<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Ultimus
Pochodzenie Cztery nowele
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1888
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dniało. Ranek po burzy we mgłach wstawał, chłodny, spóźniony. Chmury się jeszcze wlokły po niebie tu, to tam; wiatr pociągał od wschodu, z liści okapywały dżdże nocne, zbite trawy leżały pokotem. Gdzieniegdzie odzywał się piskliwie ptak zbudzony, ale jak okiem zajrzéć pustka była wszędzie, tylko się wrony pod lasem włóczyły, kracząc i podrywając ciężko od ziemi mokremi skrzydłami. Puszcza ciemniała na widnokręgu, w uciszeniu głębokiém stojąc — mroczna i sina. Bliżéj, z błot i oparzelisk podnosiły się mgły gęste, majaczące w kłęby, w słupy i unoszone wiatrem ku zachodniéj stronie. Na prawo od oparzelisk jechał Julek, zwolniwszy nieco biegu białonóżce, która téż mocno robiła bokami, puszczając z nozdrzy lekką, siwą parę.
Chłopak klepał źrebicę po szyi, folgując jéj zmęczeniu. Kawał drogi już upalił, i — jak dotąd — szczęśliwie jakoś. W Kirkiliszkach, które pierwsze leżały na trakcie pogoni, mogącéj wracać tędy z lasu, stanął za nocy jeszcze.
Ale nie było tam Puchalca. Zapukał tylko do do Chaima, co na karczmie siedział, a znał się z Chmielem, — i, chwyciwszy języka, ruszył daléj. Trzeba mu było teraz dostać się na Szwaby Starowiery, gdzie była główna kwatera szajki i gdzie się napewno miał z Puchalcem spotkać. Ośmielony pustką i wczesną dnia porą, wyjechał Julek na drogę świeżo deszczami spłukaną, pełną głębokich wybojów środkiem, a po bokach mającą twardo udeptane przydróżki. Nad drogą siedziały gęsto wierzby zmurszałe, obyczajem swoim wykrzywione każda w inną stronę. Pomiędzy wierzbami temi stały gdzieniegdzie poczerniałe od długich słot krzyże, a na nich, skrzypiąc, obracały się za wiatrem Piłatowe kurki blaszane. Zdala widać było rzeczną łachę, która się od Łukni odbiła, idąc kręto w łąki, — za nią pastwiska miejskie, przez które miał się chłopak przeprawić, — a jeszcze daléj majaczyły topolami swemi Szwaby Starowiery.
Kolonia to była znaczna, rozbudowana szeroko, sadami przerosła, błękitna od lnów o wiosennéj porze, od pszczół brzęcząca po sianożęciach i pożytkach miodnych. Jałowcowe dymy gęsto z niéj pod wieczór szły, a z końca w koniec oszczekiwały ją burki i pokurcie zjeżone, ujadając zawzięcie z pod każdego płota. Kolonia zażywała w okolicy złéj sławy. Mówiono o niéj jako o gnieździe przemytników, złodziei leśnych i końskich. Nocami wjeżdżały tu i wyjeżdżały podejrzane bryki, wieczorami roiło się od włóczęgów: chłopów, żydów, cyganów... Głównym wszakże punktem ruchu i życia kolonii była sadyba Chmielowa, ku lasowi nieco wysunięta z rzędu innych domostw, ale niczém się od nich nieróżniąca z wierzchu. Tutaj to stary Jur Chmiel miał formalne biuro i prowadził rozległe interesa to sam, to przez agentów swoich. Jeśli o ucztach w Kurtowiańskiéj puszczy mało kto wiedział, głośno za to szeptano, że na Szwabach Starowierach znaléźć można ślad każdego skradzionego w okolicy konia, czasem nawet konia tego odzyskać. I rzecz dziwna, a jednak bardzo naturalna — w miarę jak wieści takie rozchodziły się pomiędzy ludem, starego Chmiela otaczał rodzaj jakiegoś, z obawy zrodzonego szacunku. Bywa tak. I nie na Żmudzi tylko. — Jur Chmiel prowadził tedy w domostwie swojém życie bardzo czynne. Od rana do nocy, a raczéj od nocy do rana, przyjmował raporty, wydawał rozkazy, wysyłał wierników i gońców. We dnie téż miewał jakieś wycieczki, to po drzewo do lasu, to na jarmarki dalekie, to się gdzieś u granicy włócząc... Agentom jego opłacali się chłopi na jakie dziesięć, piętnaście mil wkoło; to téż w najbliższym promieniu Szwabów mało ginęło koni. Ale żadna może strona Żmudzi nie miała tylu, co zakąt ten, wróżbów i znachorów, którzy umieli przybywającym z najodleglejszych okolic klientom wskazywać skuteczne drogi do odzyskania poniesionéj straty, naturalnie za dobre pieniądze. Nie każda się przecie zguba znajdowała. Najpomyślniejszy obrót rzeczy brały wtedy, kiedy czujność policyi była zbudzona znaczniejszą jakąś kradzieżą, kiedy owies podrożał, a na jarmarkach pruskich konie licho płaciły. Byli nawet szlachcice, którzy doroczną kontrybucyę szajce przez faktorów składali i dobrze się z tém mieli.
