<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Cztery nowele
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1888
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Marya Konopnicka.

CZTERY NOWELE.
Michał Duniak. — Wojciech Zapała. —
Ultimus. — Pod prawem.
— Z portretem autorki. —
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
Teodora Paprockiego i S-ki.
41. Nowy-Świat 41.

1888.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 25 Іюня 1887 года.

Druk Emila Skiwskiego, Warszawa, Chmielna № 1530 (26 nowy).
Ryt. J. Holewiński.
Marya Konopnicka.


MICHAŁ DUNIAK.
Pod miasteczkiem *** szeroko rozlewa się Warta. Kapryśna to rzeka! Wiosną, w srebrne, wielkie zwierciadła rozbita, zalewa groblę podmiejską i jasnemi, drżącemi strugami ucieka, nie pytając drogi, przez pola i łąki i, jak puhar kipiący, nigdy wód swoich nie może pomieścić w swych brzegach.

W pianach cała i bryzgach, jak ptak biały, zrywa się skrzydlata i pod mostem, wyniesionym wysoko, szumi i huczy tak niekarnie, jakby jarzma tego z drzewa a żelaza na hardym swym grzbiecie znosić nie mogła. Wody jéj, zebrane z szerokich łężnych rozlewów, jak hufiec rozbity wpadają w koryto, wspinając się jedne na drugie, i tak spiętrzone prą się nawałem na pale, trzeszczące pod ich naciskiem, byle prędzéj od przymusu uciec, i ponieść się w kaskadach na szersze spadki i podmiały, i mdléć u brzegu, niosąc resztę piany i błysków gniewnych w coraz słabiéj pulsujących falach.
Po takiém najściu wód wiosennych i most i groblę jak po Tatarach naprawiać trzeba. Połamane bale i wiązania znaczą ich pochód zwycięzki i nie jeden dąb krzepki głową nałożyć musi rozhukaną rzeki swawolę.
Ale téż i w porze téj miasteczko wygląda prześlicznie w lazurowych ramach wód i wiosennego błękitu, z wynurzającą się z pod srebrnych fal wczesną zielenią łąk żyznych i szeregami wierzb, które tu sadybę ulubioną mają od wielu pokoleń.
Jedne z nich na grobli, krzesane siekierą częściéj, z grubych ogołoconych pniów starych pędzą w górę latorózgi śmigłe, rozbujane wysoko. Inne, po łężnych kotlinach rozrosłe, gałęźmi umiatają ziemię, sięgając czołem wilgotnych oparów, dyszących tu w mgliste poranki. Inne jeszcze, spruchniałe, z resztą sterczącéj korony, straszą pustém wnętrzem przechodnia, a wieczorami odzywają się głosem puszczyków i roją cichemi lotami nietoperzy.
Jeszcze inne, podszyte puszkiem srebrzystym, mienią się w delikatne wzory na tle żółtawego złotaku, który całemi kępami rzuca się po obu brzegach grobli i zapuszcza na łąki i mszary.
Ile tu ptastwa świegoce w poranek, ile fujarek odzywa się pod wieczór, trudnoby zliczyć! Osobną muzykę swoją mają oczerety takie, a pojedyńcze głosy, szmery, nawoływania dalekie, zestraja w pieśń uroków pełną potężny szum wezbranéj rzeki.
W orkiestrze téj słowik jest pierwszym solistą, szmer liści na młodocianych gałązkach — harfą o rozlotnych tonach, fujarki pastusze — fletem, powiewy wiatru, niosące pieśń oddaloną flisów — wiolonczelą namiętną, a noc — słuchaczem. Mylę się, zdarza się nieraz, że koń na przednich nogach spętany, skubiący trawę zroszoną na burcie w grobli, nagle podniesie głowę, i zarży, i stanie, jakby słuchał tych dźwięków ponocnych.
Zdarza się nieraz, że czajka, spłoszona niemi, zrywa się z oparzeliska, i bijąc niespokojnie skrzydłami, trwożliwe roznosi hasła.
Zdarza się, że spóźniony wędrowiec idzie, świszcząc piosenkę, — naraz wstrzymuje się, umilka i słucha ciszy téj, w sto chórów rozbitéj i niosącéj się z falami daleko. Ludzie tutejsi kochają tę rzekę swoją, lubo nie zdają sobie może sprawy z jéj piękności majestatycznéj, surowéj.
Chociaż nie jeden stóg siana zabiera im corocznie, choć wilgoć jéj sprowadza febry, trzęsące głodnych na przednowku, — tulą się do niéj chaty, stawiąc niemal na szlakach jéj wiosennych rozlewów i powierzając jéj ufnie dobytek swój cały. Niedorostki już rwą się do flisów a tratew, i „ta droga, która sama idzie,” nie jednego już parobczaka porwała z rodzinnéj chaty w świat nieznany, daleki... Fale wód po wszystkie czasy przykuwały do siebie urokiem szerszéj przestrzeni i tajemniczych przygód, i były naturalném ujściem dla niespokojnych tych duchów, którym ciasno w domu.
Wędrowiec, któryby z téj strony do miasteczka wjeżdżał wiosenną, księżycową nocą, miałby przed sobą jeden z najpiękniejszych krajobrazów, któryby mu zapomniéć pozwolił nietylko o trudach przebytéj drogi, ale ukołysałby duszę jego do cichych rozmyślań, błogości pełnych.
I zbudziłby się dopiero, przebywając most o nierównych, klekoczących pod kopytami koni balach, o poręczach wyniesionych wysoko ponad wodą, która tuż, z pod nóg prawie, rozbiega się na prawo i na lewo w dwa wielkie, drżące w miesięcznych blaskach skrzydła, jak ptak rwący się do lotu. Za mostem ujrzałby poprzeczną belkę szlabanu, a tuż przy nim budkę mizerną, kilkoma stopniami schodków trzęsących wyniesioną nad poziom. Prawdopodobném jest bardzo, że wędrowiec nasz huknąćby musiał nie raz, nie dwa: „otwieraj!” i nie jedną klątwę rzucić w ciche, wilgotne powietrze, zanimby go dosłyszał stary Hersz, żyd siwy, blady, zaschły, z długą, rozwianą brodą, modlący się jękliwie, jakby w ekstazie jakiéj, z wzniesionemi rękami i zwróconą do księżyca twarzą.
Ogłuszony własnym, drżącym i złamanym w skargi namiętne głosem, Hersz nierychło zwykle budził się z upojenia swego, a wędrowiec nasz mógłby przez długą chwilę słuchać biblijnego rapsodu, rozbitego w żałosne echa nad lecącą w szumach ponocnych rzeką.
Powoli dopiero upamiętywał się Hersz stary, zapalone modlitwą źrenice jego, zaczerwienione od wiatru i kurzu drożnego, a może i od łez przelanych, zwolna gasły; ramiona opadały na znoszony kamlotowy chałat; sine, cienkie wargi przestawały się trząść w psalmodyi namiętnéj; przebłyski księżycowe na czole jego i brodzie siwéj zaćmiewały się, cała postać w oczach niemal kurczyła się i zwijała w sobie, a kiedy skrzypiący szlaban podnosił swoje ciężkie ramię, wędrowiec nasz miał przed sobą zgarbionego, kaszlącego żyda, którego drżące i sztywne palce zaledwie mogły utrzymać grosz celny.
Stary Hersz mieszkał sam. Żona jego, i synowie, i dzieci synów jego, legli już dawno na mogiłkach przedmiejskich. Sam był, lecz samotności swéj użyć mógł chyba w nocy, nie dosypiając, ile już stary i nawykły do snów przerywanych.
