nie, nie chcę ludzi zostać pośmiewiskiem,
Między panami uchodzić za dudka.
Wolałbym raczej dać trzy razy tyle,
Byleby naprzód do mnie się był zgłosił;
Tak byłem chętny w pomoc mu pośpieszyć.
Idź, a do zimnej innych odpowiedzi
Dodaj i moją: kto honor mój plami,
Niechaj się żegna z mymi talentami (odchodzi).
Sługa. Doskonale! Honorowy łotr z waszmości. Nie wiedział dyabeł, co robił, gdy lepił polityka; sam się zrujnował, bo jestem pewny, iż na tem się skończy, że swojem hultajstwem wybawi się człowiek z dyabelskiej niewoli. Co sobie kłopotu pan ten zadaje, żeby się hultajem pokazać! Do uczciwych udaje się wzorów, aby zostać hajdamaką, podobny do tych ludzi, którzy przez gorącą gorliwość gotowi całe królestwo podpalić. Takiej natury jest jego polityczna miłość! On twą ostatnią był nadzieją, panie.
Wszystko przepadło! lecz Bóg ci zostanie.
Drzwi, co przez długie pomyślności lata
Rygla nie znały, teraz po raz pierwszy
Wolności swego pana bronić muszą.
Taki to zwykle koniec rozrzutnika:
Nie zamknął kufra, drzwi teraz zamyka (wychodzi).
Sł. Warr. Witaj, Tytusie, witaj Hortensyuszu!
Tytus. Dobry Warronie, witam cię uprzejmie.
Hortens. I Lucyusz? Co nas wszystkich tu sprowadza?
Sługa Luc. Wszystkich, jak myślę, tenże sam interes.
Ja po pieniądze przychodzę.
Tytus. My także.
Sługa Luc. Patrz i Filotus.
Filotus. Wszystkim wam dzień dobry!
Sługa Luc. Dzień dobry, bracie. A która godzina?
Filotus. Blizko dziewiątej.
Sługa Luc. Jakto, już tak późno?
Filotus. Czyli się Tymon jeszcze nie pokazał?
Sługa Luc. Nie.
Filotus. To rzecz dziwna, bo wedle zwyczaju,
Już go o siódmej można było widzieć.
Sługa Luc. Bo widzisz, krótsze są dni jego teraz.
Bieg marnotrawcy jest niby bieg słońca,
Tem tylko różny, że się nie odnawia;
Boję się, żeby w Tymona sakiewce
Głęboka zima dziś nie panowała,
To jest: że choćbyś dłoń wsunął głęboko,
Niewiele znajdziesz.
Filotus. Bojaźń twoją dzielę.
Tytus. Na dziwną sprawę zwracam waszą baczność.
Twój pan cię przysłał po pieniądze?
Hortens. Zgadłeś.
Tytus. A na swym palcu dar nosi Tymona,
Za który żądać przychodzę zapłaty.
Hortens. Robię, co muszę.
Sługa Luc. Każdy mi uwierzy,
Że Tymon płaci więcej, niż należy;
Boć to wygląda, jakby Tymonowi
Za te klejnoty twój pan płacić kazał,
Które sam nosi.
Hortens. Bóg mi też jest świadkiem,
Że rozkaz pana z wielkim pełnię wstrętem.
Tymon lat tyle był mu dobrodziejem!
Niewdzięczny, gorzej dziś jest niż złodziejem.
1 Sł. War. Po trzy tysiące koron ja przychodzę;
A ty, po ile?
Sługa Luc. Ja po pięć tysięcy.
1 Sł. War. Wielka to suma, a biorąc z niej miarę,
Twój pan mu więcej, niżeli mój ufał;
Inaczej kredyt z dwóch stron byłby równy.
Tytus. Jeden z dworzan Tymona.
Sługa Luc. Flaminiuszu, panie, jedno słowo. Powiedz, proszę, czy Tymon gotowy jest nas przyjąć?