Zdarzyło się wszelako, że jeden z magnatów okolicy, któremu skradziono cennego konia, przybył wprost sam na Starowiery do Chmielowéj sadyby i rzekł:
— Koń mnie zginął, panie Chmiel. Z pod wierzchu, rasowy, kary. Nie utrzymuję, żebyś pan o nim wiedział, ale na wypadek, gdyby tak było, honorowo pana pytam, czy sprzedany, gdzie i za jaką opłatę odebrać go można? Tajemnicę słowem ręczę.
Wyprostował się Chmiel i rzekł:
— Panie grafie, koń jeszcze niesprzedany. Pięćset rubli graf za niego dasz.
— Dla Boga! — krzyknął graf. — Pięćset rubli? Za własnego konia? Zastanówże się, panie Chmiel.
— Jużem się zastanowił. Koń najpierw teraz nie pański, a potém, ja znawca, wart dwa razy więcéj...
— Ale to nie może być, żebym ja tyle pieniędzy płacił, kiedy sam tu, honorowo przybyłem...
— Jeżeli graf honorowo przybyłeś, nie trzeba mnie było pytać, ile masz płacić...
— No, chciałem coś dać... Sto rubli dam...
Graf do kieszeni sięgał.
— Pięćset, powiedziałem.
— Zmiłuj się, panie Chmiel! Ze skóry mnie drzesz!... pięćdziesiąt jeszcze dołożę...
— Powiedziałem, pięćset! Ja téż swój honor mam. Jeśli już o pieniądzach była mowa, niechże to będą pieniądze, nie żarty.
— No, dwieście! Jak mi Bóg miły, więcéj nie mogę. I tajemnica, na to moje słowo. Pan téż nie masz potrzeby rozgadywać, żem tu był...
— Za słowo biorę — z flegmą odparł Chmiel. — Targów nie lubię, o pieniądze nie dbam.
To mówiąc, wyszedł z izby, a po chwili w sadzie dał się słyszéć strzał. Graf wybiegł jak oparzony. Na trawniku, pod wielką jabłonią, leżał we krwi kary jego wierzchowiec. Chmiel stał z dymiącym pistoletem w ręku.
— Słowo, panie graf — rzekł. — Honorowo sprawę kończymy. Ani konia, ani pieniędzy nie biorę.
Nie wiadomo, kto tę awanturę rozgadał, graf czy Chmiel, chociaż jéj tajemnicy interes koniokrada, a grafskie słowo strzedz były powinny, — dość, że kursowała ona w czasie swoim szeroko, od Szawel aż do Tylży — i daléj.
Już to do szlachty czuł Chmiel nienawiść szczególną. Powiadano, że poszła ona z wielkiéj miłości. Bo i to się trafia. Kiedyś, kiedyś, pokochał się był Chmiel w pięknéj pannie Magdalenie Rosieńskiéj z Rosieńskiego zaścianka. Ale ojciec mu jéj odmówił i nazwał go obelżywie: łykiem, córka téż na gbura patrzéć nie chciała i wkrótce jakoś wyszła za mąż za Imci pana Wincentego Rożnowskiego, o którego losach jużeśmy nieco słyszeli.