W dzień bowiem, w piątki zwłaszcza i wtorki, most, stojący na głównym trakcie, roił się od chłopskich wozów, wozików i szlacheckich bryczek, i dudniał pod ciężarem nie jednego korca pszenicy i żyta, a rżenie koni, ryk bydła i energiczne klątwy powożących brzmiały tam wtedy od świtu do zmierzchu.
Noc dopiero późna uciszała ten rozgwar targowy. Odrębność dźwięków zacierała się zwolna, głosy w oddaleniu gasły, a niewyraźne szmery roztapiały się w ogólny ciszę, wśród któréj słychać już tylko było szum rzeki, prącéj naprzód całą siłą wód swoich, i recitativa modlitewnego starego Hersza, falujące po całéj gamie głosu tych zapadłych piersi, a w najwyższych swoich nutach zdające się być przenikliwym okrzykiem jakiéjś czuwającéj nad uśpioném miastem strażnicy.
Otóż rzeka ta i jéj brzegi były jedyną poezyą tego zakątka.
Wędrowiec nasz, przebywszy most, znajdował się odrazu w mizernéj mieścinie, która zdawała sobie wprawdzie przypominać lepsze jakieś czasy i jako klejnot szlachecki ukazywała zamek po-biskupi, i kościół stary, i jakieś mury a wieże, ale w sercu swém pozwoliła się rozsiąść kramikom brudnym, niechlujnym, domostwom nędznym, szynczkom podejrzanym, i ulic swoich nie strzegła przed błotem, a na parkanach świeciła pstrocizną porozwieszanéj pościeli. Ot, zwyczajnie — ni wieś, ni miasto. Coś, co samo nie wie, jak mu się rozwijać daléj: czy przykupując rozległe grunta i sadowiąc się po włościańsku między zagonami warzywa i kartofli, czy cisnąc się na rynek i legitymując prawa do swéj nazwy kilkoma murowanemi kamienicami, które zdawały się wyrzekać wszelkiéj wspólności z uliczkami, rozbiegającemi się na prawo i na lewo, nierzadko zakończonemi miedzą, dzielącą dwa pólka sąsiedzkie.
Miasteczko *** było miastem, bo miało wszystko prawie, czego miastu trzeba. Więc burmistrza, burmistrzową i ich dwie córki, aptekarza, felczera, bańki i pijawki, księdza proboszcza, wikaryusza i handel winny, dwóch policyantów, z których jeden ograniczał swe funkcye administracyjne do wyręczania kucharki burmistrza w skrobaniu kartofli i noszeniu wody, — drugi, człowiek stateczny, z nosem mocno zaczerwienionym i przybierającym w mrozy zimowe barwę dojrzewającéj śliwki, nosił zwykle pod pachą „papiery,“ jak się wyrażał. Coby to jednak były za papiery, mieszkańcy miasteczka nigdy dowiedziéć się nie mogli. Były jednak poszlaki, pozwalające się domyślać, że są to akta jakiéjś staréj, spadłéj z regestru sprawy, z któremi policyant nasz, ex-woźny, nigdy się rozstać nie mógł, jako z zabytkiem minionéj świetności losu.
Miasteczko nasze miało prócz tego sklep „galanteryjny,” w którym można było dostać szuwaksu, szczotek do butów, śledzi, starych obręczy, nafty i bawełnianych towarów; tudzież sklep korzenny, którego właściciel handlował zbożem z okoliczną szlachtą, fundując już sam butelczynę, ilekroć kupił „ze stratą,” — że już nie wspomnę o mniejszych kramach i kramikach, nierzadko składających się z kilku funtów mąki lub kilkunastu łokci tasiemek jaskrawych. Prócz tego, na czém zresztą, mówiąc nawiasem, niejedno miasteczko poprzestaćby już mogło, *** miało sikawkę i trzy zielone beczki, zatoczone majestatycznie przed balkon pani burmistrzowéj, — pocztę wcale porządną, gdzie można było od czasu do czasu odebrać listy, no i gazety, jeśli ich nie zagubiły dzieci pana adjunkta, będącego w ścisłéj przyjaźni z pocztmistrzem. Ah, przepraszam! miało jeszcze restauratora, który był zarazem rzeźnikiem, a przyrządzał co targ i co jarmark wyśmienite kotlety wieprzowe z różnych odpadków, kotlety tak pieprzne, że po nich najwstrzemięźliwszy szlachcic pił w handelku do wieczora. Wreszcie miało i szkółkę, w któréj dzieci miejskie uczyły się katechizmu, pieśni kościelnych, czytania, pisania i rachunków. To ostatnie podaję z zastrzeżeniem, wiedząc, że nauczyciel, człeczek zafukany, chuderlawy, mały, sam nawet nigdy jakoś pod wieczór wyrachować się nie mógł przed żoną z groszaków, gdy zbyt długo w podmiejskiéj karczmie „na Maiku” siedział.
Otóż, z tego wszystkiego pokazuje się, że miasteczko nasze nie było jakąś tam pierwszą lepszą osadą, ale wcale przyzwoitém miastem. Złudzenie to chciałbym ci, czytelniku, zachować jaknajdłużéj. Tak mało wogóle mamy dziś złudzeń!
Cóż, kiedy z drugiéj znów strony, miało ono w obrębie swoim proste, zwykłe stodoły, w których cepy bębniły każdéj jesieni, że daj Boże amen! — jak mawiał policyant numer 1, — miało obory z beczącemi bez ceremonii cielętami, ku wielkiemu zgorszeniu pani burmistrzowéj, mającéj to sobie za osobistą obrazę, — tudzież przybudówki mocno podejrzane, z których rozlegało się pod wieczór wcale niedwuznaczne krząkanie stworzeń, na widok których pani aptekarzowa z lekkim, dystyngowanym okrzykiem cofała się w stronę spacerującego z nią kasyera, lubo zdawaćby się mogło profanom, że w aptekarzu pewniejszą pomoc w tak groźnéj sytuacyi znaléźćby powinna. Daléj, miasteczko nasze miało całe tuziny ledwo odzianych dzieciąt, trzepoczących się jak wróble w kurzu ulicznym; miało mnóstwo kur z przyznanemi prawami obywatelstwa, rozgrzebujących poważnie śmiecie na środku rynku; — oraz całe procesye kaczek, pluszczących się w stojących tamże po każdym deszczu kałużach, — i wiele jeszcze innych, równie kompromitujących znamion znikczemnienia chłopskiego prawie i zaparcia się swéj własnéj miejskiéj godności.
Czego zaś miasteczko nasze nie miało, nie będę tu wspominać dla dwóch przyczyn: pierwsza, że i stolica nasza wielu rzeczy niezbędnych miastu dotąd także nie ma, a powtóre, że ono samo nie obliczało się nigdy ze swemi brakami, sądząc, i słusznie, w prostocie ducha swojego, że wiatr rozniesie wreszcie każdą kupę śmiecia, że słońce wysuszy każdą kałużę i, co nawet jest dowodem wysokiéj moralności jego, że ludzie wieczorem powinni siedziéć w domu, a nie rozbijać nosów, włócząc się po ciemnych ulicach.
Otóż, przyjąwszy raz tę zasadę, zgodną najzupełniéj z prawami natury i etyki, władza administracyjna naszego miasteczka spała dobrze, trawiła jeszcze lepiéj, a co najważniejsza, nie „wysadzała” żadnych komisyj i, co za tém idzie, miała mniéj rozczarowań a więcéj spokoju.