Flamin. Nie, wierzaj mi, nie gotowy.
Tytus. Czekamy na jego dostojność; proszę cię, racz mu to powiedzieć.
Flamin. Nie potrzebuję mu tego mówić; wie on dobrze, że zbyt tylko wielka wasza gorliwość.
Sługa Luc. Czy to nie jego intendent w kapturze?
Idzie jak mglistą owinięty chmurą.
Wołaj go.
Tytus. Panie, czy słyszysz?
2 Sł. War. Mój Panie —
Flawiusz. Czego żądacie, moi przyjaciele?
Tytus. Czekamy, panie, na pewne pieniądze.
Flawiusz. O, gdyby pewne tak były pieniądze,
Jak jest czekanie, dobrzeby to było.
Czemuście wtedy nie przyszli z rachunkiem,
Kiedy panowie wasi przeniewierni
U stołu pana mego zajadali?
Lecz oni wtedy z łaszącym uśmiechem
Łykali chciwie długów swoich procent.
Marny wasz kłopot; puśccie mnie spokojnie,
Bo nic już niema, wierzcie mej przysiędze,
Coby pan trwonił, a ja stawiał w księdze.
Sługa Luc. Taka odpowiedź wcale nie posłuży.
Flawiusz. Gdy nie posłuży, to mniej od was podła,
Bo wy hultajom służycie (wychodzi).
1 Sł. War. Co tam pod nosem mruczy ten abszytowany mopanek?
2 Sł. War. Mniejsza o to; on teraz biedny, to dostateczną dla nas zemstą. Kto może śmielej mówić niż ten, co nie ma domu, w którymby złożył swoją głowę? Takiemu wolno wygadywać na kamienice. (Wchodzi Serwiliusz).
Tytus. Otóż i Serwiliusz; teraz przynajmniej dostaniemy jaką odpowiedź.
Serwil. Gdybyście raczyli, panowie, wrócić inną razą, nieskończoną oddalibyście mi usługę, bo, na moją duszę, pan mój dziwnie teraz pochopny do złego humoru. Odbiegło go dawne umiarkowanie; chory jest prócz tego i nie wychodzi z komnaty.
Sługa Luc. Nie każdy chory, co siedzi w komnacie:
A jeśli prawda, że tak z nim jest krucho,
To winien długi swe tem spieszniej spłacić,
By mu do bogów lżejsza była podróż.
Serwil. Boże!
Tytus. Odpowiedź ta niedostateczna.
Flamin. (za sceną). O, panie, panie! Ratuj, Serwiliuszu!
Tymon. Co? drzwi me własne przede mną zamknięte?
Ja, zawsze wolny, mam dziś, w własnym domu
Zamurowany jak w więzieniu siedzieć?
Czy nawet miejsce, w którem ucztowałem,
Jak ludzie, serce żelazne ma dla mnie?
Sługa Luc. Zagadnij do niego, Tytusie.
Tytus. Wielmożny panie, oto mój rachunek.
Sługa Luc. A to mój.
Sł. Hort. I mój, wielmożny panie.
Obaj Słudzy Warrona. I nasz, wielmożny panie.
Filotus. Wszystkie nasze kwity.
Tymon. Lepiej odrazu skwitujcie mnie z życia.
Sługa Luc. Niestety! wielmożny panie.
Tymon. Pokrajcie serce moje na talarki.
Tytus. Pięćdziesiąt talentów, wielmożny panie.
Tymon. Zapłać sobie krwią moją.
Sługa Luc. Pięć tysięcy koron, wielmożny panie.
Tymon. Weź pięć tysięcy kropli — będzie kwita.
A tobie ile? a ile znów tobie?
1 Sł. War. Jaśnie panie —
2 Sł. War. Jaśnie panie —
Tymon. Bierzcie mnie, drzyjcie, a niech Bóg was skarze!