Jur zapałał nienawiścią dla całego rodu. A nietylko dla rodu, dla stanu także, a puściwszy się z desperacyi, jak powiadał, na ladajakie życie, wzgardą za wzgardę płacił, dla pani Magdaleny Rożnowskiéj osobną zemstę w sercu chowając.
— Będziesz ty jeszcze patrzéć — mawiał przez zaciśnięte zęby, — jak ja ci odszlachcę jedynaka twego... Jakem Chmiel! ostatni to będzie z twego rodu! Ale mu szlachcicem umrzéć nie dam!... Zgubię, sponiewieram, zaprzepaszczę!...
Robiąc pończochę u okienka swego, nie wiedziała biedna wdowa, jakie ją oplatają sieci. Syna wykołysała, wychuchała jak mogła, najpierw dzieckiem na ręku, potém żaczkiem w szkole... Zdawało jéj się, że sobie chlubę i pociechę hoduje... Na swój téż sposób otwierała chłopcu duszę do pięknych i dobrych rzeczy. Nawet szlachectwo swego rodu — pomimo owéj puszki blaszanéj — pojmowała poprostu i uczciwie. Zdawało jéj się, że kto szlachcicem jest, ten musi iść gdzieś daleko, daleko, i wrócić, jak Abrajtys stary, z pustym rękawem u mundura, albo téż, jak jéj bracia, nie powrócić wcale. Tak ona hodowała syna, takiéj po nim pociechy czekała, ale się nie doczekała. Stary Chmiel żył i pamiętał.
Zdawna on już zaczął podchodzić chłopca, traktamentem wabić, pochlebiać, to słówkiem, to usługą zyskując nad nim coraz więcéj wpływu. Nareszcie począł go wciągać do tajemnic swojego rzemiosła — to go z przemytnikami wyprawiał, to na czatach stawiał, to po wieści wysyłał kędyś, a bujnego, krewkiego temperamentu chłopiec znajdował w tém życiu wesołém, hulaszczém, pełném przygód, niespodzianek, uciech drażniących, niebezpieczeństw nawet, sumę takich rozkoszy, jakich mu wcale nie dostarczało matczyne poddasze, i ani się spostrzegł jak został wspólnikiem sławnéj Chmielowéj szajki. Niekiedy wprawdzie, patrząc na matkę, która się coraz bardziéj pochylała i bladła, doznawał wyrzutów sumienia. Gorąco wtedy całował jéj ręce, jéj nogi, a nocą wzdychał na tapczanie swoim. Ale momenty takie przygodne były i krótkie. Niech tylko na niego spojrzała czarnooka Zuźka, a wnet się w nim budziły wszystkie złe instynkta, rozdmuchiwane starannie przez Chmiela. I teraz oto, jadąc przez pastwiska miejskie, myślał o pięknéj dziewczynie. Gdyby zboczył z drogi, mógłby ją choć na chwilkę zobaczyć. Spojrzał w niebo. Szaro było jeszcze, brzask ledwie, naokoło pusto, bezpiecznie. Targnął uzdę, popędził w bok, i w chwilę potém wiązał białonóżkę u wierzby za śliwkowym sadem. Uwiązawszy — przez płot skoczył i ku domostwu spojrzał. Tu wszakże uderzył go widok niezwykły o téj porze — między dniem a nocą. Małe, szczytowe okienko na poddaszu było otwarte, a w niém siedziała blada, stara kobieta, utkwiwszy w zmierzchach sadu stroskane, bezsenne oczy. Pod okienkiem stał na jednéj nodze żóraw i, podjąwszy głowę, na kobietę patrzał. Krew buchnęła do twarzy chłopcu. Zdawało mu się, że go ktoś za gardło ściska... podbiegł — chciał przemówić, zawołać, gdy wtém spojrzał na drzwi do traktyerni wiodące... Spuścił oczy, wahał się chwilę — zacisnął pięście, paznokcie sobie do krwi wbijając w dłonie — poczém podniósł głowę, obejrzał się — i niepostrzeżony skoczył powitać piękną Zuźkę Sas.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem dzień wczorajszy i ta noc ostatnia przyniosły ważne w miasteczku odmiany. Odmian tych nie domyślał się ani Chmiel, wyprawiający towarzyszom swoim Fokusowe święto, ani tém mniéj — Julek.