Otóż w tym to błogosławionym zakątku, który nie miał nic wspólnego z burzliwemi teoryami rozwoju, na jednéj z uliczek, wybiegających już w pole, bujnym obsiane owsem, na samym brzegu rzeki, która tutaj rozlewa się po piaszczystym odsepie i bywa płytką o wiośnie nawet, stało ubogie domostwo, chata prawie.
Dach, gontami pobity, łatany był i mchem porastał. Nizko nad ziemią zapadłe okienka zasnuły się pajęczyną na pordzewiałych zawiasach; jedno z nich deskami było zabite, drugie przez otwór czarny ukazywało wnętrze izby pustéj, z napół rozwalonym kominem.
Drzwi, zaparte kołkiem, krzywo wisiały na oderwanéj zawiasie, a płot, rozebrany prawie do szczętu, resztkami połamanych żeber osłaniał ślady drobnych pod okienkiem grządek, na który świeciło kilka zdziczałych jaskrów, zabytek dawnego ogródka.
Domostwo to pustką stało.
Przed wielu laty, ostatni właściciel jego, Paweł Duniak, rybak stary, wstał z progu o brzasku bladego dnia zimowego, wziął sieć, kij, torbę płócienną, nasunął czapkę na siwą głowę tak głęboko, jakby nie chciał, żeby go wschodzące widziało słońce, obejrzał się, drzwi kołkiem zaparł, na psa świsnął i poszedł drogą.
Od owéj pory nikt tu nie mieszkał. Duniak krewnych nie miał, do dziedzictwa mizernego nikt się nie kwapił; może téż ludziska spodziewali się powrotu starego Pawła, dość, że chata została bezpańską i poczęto ją zwać „Dunianką,” jak po umarłym. Za chatą rozciągał się kawałek nieobsianego pola, na którém bujnie wyrastały dziewanny kiściaste i piołun rzucał się kępkami zieleni bladéj, chorowitéj, zgorzkniałéj.
W chacie gospodarzyły nietoperze i myszy; pólka obsiewał wiatr naniesioném ziarnem mietlicy srebrzystéj i czerwonego szczawiku, rosa podlewała zapuszczone grzędy w ogródku, a słonko pilnowało obejścia od świtu do zmierzchu.
W najbliższém sąsiedztwie chaty owéj, kiedy jeszcze Paweł stary w niéj mieszkał, nieco tylko wyżéj w górę rzeki, stała farbiarnia z należącą do niéj obszerną szopą. Szyld zastępowały kolorowe pasma wełny, kusząc oczy przechodzących niewiast i dziewek.
Co téż to za farbiarz był ten stary Joś Goebel! Wełny w takich kolorach nie widziałeś na trzy mile wkoło. Kiedy pons, to już taki, że się sam śmiał do człowieka. Kiedy zielony, to jak ruta w wianku. Kiedy modry, to jak niebo.
Sławną téż była farbiarnia Goebla na okolicę; nigdzie kolor złocisty nie był tak jaskrawy, nigdzie granat tak czysty.
Śmiały się do nich oczy dziewcząt, chodzących po wodę do rzeki, ale najbardziéj — siwe oczy Kasi Duniaczki, która siadywała na przełazku, łączącym obie zagrody, czekając, rychło ojciec powróci.
O tych oczach Kasi dużo było w miasteczku gadania. Wielkie, podłużne i znacznie od oprawy swojéj jaśniejsze, były jakby powtórzeniem fali rzecznéj, ocienionéj zarastającą brzegi wierzbiną, fali, w którą matka dziewczyny, przed urodzeniem jéj jeszcze, wpatrywała się rankiem i wieczorem, czekając, aż się we mgłach sinych ukażą czarniawe tratwy, na których Paweł Duniak flisował podówczas.
Miały téż te oczy wszystkie właściwości tajemniczéj głębiny rzecznéj. Jak ona odbijały rankiem promyki słońca, które się w nich dwoiły, niby złote strzałki, wymierzone prosto w serce tych, co nieopatrznie nadto się do Kasi zbliżyli; jak ona pełne były ruchomych świateł i cieni, odbijając najulotniejsze duszy wrażenia; jak ona, w chwilach niepokoju lub gniewu, stawały się czarne prawie, przepaściste, wzburzone. Jak ona wreszcie przyciągały i odpychały zarazem, a gdyś się w nie zapatrzył, widziałeś jasno, że ich zadumane spojrzenia lecą gdzieś w dal nieznaną, w nieskończoną, w mglistą. Całkiem, jak rzeka. Oczy te, pomimo, a może właśnie dla piękności swojéj, smutnéj używały sławy.
Poprostu mówiono, że były „uroczne.”
Stara Mikulina wiedziała nawet, dlaczego były takiemi. A ot, jak się rzecz miała.
Kiedy żona Pawła Duniaka przestała karmić piersią małą swoją Kasię, — dziecko, nędznie żywione, poczęło marniéć tak, że w parę tygodni wyglądało „jak pasyjka.” Krowy nie było kupić za co, na mleko téż nie codzień grosz jaki się znalazł. Osowiała dziecina żyć musiała kartoflami i przygrzewaną polewką. Maleństwo płakało a płakało; mówiono, że było przełamane.
Mierzyła je tedy stara Mikulina, dociągając lewy łokietek do prawego kolanka i lewe kolanko do prawego łokietka, a gdy i to nie pomogło, matka poczęła zawodzić, a kumoszki zbiegły się z pociechą. Jedna radziła wyskrobać trzy niecki, z ciasta tego ugotować trzy kluski i dać je naczczo dziecku; druga radziła mierzyć je nicią dziewięcioraką nakrzyż; inna, ryzykowniejsza, doradzała kąpać je w „hebdzie,” które to ziele taką ma własność, że dziecko słabe albo zaraz umrze, jeśli mu nie na życie, albo téż wnet wyzdrowieje. Pawłowa popatrzała dziwnie na mówiącą, a potém machnęła ręką i rzekła: „niech ono tam!” co zapewne znaczyć miało: „kocham je i tak, to blade biedactwo moje... nie przykrzy mi się!” — i znów oczy zakryła fartuchem.
Gdy się sąsiadki rozeszły, a dziecko płakać zaczęło, matka, instynktem jakimś wiedziona, przycisnęła je do piersi, w któréj źródło pokarmu niecałkiem wyschło jeszcze. Usta dzieciny chciwie ją chwyciły.
W parę tygodni potém dziecka poznać było trudno. Żółta, pomarszczona twarzyczka wypełniła się i wybielała dziwnie, oczęta patrzyły wesoło, rączki igrały to z pulchnemi paluszkami nóżek różowych, to z koralami na matczynéj szyi.
— A widzicie, nie mówiłam, że się dziewięcioraka nić nada! — rzekła raz Błażkowa.
Duniaczka się zaśmiała.
— Ot, nadało się, że dziewucha ssie znowu.
Okrzyknęła się głośno Błażkowa:
— A cóżeście wy najlepszego zrobili! a toćże dziewczyna będzie miała uroczne oczy!
— A niech je tam ma zdrowa! — odrzekła z filozoficznym spokojem matka, ku wielkiemu zgorszeniu wszystkich sąsiadek, które się zbiegły przypatrywać przyszłemu wyrodkowi natury. Stały, kiwały głowami, pomrukiwały zcicha, a wyrodek natury ssał tymczasem pełną buzią, a jego oczy, owe przyszłe „uroczne,” śmiały się do matki.