Hortens. Widzę, na uczciwość, że nasi panowie mogą się pożegnać z pieniędzmi. Długi te można nazwać śmiało desperackimi, bo je winien desperat.
Tymon. Nędzniki! oddech mi zatamowali.
O, wierzyciele! dyabły!
Flawiusz. Drogi panie —
Tymon. A gdybym jednak tak zrobił?
Flawiusz. Mój panie —
Tymon. Zrobię tak. — Hola! gdzie jest mój intendent?
Flawiusz. Jestem.
Tymon. Więc śpiesz się; sproś mi tu natychmiast
Wszystkich: Lukulla, Semproniusza, wszystkich.
Raz jeszcze łotrów tych chcę uczęstować.
Flawiusz. Panie mój, mówisz w duszy obłąkaniu;
Co mamy w domu, nie wystarczy nawet
Na zapłacenie skromnego obiadu.
Tymon. Nie troszcz się o to; masz moje rozkazy;
Raz jeszcze całą bandę sproś tu żwawo;
Reszta jest moją i kucharza sprawą. (Wychodzą).
1 Senator. Zdanie to dzielę; czyn godny jest śmierci;
Przestępca musi gardłem go zapłacić.
Niewczesna litość grzechy tylko płodzi.
2 Senator. Prawda; niech prawo skruszy winowajcę.
Alcybiad. Cześć senatowi, zdrowie, miłosierdzie!
1 Senator. Po co przychodzisz, dzielny naczelniku?
Alcybiad. Przychodzę z prośbą pokorną, senacie;
Wszak litość prawa najpierwszą jest cnotą,
Tyran je tylko srogo wykonywa.
Zbieg niefortunnych wypadków przycisnął
Żelazną ręką mego przyjaciela,
Który, gorącej krwi podszeptem gnany.
Rzucił się w prawa przepaść niezgłębioną
Dla nieprzezornych; był to jednak człowiek —
Gdyby niejeden fatalny uczynek —
Dotąd cnót wszystkich ozdobiony wieńcem.
W tym nawet czynie nie było podłości.
I to go względom senatu zaleca;
Bo uniesiony szlachetnych dusz gniewem,
Widząc splamione swoje dobre imię,
Dopiero wtedy na wroga się rzucił,
Gdy zużył wszystkie skarby cierpliwości,
Długie godziny słuchając bez wstrętu
Czarnych potwarzy jakby argumentu.
1 Senator. Paradoksalnem chcesz rozumowaniem
Szpetny uczynek przemienić na piękny.
Wypracowanych słów twoich zadaniem
Na wysokościach mordercę postawić,
I kłótliwości dać męstwa znamiona,
Choć ona tylko męstwa jest bękartem,
A przyszła na świat z sektarstwem i fakcyą.
Tylko ten słusznie mężnym zwać się może,
Co cierpi ludzkich języków złość wszelką,
Wszelką obrazę obojętnie nosi
Na zewnątrz, jakby zwyczajne odzienie,
Ale do głębi duszy jej nie wpuszcza,
By mu nie była występku podszeptem.
Gdy krzywda złem jest i każe mordować,
Szaleństwem, życie dla zła ryzykować.
Alcybiad. Panie —
1 Senator. Daremno grzech zmienić chcesz w cnotę:
Nie mści się mężny, lecz znosi sromotę.
Alcybiad. Więc mi przebaczcie, dostojni panowie,
Jeśli jak żołnierz mówić teraz będę:
Więc jest szalonym, kto na wojnę idzie,
A gróźb nie słucha z mądrą cierpliwością,
Nieprzyjaciołom, drzymiąc, nie pozwala
Poderżnąć sobie gardła bez oporu.
Jeżeli znosić, znamieniem jest męstwa,
Po co z orężem wybiegać za mury?
Gdy cierpliwości należy się palma,
Nasze kobiety od nas waleczniejsze,
A osieł lepszym od lwa wojownikiem.