A ot, jak się to stało.
Od pewnego już czasu Starowierska banda zaczęła zwracać na siebie powszechną uwagę z powodu — jak się wyrażały raporta — „licznych i zuchwałych kradzieży.” Najpierw zaczęli sarkać chłopi. A kiedy Żmudzin sarka, to albo mu się coś poprawić musi, albo on sam zginie. Rok był ciężki... żyta wymiękły, kartofle nie obrodziły. Piąty, dziesiąty ledwie mógł się opłacić agentom Chmielowym. Poczęły tedy ginąć chłopskie podjezdki ze stajen, z pastwisk, z brony niemal. Kręciły się Żmudziny jak węże, a siaki taki do znachora szedł, choć z kitką lnu, choć z jajkiem, jeżeli grosza nie było w chałupie. Ale znachory straciły wszelkie rozumienie, poprostu pogłupiały jakoś w tym ze wszech miar ciężkim roku. Szkapy formalnie okazały się być nie do odszukania. A kiedy się tak trafiło dwa, trzy, dziesięć razy — zawrzało we wsiach okolicznych, jak w gniazdach ruszonych szerszeni. Ciężka bo téż krzywda działa się biednemu ludowi. Był taki, co ostatniéj garści zboża nie miał czém zwieźć z pola; inny nie miał czém podorać, czém odwrócić ugoru... Bieda była wielka, a zanosiło się na jeszcze większą biedę.
Już się nawet zbierały Żmudziny iść do urzędu ze skargą gromadną, ale że to były ogórkowe czasy, więc jakoś i tam nic wskórać nie było można... Nie podobna przypuszczać, żeby o téj całéj burzy, zbierającéj się nad szajką, Chmiel nie miał wiedziéć. Wiedział owszem. Ale przez tyle już lat uchodziły mu jego sprawki, tak się napatrzył niezaradności, niedołęztwu, niemocy wszelkiego rodzaju, że cała ta krucyata biednych Żmudzinów wydawała mu się tylko o tyle niedogodną, o ile, zamiast gotowego haraczu, operacye bandy przynosiły mu wiele strachu a mało zysków za sprzedane od ręki podjezdki. O czém wszakże Chmiel nie wiedział, to o tém, że Puchalec, zbywszy na własne ryzyko część taboru u granicy, pieniądze puścił, zdradził go i od wczoraj siedział w miasteczku, organizując wielką obławę, któréj jedno skrzydło opierało się o Kurtowiańską puszczę — i jego to właśnie pogoń ostrzeliwała téj nocy Julka Rożnowskiego, a drugie zachodziło rozrzuconym flankiem ku koloniom, które były głównemi etapami bandy. Skrzydło to, trzymając się ciągle błot i oparzelisk, obejmowało sobą Szwaby-Kirkiliszki, Szwaby-Starowiery, Chodyńce i Kurtowski młyn. W Kirkiliszkach obława nie znalazła nikogo. Przezorny Chaim wyniósł się gdzieś nad ranem, a zięć jego na popiele siedział. W Chodyńcach zabrano dwu pijanych, broniących się do upadłego chłopów, którzy wprawdzie Bogu ducha byli winni, ale mieli nieszczęście pobić kiedyś Puchalca w jakiéjś osobistéj rozprawie.
Kiedy z Chodyniec ruszono, rozdzielili się obławnicy na dwa oddziały; jeden, prowadząc jeńców, ku Starowierom się puścił, a drugi, z Puchalcem na czele, chyłkiem dążył pod Kurtowski młyn. We młynie były chrzciny. Krzyk, tartas, kapela. Wezbrana świeżą burzą na Kurtówce woda przewalała się przez koła z ogromnym szumem; pijany parobek u stawideł leżał.