Niedługo jednak Duniaczka cieszyła się swojém piękném, tak heroicznie uratowaném dzieckiem. Czy to, że szczupłą i wątłą kobietę zmęczyło przedłużone karmienie Kasi, czy téż zbyt ostry wiatr przeciągał nad rzeką, gdy młoda żona flisaka wypatrywała Pawła swojego we mgłach jesiennych poranków, dość, że pod zimę zaczęła chudnąć, kasłać, niedomagać czegoś, i nie doczekawszy Zielonych Świąt wiosennych, umarła, osierocając trzechletnią dziecinę. Paweł od rozumu z żalu odchodził. Kochał on bardzo tę niebogę swoją, do któréj po kilka miesięcy nieraz tęsknić musiał na tratwach. Tęsknota téż owa wplotła w tę miłość jego dziwnie poetyczny żywioł. Wartując przy ognisku w wiosenne miesięczne noce, słuchiwał wiatru, wiejącego od swojéj chaty, i śpiewywał piosenki o Zoście swojéj, o modrookiéj, i wzdychał. A kiedy wracał, serce mu się tłukło w piersiach pod sukmaną siwą, jak ptak spłoszony, i obejmował ognistym wzrokiem i uściskiem żonę młodą, płoniącą mu się, jako krasny mak, w ramionach.
Otóż gdy mu to kochanie jego umarło, kumoszki mówiły, że od żałości w głowie mu się popsuło. Z cechowemi wódki ni miodu nie chciał pić, korali z szyi nieboszczki zdjąć nie dał, jakby w domu córki nie było, nocą przy ciele sam został, a gdy dzwony poczęły bić, a kościelny z krzyżem ku mogiłkom ruszył, podniósł się z ławy bez łzy jednéj, bez jęku, ściskając jeno pięści, aż kości trzeszczały. I tak w milczeniu na cmentarz szedł, a z cmentarza wprost do lasu, nie zaglądając nawet do chaty, do dziecka.
Trzy dni sumował w lesie, tłukąc głowę o sosny, o zielone, i piersią padając na ziemię, na czarną. Las szumiał i dziwował się, że w piersi ludzkiéj takie wichry jęków zrywać się mogły, a rosa dziwiła się, że nim padła na mchy, już one mokre były i spłakane.
Czwartego dnia wrócił Paweł do chaty blady i postarzały, jakby po ciężkiéj niemocy. Kumoszkom, które się opiekowały Kasią, „Bóg zapłać” powiedział, nawiązał sieci i, porzuciwszy tratwy i żywot flisaczy, rybakiem został.
Tak minęło lat kilka. W sierocéj chacie Duniaka nie było gospodyni nowéj. Paweł, zawsze posępny, milczący, odstraszał nawet najbardziéj zaciekłe w swataniu kumoszki. Pólko swoje obsiewał prosem, obsadzał ziemniakami, dziecko pielęgnował troskliwie, ryby łowił i do miasta nosił.
Tak przechodziła większa część roku. Ale kiedy na wiosnę ruszyły wody i flisacze pieśni się rozległy, do Pawła „coś przystępowało,” jak mawiali jego sąsiedzi. Dniami i nocami włóczył się nad rzeką, zapominając ponastawiać sieci i podrywki, chwytał powietrze głęboko unoszącą się piersią, jakby mu oddechu brakło, a w oczach błyszczał mu ogień dawny. Aż gdy usłyszał głos Kasi, lub spojrzał na mogiłki zielone, wzdychał, opuszczał głowę i chmurny wracał do chaty.
Kasia tymczasem rosła, jak trzcina, a oczy jéj nie rzucały dotychczas żadnych innych uroków, prócz uroku wiosennéj swobody. Aż oto drobny wypadek przypomniał je kumoszkom i podał w podejrzenie mocne.
Pod kowalową strzechą jaskółka ulepiła gniazdko, a wkrótce na brzeżku jego gładkim, okrągłym, miękko wytłoczonym piersią matczyną, ukazały się trzy żółte, roztwarte dziobki, przedmiot podziwu chłopców od szewca, którzy przystawali, przypatrując im się, ilekroć bez niebezpieczeństwa oberwania pocięglem po grzbiecie udało im się obrócić drogę na kuźnię. Stara jaskółka bywała wtedy niespokojna bardzo i z głośnym krzykiem padała piersią na gniazdko, otulając je dwojgiem skrzydeł czarnych przed pożądliwym wzrokiem adeptów kunsztu szewckiego, którzy, niezadowoleni z takiéj przerwy ciekawego widowiska, starali się spłoszyć biedną ptaszynę klaskaniem, gwizdaniem i rzucaniem mniéj lub wiecéj szczęśliwém grudką ziemi i błota.
Trafiona jaskółka zrywała się wówczas, a opisawszy w powietrzu błyskawiczne kółko, padała znów cała drżąca, bez tchu prawie na gniazdko; otworzywszy zaś dziobek czarny, zwracała się do napastników, sycząc i trzepiąc skrzydłami. To rozdrażnienie bezbronnéj ptaszyny wywoływało zwykle głośne wybuchy śmiechu pomiędzy chłopcami i pobudzało ich do nowych napaści. Otóż, zdarzyło się, że Kasia, przechodząc koło kuźni, zatrzymała się w pośród gromadki dzieci i przypatrywać się poczęła téj nierównéj ze wszech miar walce; ale zaledwie wlepiła w gniazdko siwe swoje oczy, powiał wiatr niespodziany i przeniósł je na ziemię z pod strzechy. Chłopcy od szewca rzucili się na zdobycz, tak, jak ludzie zwykli się rzucać na każdą rzecz upadłą, bez litości, ze śmiechem, z hałasem. A gdy przeminął zachwyt posiadania trzech, bardzo brzydkich, nagich jeszcze, z ogromnemi głowami piskląt, przypomniano sobie Kasię i osądzono, że to jéj oczy uroczne spowodowały upadek gniazdeczka.
— Popatrzyła, i już! — mówili chłopaki, obchodząc ją dokoła ciekawie i trwożnie; i każdy z nich poniósł z sobą do domu wrażenie przypadku, który w opowiadaniu nabrał wszystkich cech cudownych wydarzeń i żywo przypomniał starszym prorocze przepowiednie Błażkowéj.
Ktoś z sąsiadów wspomniał o tém Pawłowi; ale rybak splunął w garść i spojrzał na mówiącego tak, że tamten, cofnąwszy się dyplomatycznie, oparł się dopiero u własnego płotu. Odtąd jednakże dzieci z miasteczka, przestrzeżone zapewne przez trwożliwe matki, poczęły unikać Kasi; a gdy dzieweczka pytała, czemu z nią bawić się nie chcą, rówieśnica jéj, zezowata stolarzanka odpowiedziała z przekąsem:
— Matusia powiadają, że ty masz złe oczy.
Kasia zawstydziła się i, zaczerwieniwszy się mocno, spuściła ku ziemi śliczne swoje, długiemi rzęsami ocienione źrenice, a postawszy tak chwilę i czując napływające do nich łzy gorące, zwróciła się i zwolna poszła ku domowi. A za nią leciał szyderczy, niemiłosierny śmiech dzieci.
Dnia tego wieczorem Kasia zapytała ojca:
— Powiedzcie mi, tatuńciu, co to są złe oczy?
Rybak przypomniał sobie zaczepkę sąsiada.
— Kto ci to powiedział? — krzyknął, zrywając się w ognistych łunach cały.
— A to dzieci powiadają, że ja mam złe oczy.
Paweł wstrząsnął dziewczynę za ramię.