Jeżeli znosić jest mądrości znakiem,
Zbrodniarz w kajdanach mędrszy jest od sędzi.
Niech dobroć wasza dorówna wielkości:
Kto nie potępi gwałtu bez krewkości?
Zabić jest zbrodnią; czynność jednak krwawą
W własnej obronie uniewinnia prawo.
Wszak gniew jest grzechem, kto jednak, panowie,
„Nie znałem grzechu“ bez kłamstwa nam powie?
2 Senator. Daremne słowa.
Alcybiad. Służba jego przecie
W lacedemońskiej i bizanckiej wojnie
Na okup teraz winna mu posłużyć.
1 Senator. Cóż to za służba?
Alcybiad. Uczciwa i wielka.
Powalił szablą niejednego wroga,
A sam niejedną w boju odniósł ranę.
2 Senator. Przyniósł też za to i łupów dostatkiem.
Zawsze niesforny, często rozum topi,
I męstwo kufla robi niewolnikiem.
Gdyby nie było innych nieprzyjaciół,
Ten jeden starczy, by go z nóg obalić;
Nieraz, bydlęcą rozgrzany wściekłością,
Szuka zaczepki, gotowy na wszystko.
Naszem więc zdaniem, hańbą jego życie,
A niebezpieczne miastu jego picie.
1 Senator. Umrze!
Alcybiad. Los twardy. Czemuż w boju nie legł!
Panowie, jeśli nie dla jego zasług —
Chociaż dłoń jego sama dość bogata,
Aby u innych długu nie zaciągnąć —
Raczcie do usług jego moje przydać,
A skoro wiek wasz, wiem, lubi rękojmię,
W zakład wam daję me zwycięstwa, honor,
Za jego dobre na przyszłość postępki.
Jeśli na koniec jego śmierć konieczna,
Niech w boju umrze, niech surowość prawa
Zastąpi wojna surowa i krwawa.
1 Senator. Co prawo każe, spełnione być musi;
Jeśli więc nie chcesz obrazić senatu,
Przestać nalegać, skończ daremne prośby.
Ni przyjaciela ni prawo zna brata:
Krew krwi wylanej jedyna zaplata.
Alcybiad. Byćże to może? Nie, nie, tak nie będzie.
Senatorowie, nie wiecież, kto jestem?
2 Senator. Co?
Alcybiad. Raczcie sobie przypomnieć, kto jestem.
3 Senator. Co mówisz?
Alcybiad. Jestem zmuszony przypuścić,
Ze wiek podeszły pamięć wam odebrał;
Inaczej trudno, bym tak mało ważył,
Bym was bez skutku błagał o drobnostkę.
Wy stare moje odświeżacie rany.
1 Senator. Gniew nasz, bez drżenia, rozbudzasz, szalony?
Ma on słów mało, lecz ramię potężne:
Jesteś na wieczne skazany wygnanie.
Alcybiad. Kto? ja? Wygońcie wasze niedołęstwo,
Wasze lichwiarstwo, które szpeci senat.
1 Senator. Jeśli powtórnie ujrzy cię tu słońce,
Surowszy wyrok zapadnie na ciebie.
Aby od razu skończyć z winowajcą,
Niech go natychmiast na śmierć poprowadzą.
Alcybiad. Niech starość waszą tyle Bóg przeciągnie,
Że suche tylko zostaną wam kości,
Od których ludzie z wstrętem się odwrócą!
Wściekłość mną miota. Wroga odganiałem,
Gdy oni swoje liczyli procenta
I kapitały na lichwę dawali.
Jam tylko w ciężkie zbogacił się rany,
Teraz w nagrodę dostałem wygnanie;
Takiż to balsam ten lichwiarzy senat
Na swego wodza żywe rany leje?
Wygnany! dobrze, przyjmuję wygnanie,
Godny to powód, by mą wściekłość zbudzić,
Usprawiedliwić cios przeciw Atenom.