Ledwo się obławnicy ukryli w zaroślach, a Puchalec miał właśnie do środka iść, kiedy od błot z pod lasu dał się słyszéć szybki tętent konia. Wstrzymał się Puchalec i patrzał; a przypuściwszy jeźdźca na donośność głosu, podwakroć huknął jak sowa. Odhuknął mu Chmiel, którego już teraz rozpoznać było można rad, że się tak wszystko dzielnie składa, konia puścił, podjechał i już miał zsiadać, kiedy nagle obławnicy skoczyli do niego. Jur chwycił pistolety, raz tylko spojrzał — i, nie mierząc prawie, pierwszym strzałem położył na miejscu Puchalca, poczém w strzemionach stanąwszy, zabierał się do śmiertelnéj walki. Jakoż strażnik, który mu konia chciał za uzdę chwycić, padł twarzą w ziemię, ugodzony od drugiego strzału. Zanim wszakże zdążył Chmiel wystrzelić raz trzeci, ściągnięto go z konia i broniącego się wściekle — związano. Cała ta walka odbyła się w najgłębszém milczeniu; słowa nie wyrzekł nikt; jeden tylko strażnik jęknął głucho, padając w trawę zroszoną... Parobkowi młynarskiemu śniło się właśnie, że wał pękł, zerwał się tedy i zaczął przecierać oczy. Nic jednak dojrzéć nie mógł oprócz stu świec jarzących, które mu nagle zaiskrzyły w głowie. Był to jeden ze ślepych razów Chmiela, rozdzielanych na prawo i na lewo ogromnym juchtowym butem.
We młynie tańcowano do upadłego.
Kilka gwiazd na zachodzie gasło, a wezbrana woda przewalała się przez koła młyńskie w białych pianach, z wielkim hukiem i szumem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem, opóźniony nieco w swéj drodze, leciał Julek na Starowiery, nagląc białonóżkę do pośpiechu. Leciał jak wiatr, a takie miał uczucie, jakby mu się włosy na głowie paliły. Słońce już wzeszło i trzody po pastwiskach ryczały, a on nie znalazł jeszcze Puchalca, nie ostrzegł go, nie zwrócił taboru. W myślach miał dziwny, gorączkowy zamęt. Ogromna postać Chmiela, puszcza, twarz matki blada, burza, Ginta, oczy Zuźki, żóraw kulawy — wszystko to migało przed nim, wiercąc w mózgu. Chwilami zdawało mu się, że słyszy granie zaciekłego skrzypka z cygańskiéj kapeli, to znowu starą, starą pieśń, z okienka poddasza płynącą. W uszach mu szumiało; wyraźnie go ktoś wołał cichym, żałosnym głosem. Zatrzymał konia i obejrzał się. Nie... nie było nikogo. Tylko wielki dzwon w miasteczku począł bić, bić... bić... Przyszło mu na myśl, że to umarłemu dzwonią, i mimowoli szepnął: „Wieczny odpoczynek.” Szepnąwszy, rozśmiał się i wzruszył ramionami. Starowiery były już blizko, zdawało mu się, że dostrzega jaskółkę, która tam nad stawem lata. Wzięła go nagle ciekawość, czy téż i domostwo w miasteczku widać jeszcze. Ściągnął uzdę. Odwrócił głowę i, wytężywszy wzrok, obaczył otwarte okienko... A wtedy uczuł jakieś śmiertelne znużenie, jakąś ogromną tęsknotę. Usta mu wyschły, powieki opadły ciężko.
Ogarnęło go gwałtowne pragnienie snu dobrego, cichego snu dawnych lat, u kolan matki, która tam przy okienku owém w bezsennéj trosce siedziała. Był jak dziecko, które zajdzie gdzieś bardzo daleko, boi się i nie ma siły powrócić. A dzwon tymczasem huczał, przeciągły, jęczący...
Nie! dziesięć, sto, tysiąc dzwonów, a wszystkie w jego zawieszone głowie...
Białonóżka dopędzała Chmielowéj sadyby. Nagle uczuł Julek gorącość wielką w gardle i w skroniach, zachwiał się, krzyknął przenikliwym głosem i zwalił z konia na głowę u wrót, za któremi przyczajeni obławnicy czekali.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.