— To jest kłamstwo! słyszysz, to jest kłamstwo! — zawołał wściekły; — a ty mi do dzieci obcych nie chodź, przy domu siedź, rozumiesz?
Kasi z bólu i ze strachu łzy po twarzyczce pobiegły; otarłszy je ukradkiem, ojca za nogi chwyciła, dziękując, a potém cichutko w kąt poszła i, łykając łzy nieproszone, zabrała się do skrobania ziemniaków na wieczerzę. Paweł z pode łba poglądał na nią, siedząc zadumany na ławie. A gdy powieczerzali i dziewczyna spać się już układła, zbliżył się do niéj, śpiącą w oczy lekko pocałował, a otarłszy rękawem łzę gorzką, westchnął zcicha: „Oj, biednaż ty, biedna sierota!”
Tak tedy Kasi, odepchniętéj przez dziatwę miasteczka, pozostał tylko jeden towarzysz zabaw, kudłaty Burek, z którym dziewczyna dzieliła obiad swój i wieczerzę. Zabawy te jednak ograniczały się z konieczności na bieganiu po podwórku lub po izbie. Gdy ojciec na rzece był, lub zadumał się smutnie, jak to zwyczajem mu się stawało, Kasia nie miała do kogo przemówić słowa.
Jakże chętnie byłaby pogadała nieraz z Urielem, synem farbiarza Goebla, który był jedyną istotą ludzką, nieprześladującą jéj nigdy.
Nie śmiała jednak jakoś go zaczepić.
Chłopiec był piękny, parę lat zaledwie od niéj starszy, lecz milczący i smutny, jak nieraz bywają dzieci tego ludu w najpierwszéj młodości swojéj, póki im życie nie obudzi duszy, śniącéj w jakiéjś bezwiednéj zadumie o niedolach wiekowych wzgardzonego plemienia swojego.
Z chajdery, którą ukończył świeżo, wyniósł myśl zamgloną, skłonną do marzeń, roztęsknioną proroctwami do jakiéjś nieznanéj przyszłości, i nawyknienie do śpiewnéj, zawodzącéj jakoby mowy. W domu jedynakiem był, nienaganianym do pracy żadnéj, a wychowany przez matkę, która go osierociła wcześnie, lgnął do ludzi sercem, potrzebującém cieplejszego uczucia i otoczenia, niż je znajdował w farbiarni, gdzie stary Goebel, cały oddany faskom swoim i cebrzykom, potrzeby takiéj ani sam doznawał, ani ją u syna pojmował.
Uriel lubił cichą, spokojną dzieweczkę rybaka.
Prostota serc i samotność przyciągała ich wzajemnie; nie było nikogo, ktoby rozdmuchiwał w ich młodych piersiach te wstręty i nienawiści rasowe, które w takich właśnie społecznych nizinach, gdzie ich nie łagodzi żadna wspólność pojęć, dążeń i celów, występuję zwykle w najbardziéj szorstkich, odpychających się wzajemnie przejawach. Ot, poprostu, nie było pomiędzy niemi nikogo, ktoby im mówił: Nie gadaj do niego, bo to żyd; nie patrz na nią, bo to córka goja.
Morze łez i krwi, dzielące ludy i rasy, nie istniało dla nich.
Zrazu siadywali sobie cicho, każde na swoim progu, słuchając w milczeniu, jak huczał młyn na Czekaju, jak las szumiał na Majdanach za rzeką, jak przewoźnicy nawoływali się z promów, jak psy szczekały, lub bocian klekotał.
Wkrótce jednak Kasia, ośmieliwszy się, zagadała do chłopca raz i drugi, a że im szum rzeki przeszkadzał w rozmowie, zeszli się u przełazka, przy płocie, łączącym obie zagrody.
Tutaj to dziewczyna opowiedziała Urielowi, jako jéj tatuńcio do dzieci chodzić nie da; jako i dzieci bawić się z nią nie chcą i mówią, że ona ma złe oczy.
— Może to ono tak i jest! — dodała, zamyśliwszy się smutnie.
W istocie, te oczy, które, lubo dziecięce jeszcze, tyle już łez wylać musiały, jéj saméj wydawały się nieraz już „złemi.”
— Może tak jest... — powtórzyła, podnosząc na chłopca trwożliwe, jakby spłoszone, niezwykłéj piękności źrenice.
Uriel popatrzył w nie długo — i jemu wydały się czegoś straszne te głębokie, przejrzyste jak rzeka oczy. Nie odrzekł jednak nic, żeby dziewczyny nie martwić. Zagadał o czém inném, rozśmiał się i dziewczę poweselało jakoś. Odtąd jednakże ciągnęła go do niéj dziwna ciekawość. Czuł się podrażnionym tém niebezpieczeństwem tajemniczém, nieznaném, które mu groziło tak zblizka, a które on miał dość odwagi wyzywać niejako. Przychodził do przełazka wzruszony, niespokojny, i patrzał, patrzał, patrzał i napatrzyć się oczu tych nie mógł. Dziewczyna, szczebiocząc z nim, grządki swoje pełła, króliki karmiła, ziemniaki skrobała, a wszystko szło raźniéj jakoś i weseléj. Nie była już samą. Burek tylko, widząc się zaniedbanym teraz, warczał za zbliżeniem się chłopca, póki go Kasia nie uciszyła, głaszcząc po łbie kudłatym śniadą swoją, opaloną rączką.
Tak minęły dwa lata, dwie zimy — i znów przyszła wiosna. Kasia, piętnastoletnia już wówczas dziewczyna, wyrosła i rozkwitła pięknością niezwykłą, jak dziki kwiat leśny. I chociaż śliczne jéj włosy okrywała tylko mizerna chusteczka, chociaż na święto miała jedyną, spłowiałą, perkalową sukienczynę, a na codzień lichy modraczek, to jednak, kiedy otworzyła świeże, czerwone usta, na których uśmiech, jak motyl złoty, siadywał; kiedy podniosła oczy swoje przejrzyste i zawiodła jednę z tych piosnek, które na polach naszych skowronki gubią w przelocie, — Kasia była tak piękną, tak wiosennie powabną, że patrząc na nią, mimowoli przypomniéć było można zasłyszane kiedyś baśnie o zaklętéj królewnie. Uriel po dawnemu patrzał na nią z dziwem, a gdy znikła w progu chaty, stał jeszcze i widział ją przed sobą, migającą mu, jak mgiełka w błękitném, wiosenném powietrzu. Źrenice jego nauczyły się, chodząc za nią ciągle, odtwarzać obraz jéj, gdy jéj już nie było. Widocznie urok rzuciła na niego.
Pewnego czerwcowego wieczora, Kasia, piorąc chusty, stała u rzeki na kamieniu, w krótkiéj spódniczynie, bijąc z całych sił swoich kijanką grubą odzież rybaczą starego Pawła.
Wtém, na przeciwległym brzegu rozległa się chrypliwa piosenka stelmacha Kałużnego, znanego pijaka, który pod wieczór korbelki na raki zastawiał.
Dziewczyna podniosła głowę i słuchała, przestawszy uderzać kijanką. Że jednak uderzenia te stelmachowi taktu dodawały, spostrzegł wnet przerwę i spojrzał w stronę, zkąd dolatywały go poprzednio. Ujrzawszy Kasię, splunął z gniewem i rzekł:
— Na psa urok! a czegóżeś się ty na mnie tak wpatrzyła, wiedźmo ty jakaś? Dyabli nadali! Nic już z moich raków nie będzie!