Serca niechętnych żołnierzy podpalę;
Z silniejszym walczyć, chwałą dla tułacza:
Żołnierz, jak bogi, krzywdy nie przebacza (wychodzi).
1 Pan. Dzień dobry ci, panie.
2 Pan. Przyjmij ode mnie to samo życzenie. Jak się zdaje, pan ten dostojny wziął nas tylko na próbę ostatnią razą.
1 Pan. O tem właśnie rozmyślałem w chwili naszego spotkania. Nie sądzę, aby tale źle z nim było, jak utrzymywał pozornie, aby doświadczyć kilku przyjaciół.
2 Pan. Że tak źle nie jest, najlepiej dowodzi nowa jego uczta.
1 Pan. Tak sądzę. Przysłał mi naglące zaproszenie; ważne interesa zmusiły mnie do dania mu odmownej odpowiedzi; lecz nowe jego zaklęcia przemogły nad moimi interesami, i niepodobna było odmówić.
2 Pan. I ja także bez skutku broniłem się ważnością moich zatrudnień; ani chciał słuchać moich wymówek. Przykro mi, że właśnie, gdy przysłał do mnie z prośbą o pożyczkę, wszystkie moje zapasy były wyczerpane.
1 Pan. I mnie ta sama myśl dręczy, zwłaszcza, gdy widzę, jaki obrót wzięły rzeczy.
2 Pan. Wszyscy w takiem samem znajdują się położeniu. Ile żądał od ciebie?
1 Pan. Tysiąc dukatów.
2 Pan. Tysiąc dukatów!
1 Pan. A od ciebie?
2 Pan. Do mnie przysłał po — ale otóż nadchodzi.
Tymon. Witam was serdecznie, mości panowie, jak się macie?
1 Pan. Jak najlepiej, skorośmy dobre od ciebie otrzymali wiadomości.
2 Pan. Jaskółka nie leci chętniej za latem, niż my za tobą, panie.
Tymon (na stronie). Ani chętniej ucieka przed zimą; tak wędrownym ptakiem jest człowiek. (Głośno). Panowie, obiad nie zapłaci wam długiego czekania, tymczasem raczcie przynajmniej muzyką wasze uszy, byle odgłos trąby nie był za szorstką dla nich potrawą. Wkrótce wszystko będzie gotowe.
1 Pan. Spodziewam się, panie, iż się na mnie nie gniewasz, że odprawiłem twojego posłańca z prożnemi rękami.
Tymon. O, niech cię głowa o to nie boli.
2 Pan. Szlachetny panie —
Tymon. Ach, mój dobry przyjacielu, jakże zdrowie?
2 Pan. Rumienię się od wstydu, że kiedy ostatnią razą przysłać do mnie raczyłeś, byłem tak nieszczęśliwym żebrakiem.
Tymon. Zapomnij o tem, panie.
2 Pan. Gdybyś był przysłał tylko dwie godziny wcześniej —
Tymon. Niech cię myśl ta nie kłopocze. Dalej, wnieście wszystko razem.
2 Pan. Wszystkie półmiski przykryte.
1 Pan. Prawdziwy królewski bankiet.
2 Pan. Możesz rachować na wszystko, co w tej porze roku za pieniądze można dostać.
1 Pan. Jak się macie? Co za nowiny?
3 Pan. Alcybiades wygnany. Czy słyszałeś o tem?
1 i 2 Pan. Alcybiades wygnany?
3 Pan. Tak jest, możecie mi wierzyć.
1 Pan. Jakto? jakto?
2 Pan. A za co, proszę?
Tymon. Zacni moi panowie, raczcie się przybliżyć.