Mówiąc to, szarpnął się gniewnie; a że już pod zwykłą swoją miarę w głowie miał, tak nieszczęśliwie się zatoczył, że w wodę wpadł i tonąć począł.
Krzyknęła przenikliwie strwożona Kasia; ludzie się zbiegli ratować i wkrótce wydobyto Kałużnego, który, przyszedłszy nieco do siebie, zbielałe oczy podniósł na brzeg przeciwny, gdzie struchlała Kasia stała, załamawszy ręce, i począł bełkotać gniewnie:
— A to ta przeklęta dziewka Duniaka wypatrzyła mi ten trafunek temi swemi powietrznemi oczami...
Przed szumem rzeki Kasia słów tych dosłyszéć nie mogła; lecz zobaczywszy kilka wzniesionych, grożących jéj pięści, rzuciła się z krzykiem do chaty, drzwi na skobelek zaparła i gorzko płakać zaczęła, przytuliwszy się w kącie.
Ojca nie było podtenczas w chacie.
Skuloną tak i płaczącą zastał ją Uriel, który z miasteczka wracał, a nie widząc dziewczęcia ani u rzeki, gdzie ją zostawił, ani na podwórku, niespokojny do okienka szedł patrzyć, co się z nią stało.
Zobaczywszy go, dziewczyna szybko otarła oczy.
— Czego ty płaczesz, Kasia? — zapytał chłopiec.
— A czegóżbym płakała, jak nie téj złéj doli mojéj z temi oczami... Kałużny do wody wpadł, i tyle... a teraz się odgrażają... bić może będą!... a tatuńcia niema!
Chłopiec, słysząc to, zafrasował się mocno. A jednak, wyznać trzeba, że uczuł pewne zadowolenie na myśl, że może mu dziewczyny bronić wypadnie.
Od okna przeszedł do drzwi, obejrzał skobelek, zamknął, zastawił ławą; sam zaś, ująwszy kij starego Pawła, przy oknie stanął, czekając napaści. Kasi tymczasem polecił siedziéć na zapiecku, w najbezpieczniejszém, jak mu się zdawało, miejscu.
Podczas tych przygotowań do obrony mówili z sobą półsłówkami, zcicha, jak mówią ci, którym zagraża wielkie i blizkie niebezpieczeństwo. Kasia płakać przestała, Uriel oczekiwał napastników z bijącém od zmieszanych wzruszeń sercem. Była tam i obawa, i duma, i budząca się w nim bujność zuchwała, młodzieńcza. Tak minęła godzina, mniéj może. Heroiczne to jednak usposobienie bohaterów naszych na nic się tym razem nie zdało, gromadka bowiem ratujących rozeszła się powoli do domów, a ci, co najzawzięciéj Kasi wygrażali, razem z Kałużnym pociągnęli do narożnego szynczku na rozgrzewkę. Gdy znikli, Uriel westchnął głęboko. Było to może odetchnienie ulgi pełne dla ściśnionych niepokojem piersi, a może westchnienie żalu, że nie mógł okazać, jaki to on mocny, jak to on niczego się nie boi, jak to on Kasię obronić potrafi.
— Odeszli — szepnął, zawiedziony jakby, dziewczynie.
Kasia zeskoczyła z zapiecka, niespokojna o chusty swoje.
Otworzyli drzwi, popatrzyli — nie było nikogo.
Uriel jednak dziewczyny saméj puścić nie chciał, do rzeki ją podprowadził, a gdy Kasia, zabrawszy grube ojca koszule, do chaty wróciła, na płocie siadł i nieprędzéj ze stanowiska obranego zeszedł, aż ujrzał podpływającego z siećmi Pawła Duniaka.
Rybak stary powrócił zły czegoś, zgryziony — i dlatego to zapewne Kasia o całém owém zajściu nie wspomniała nic, a tajemnica ta wspólna ściśléj jeszcze połączyła dwie młode istoty, tak wyjątkowo zbliżone do siebie osamotnieniem i jakby fatalnością jakąś.
Zażyłość z musu stała się wkrótce zażyłością z wyboru.
Tak przeszło kilka miesięcy.
Tymczasem farbiarnia się rozwijała tak pomyślnie, że stary Joś Goebel, nie mogąc robocie nadążyć sam, a nie chcąc przymusu czynić jedynakowi, którego zajęcie to nie pociągało jakoś, przyjął na gody parobka, rudego Franka z Czekaja, który, lubo szpetny jak szatan, kosooki i przez ospę podziobany jak sito, do roboty tęgo się brał i nie robił sobie z tego skrupułu, że „u żyda służy,” co w miasteczku uważaném było dotychczas za coś jakby wzgardliwego.
Owóż Frankowi temu śliczna Kasia Duniaczka odrazu w oko wpadła. Słyszał on tam coś o tych „urokach,” ale, że już nie z jednego pieca chleb jadł i po świecie rozglądał się z maleńka, libertynem potrosze był i nie dowierzał przygadywkom kumoszek. Ot, poprostu głowę stracił.
Drogę jéj zabiegał, wiadro ze studzienki wyciągał, drewka znosić pomagał i już tylko o tém myślał, jakby tę jagodę, tę malinę, przywabić do siebie.
Niełatwo to było. Dziewczyna, harda z natury, spłoszona złém ludzi obejściem, dziką była, a Franka rudego bała się poprostu — tak szpetnym zdał się ten ospowaty, czarniawy człowiek jéj oczom, przywykłym do pięknéj, pogodnéj, delikatnéj twarzy Uriela.
Spostrzegł niebawem rudy aspirant, że drogą tą nie zajdzie daleko, to téż chwycił się po niejakim czasie całkiem innéj taktyki. Ilekroć wrócił z miasteczka, przynosił Kasi jakąś wieść drażniącą, powtarzając, co tam o oczach tych jéj mówiono, jak ją nazywano wiedźmą, jak się odgrażano na nią; dziewczyna truła się tém i płakiwała po kątach, a rudy Franek oczekiwał tylko, aż dziewczę poznawszy, jak bardzo jest wzgardzoném, i straciwszy wszelką nadzieję szczęśliwszéj losu odmiany, powie sobie wreszcie: „Jaki on poczciwy ten Franek, że patrzy na mnie, jak na każdą inną, z prawemi oczami dziewczynę!” Nieszczęściem jednak dla planów swoich, przybył Franek na farbiarnię zapóźno; Kasia nadto już przywykła pocieszać się w utrapieniach swoich słodką życzliwością Uriela. Nie była już samotną; miała się przed kim użalić, wypłakać; wiedziała téż, że chłopcu miłą była, jak siostra, a proste jéj serce nie pragnęło więcéj. Franek jednak nie był jednym z tych, co łatwo porzucają zamiary swoje. Obojętność i wstręt, jaki mu okazywała piękna dziewczyna, drażniły go coraz bardziéj.
Na domiar złego, rzucając dokoła kosemi swemi oczami, spostrzegł, że Kasia mile patrzy na farbiarzowego syna. Przy pierwszéj więc sposobności do Duniaka zaszedłszy, bąknął coś o tém staremu. Rybak zatrząsł się, za kark go pochwycił i, podniósłszy wysoko, przez płot do farbiarni rzucił, a potém splunął, ręce w połę wytarł, jakby po dotknięciu padliny, i siadł dumać na ławie, oddychając gniewnie i głośno. Czy wierzył, czy nie wierzył — trudno było wiedziéć; dziewczynie jednak swojéj nie rzekł i słowa; czas tylko jaki patrzał pilnie na jéj bladawą, dziecinną jeszcze twarzyczkę i ciężko wzdychał. Rudy Franek długo w pokrzywach pod płotem leżał, jak garnek rozbity, nareszcie pod wieczór, pozbierawszy się jakoś, klnąc i stękając, na farbiarnię wrócił, z sercem kipiącém nienawiścią i zemstą dla hardego starca i jego pięknéj córki.
Odtąd, ilekroć do miasteczka zaszedł, dziwy opowiadał o „urocznéj” dziewczynie Duniaka, która się pokochała w żydzie i na „katolika” (tu pięścią uderzał w chude, zapadłe piersi) patrzéć nawet nie chce.
Zgorszenie było powszechne; kumoszki głowami kiwały, wzdychając; dziewczęta chichotały szyderczo; chłopcy się odgrażali, słowem, wszystko aż wrzało przeciw biednéj Kasi, jak w poruszoném mrowisku.
Nadszedł dzień Bożego Ciała. Ustawiono w rynku ołtarze. Dziewczęta z miasteczka szły w bieli i w kwiatach, niosąc chorągwie złociste i jaskrawo malowane obrazy. Jedna tylko Kasia Duniaczka nie śmiała iść z niemi, i wtedy dopiero, kiedy procesya do kościoła weszła, przypadła biedna dziewczyna na progu kruchty, łącząc swój głos, łzami nabrany, z płaczem śpiewającego ludu. Przez drzwi otworzone szeroko widać było ołtarz wśród jarzących świateł i chwiejące się po obu stronach nawy chorągwie rozwiane.
Naraz, zrobiła się cisza. Siwy kapłan wzniósł w obu rękach monstrancyę złocistą, obwieszoną wianuszkami z ziół pachnących, i zwrócił się do ludu, by mu błogosławić. Uderzyły rozgłośnie dzwony, dymy kadzideł obłoczkiem sinym w górę się poniosły, tłum padł twarzą na ziemię, a w powietrzu zabrzmiało uroczyste Salvum fac.
Uniesiona wzruszeniem tajemniczém, Kasia podniosła w górę piękne oczy swoje, podniosła — i krzyknęła...
Ołtarz, obwieszony jedwabiami, które się od wysoko ustawionych świec zajęły, palił się na najwyższych gzemsach swoich, jak Tabor ukoronowany płomieniem.
W kościele cisza była; drżący głos starca, wznoszącego „święte świętych, ” zwiastował pokój i zbawienie ludowi.
Przenikliwy krzyk Kasi zatrzepotał się, jak ptak, pod kamienném sklepieniem świątyni i znikł w majestatycznym chórze organów, które kapłanowi odpowiedziały: „Amen.”
Ołtarz gorzał...
Dziewczyna, jak urzeczona, wpatrzyła się weń szeroko roztwartemi z przerażenia oczami.
Kapłan błogosławił wschodowi i zachodowi słońca, zakreślając krzyż, złocistych blasków pełen, nad ukorzonym tłumem. Błogosławił południowi i północy...
Naraz rozległo się wołanie: „gore!”
Na krzyk ten, zerwała się Kasia i, jak obłąkana, biedz w stronę rzeki poczęła...
Powstało zamieszanie okropne, ludzie rzucili się jedni ratować, inni uciekać. Ci właśnie spostrzegli Kasię. Ktoś krzyknął: „czarownica!” a na to hasło, tłum rozjątrzony rzucił się za nią w pogoń, miotając kamienie, obelgi i błoto, co kto miał.
Bez tchu leciała dziewczyna, jak wichrem niesiona; jasne jéj długie włosy rozplotły się w biegu; mizerna chusteczka, związana na piersiach, szeleściała jako skrzydła ptaka... Już, już dopaść miała chaty ojca swego, gdy przebiegającą mimo farbiarni kamień trafnie rzucony uderzył w głowę tak silnie, że dziewczyna bez pamięci na ziemię upadła. Krew polała się z rozciętéj skroni, tłum roznamiętniony coraz był bliżéj i byłby ją rozszarpał niechybnie, gdy w progu farbiarni ukazał się Uriel, dziewczynę ranioną pochwycił na ręce i drzwi zaparł. Napastnicy, ujrzawszy strugę krwi czerwoną, ostygli jakoś w zaciętości swojéj i, powybijawszy tylko szyby w farbiarni, do pożaru w miasteczku wrócili. Tymczasem nadbiegł Paweł, który z garstką odważnych ratował kościół od ognia; w drodze dowiedział on się o zajściu pod farbiarnią i biegł oszalały prawie z bólu i wściekłości. Gdy do izby wszedł i obaczył krwawe na podłodze ślady, zatrząsł się cały, a chwyciwszy się obiema rękami za włosy siwe, ryknął, jak zwierz raniony, i padł na ziemię przy ławie, na któréj złożono Kasię, tamując naprędce krew, obficie spływającą na bladą jéj twarzyczkę. Chwilę tak leżał z zaciśniętemi pięściami i chrapliwym oddechem, a łzy grube, ciężkie spadały mu po zoranéj troską twarzy.
Wreszcie opamiętał się jakoś, dziewczynę na ręce wziął i do chaty swojéj niósł, chwiejąc się cały, jak człowiek, który dźwiga ciężar nad siły. Długo leżała w gorączce Kasia biedna, rzucając się i krzycząc po nocach ratunku; długo potém, z sił wyczerpana, leżała nieruchoma, z zamkniętemi oczami. Nareszcie młodość przemogła chorobę, rana zabliźniła się, a blada dziewczyna wstała z ubogiego tapczana na życie dalszéj niedoli.
Uriel dopiero w czasie choroby Kasi poznał, jak drogą mu była. Tęsknił bez niéj, marniał, sechł, jak kwiat bez rosy; a kiedy dziewczę pierwszy raz stanęło w blaskach dnia jesiennego na progu swojéj chaty, rzucił się do niéj i poczuł, że kocha.
Dziewczyna téż na widok jego pięknéj, pobladłéj twarzy, zmieszała się dziwnie, a w uszach jéj zabrzmiał echem głos złowieszczy ścigającego ją tłumu, który ją i tego żydowskiego chłopca w jedném łączył przekleństwie.
Zadrżała. Zdawało jéj się, że ten tłum wyjący pędzi tuż, tuż za nią, że ją napiera, popychając nad brzeg przepaści straszliwéj, na dnie któréj, w płomieniach cały, Uriel wyciąga do niéj ramiona.
Chwyciła się odźwierka, żeby nie upaść, i przymknęła oczy olśnione.
Było jéj miło i straszno czegoś. Oprzytomniawszy, poruszyła ustami, chcąc się uśmiechnąć do patrzącego w nią, jak w obraz, chłopca, ale uśmiech ten zagasiły dwie łzy, jasne i wielkie, któremi przemówiły bez słów „uroczne” jéj oczy.
Odtąd uczucie, łączące Uriela i Kasię, nabrało jakiéjś gorącéj barwy, podobnie, jak rozwijające się kwiaty, które słońce maluje w coraz to żywsze kolory.
Chłopiec zapomniéć nie mógł, jak ją przytuloną do piersi swoich niósł; dziewczyna słyszała ciągle ten głos nieszczęsny, który razem z obelgą rzucił jéj jakby wyrok losu nieodmienny. Mówili z sobą mało, milkli nagle, spoglądając na siebie długo, dziewczyna zadumywała się czegoś. Uriel płonął, a potém większa jeszcze bladość osiadała na jego namiętnéj, pokrywającéj się puchem młodzieńczym twarzy.