3 Pan. Wkrótce opowiem ci szczegóły; ale teraz wspaniała uczta na nas woła.
2 Pan. Zawsze po staremu.
3 Pan. Tylko, czy to długo potrwa? czy to długo potrwa?
2 Pan. Trwa dotąd — ale z czasem — być może —
3 Pan. Rozumiem.
Tymon. Zasiadajcie, proszę, a każdy z takim ogniem, z jakimby się przysuwał do ust swojej kochanki. Wszędzie te same zastawione potrawy. Tylko nie róbcie z naszej uczty miejskiego bankietu; nie pozwólcie, żeby ostygły potrawy, nim się zgodzimy, kto pierwszy zajmie miejsce. Siadajcie! siadajcie! Tylko zacznijmy od bogów. Wy, potężni dobrodzieje, ześlijcie rosę wdzięczności na nasze zebranie. Rozlewajcie wasze dary, aby dziękowali wam ludzie; ale zatrzymajcie zawsze cząstkę na później, jeśli nie chcecie, żeby wasze bóstwo było pogardzone. Pożyczcie każdemu co trzeba, żeby nie musiał pożyczać u drugich; bo gdyby waszemu nawet bóstwu przyszło pożyczać u ludzi, ludzie wyparliby się bogów. Sprawcie, żeby uczta była ucztującym droższą od traktującego. Nie dozwólcie, aby tam, gdzie się zebrało piętnastu, nie było mędla hultajów; a jeśli dwanaście kobiet zasiądzie do stołu, sprawcie, żeby ich tuzin był — czem już jest teraz. Niech gniew wasz dotknie, o bogi, senatorów ateńskich z całą kliką pospolitego ludu; niech własne ich wady posłużą do ich ruiny; a co do tu przytomnych moich przyjaciół, jak niczem są dla mnie, tak nie błogosławcie im w niczem, i ja też na nic ich zaprosiłem. Odkryjcie, kundle, i chłepczcie!
Kilku. Jaka myśl jego dostojności?
Kilku innych. Nie pojmuję.
Tymon. Bodaj z was żaden, gębni przyjaciele,
Nigdy do lepszej nie zasiadł biesiady!
Naturą waszą dym i ciepła woda.
To pożegnanie Tymona ostatnie;
Umorusany pochlebstw waszych brudem,
Zmywa go teraz i na twarz wam pluska
Podłością waszą dymiące pomyje.
Żyjcie w pogardzie, długo, pasożyty,
Z wiecznym uśmiechem na nikczemnej twarzy,
Uprzejme wilki, dworne rozbójniki,
Wy letnie muchy, łagodne niedźwiedzie,
Błazny fortuny, wierni przyjaciele
Pełnych półmisków, czapki niewolnicy,
Smrodne wyziewy i minut skazówki!
Wszystkie choroby bydląt i człowieka
Niech swą skorupą ciała wam powleką!
Co? już odchodzisz? Więc na pożegnanie
Weź to lekarstwo i ty, i ty, panie!
Czekaj! chcę dać ci, a nie chcę pożyczać.
Wszyscy zmiatają! Odtąd zawsze, wszędzie
Łotr tylko niechaj gościem uczty będzie!
Spal się mój domie! a niechaj Ateny
W ziemię zapadną! Tymon dziś ślubuje
Wieczną nienawiść ludziom i ludzkości.
1 Pan. Co o tem wszystkiem myślicie, panowie?
2 Pan. Jak nazwać to szaleństwo Tymona?
3 Pan. Uh! czy nie widziałeś mojej czapki?
4 Pan. Płaszcz mój zgubiłem.
3 Pan. Pan ten oszalał i nie słucha tylko swoich przywidzeń. Dał mi niedawno klejnot, a teraz odtrącił go od mojego kapelusza. Czy nie widziałeś mojego klejnotu?
4 Pan. A ty czy nie widziałeś mojej czapki?
2 Pan. Tam leży.
4 Pan. A tu widzę płaszcz mój.
1 Pan. Nie traćmy czasu!
2 Pan. Tymon zwaryował!
3 Pan. Wiedzą coś o tem biedne me golenie.
4 Pan. Dawał brylanty, dziś daje kamienie. (Wychodzą).