Przychodził do przełazka wzruszony, drżący i przemawiał do Kasi zcicha, gorąco, chociaż treść rozmowy prostą była, powszednią, a mówiąc, pochylał się ku niéj i oczyma pił jéj spojrzenie. O! teraz i on był pewnym, że dziewczyna ma oczy „uroczne.” Jasność ich błękitną czuł w piersiach, jak świt nieznanego dotychczas, tajemniczego słońca, które budziło do życia wszystkie jego władze.
Dziwna jakaś nieśmiałość zastąpiła dawne poufne obejście. Widywali się rzadziéj, witali stęsknieni, rozchodzili smutni. Pogodna jesień długo tego roku chodziła w błękitnych mgłach i srebrnych tkankach pajęczych po ziemi usypanéj różnobarwnym liściem, zapalając purpurą winogrady dzikie i potrząsając złotem brzozy i wierzby płaczące nad rzeką. Jaskółki i bociany wahały się z odlotem, wiśnie tu i owdzie w sadach podmiejskich zakwitły spóźnionym kwiatem.
Dla Uriela i Kasi była to jakby druga wiosna, owszem nawet, jakby pierwsza w ich życiu.
Tymczasem rudy Franek raz jeszcze zmienił swe plany. Z właściwą sobie chytrą przebiegłością zrozumiał, że Kasię tylko po jakiéjś ostatecznéj katastrofie posiąść będzie mógł. Zapragnął tedy kwiat ten dziki, który świeży, biały swój kielich odwracał od niego, widziéć jaknajprędzéj zerwanym, rzuconym na ziemię, zdeptanym. Przestał więc prześladować Kasię, i natomiast, niechcący jakoby, ułatwiał widywanie się z nią Urielowi, drażnił chłopca za nieśmiałość jego, dziewczęcą prawie. Pilno mu było widziéć dziewczynę w przepaści hańby, obarczoną przekleństwem ojca i wzgardą ludzi, gdyż mówił sobie: „wtedy musi moją być!”
Nie na rękę mu była niewinność ich dziewicza, niecierpliwił się, klął, radby w Uriela przelać własne swoje żary. To znowu, widząc ich razem, burzył się i za włosy darł, i znieść nie mógł świeżego głosu dziewczyny, gdy wiatr poniósł jéj piosenkę od rzeki.
A tymczasem płomień, rozdmuchiwany przez niego, ogarniał dwie te fatalnie zbliżone z sobą istoty, koniecznie, bez ratunku, na zgubę.
Gwiazda wieczorna, która długo nad ich głowami złote roztaczała blaski, zakryła oczy mgłą srebrną, jako rąbkiem białym. Zaszumiał las na Majdanach, zerwał się wicher z za rzeki, zatrząsł chatą Duniaka i rozwiał się po polach w poświstach długich, jęczących. Szron na okienku Kasi topniał od jéj oddechu, a śnieg na ścieżce do okienka tego topniał od śladów Uriela.
Minęła zima. W czerwcu ławicą szły jesiotry pod wodę. Stary Duniak całe noce spędzał na rzece z sieciami, to ryby łowiąc, to nasłuchując pieśni flisaczych. Rankiem dopiero powracał i znużony usypiał na ławie, ledwo spojrzawszy na córkę.
Kasia bywała blada, milcząca, roztargniona czegoś, niechętnie zabierała się do roboty i nieraz polewka nie była gotową, gdy ojciec świtaniem powrócił.
Pobłażał jednak Paweł jedynaczce swojéj, — była sierotą, nie miał serca jéj łajać, folgował.
Dziwno mu tylko było, że Kasia nie posiała w ogródku swoim krasnych maczków, ni lawendy, ni ostróżek modrych, i że mu się nie wiesza na szyi, prosząc o paciorki lub wstążkę, jak owo dawniéj bywało.
— Ot, sumuje czegoś! zwyczajnie sierota, bez matki!
I wzdychał.
Tak przeszło lato, burzliwe w tym roku, pełne piorunów, nawałnic, chmur czarnych jak noc i oślepiających błysków. Ziemia była rozpalona; parne powietrze wrzało. Burze biły plony ziemi; do rzeki, która się niosła z szumem ogromnym, przystęp był trudny, sieci trzeba było nastawiać z mozołem wielkim.
Stary Goebel dopadkami tylko suszył piękne, jaskrawe pasma wełny swojéj; parobek jego chodził chmurny, z zaiskrzonemi, jak wilk, oczyma.
W powszechnéj trosce o chleb codzienny zapomniano jakoś o Kasi. Naraz, w jesieni, ludzie, przechodzący około chaty Duniaka, posłyszeli głośny, zawodzący płacz kobiecy i krzyk ogromny drżącego, męzkiego głosu, i klątwy, i jęki. A w chwilę ucichło wszystko nagle, snadź opanował się ten gniew wielki i zdusił nadludzką siłą woli wpół wybuchu.
Ludzie postali, pogadali i i rozeszli się zwolna.
Nazajutrz jednak Kasia nie wyszła z chaty, jak zwykle co ranek, po wodę i odtąd nie widywano jéj wcale. Chorą była, mówiono; na pewne jednak nie wiedziano nic zgoła, — stary nie puszczał do chaty nikogo, na pytania nie odpowiadał.
Ryby łowił tylko na wędkę, tuż przy domu, drzwi na zaszczepkę zatknąwszy, i to tyle tylko, ile sam zjeść mógł, bo na sprzedaż nie nosił ich do miasta.
Po wodę do studni sam chodził, sam kartofle podbierał i skrobał, sam warzył wieczerzę i obiad, sam chusty prał. Obca noga w chacie nie postała.
Ludziska różnie o tém gadali. Stare kumoszki zwłaszcza w głowę zachodziły, co to ma znaczyć.
Podglądały, podpatrywały, — wszystko napróżno, chata była tak szczelnie zamknięta, że para z niéj nie wyszła.
Do kościoła nawet Duniak chodzić przestał. On, co dawniéj, chorągiew niosąc cechową, najtęższym basem śpiewał: „Witaj Królowo!” tak, że aż sklepienia drżały, dziś, jakby zapomniał pacierza, w niedzielne ranki siadywał na progu milczący.
Rudy Franek téż ludzi unikać zaczął.
Bywało — podejdzie wieczorem pod chatę Duniaka i patrzy i słucha, ale gdy raz i drugi stary pięście ścisnął i warknął, jak rozjątrzony brytan, i podniósł się z progu, kosooki parobek odchodził w milczeniu, łyskając nieprzyjemnie oczami.
Odpychały się wzajemnie ta duma i ta zawziętość.
Uriela nie było w domu. W przeddzień owego wybuchu w Duniaka chacie, wyjechał z polecenia ojca do wuja swego, mieszkającego w mieście poblizkiém. Żegnając Kasię, mówił jéj, że za trzy dni wróci; oddalał się niechętnie, — każda godzina bez niéj straconą mu była. Tymczasem nie wracał, a Kasia nie wyglądała go nawet okienkiem; chata Duniaka jak grób zamkniętą była.
Aż jakoś po godach drzwi jéj otwarły się nagle.
W progu stał proboszcz sędziwy, który tu w nocy, widać, wezwanym być musiał. Stał i oczy ocierał z łez, czy z mgły porannéj, patrząc na wschodzące słonce. Poza nim wysunęła się z chaty stara jakaś, nieznana kobieta i, otulona w chustę, poszła ku Majdanom leśnym. Stado wron zerwało się z krzykiem, łopocąc ciężko skrzydłami. Domostwa się otwierały, ludzie stawali na progach, sine dymy wiły się gdzieniegdzie z kominów. Proboszcz szeptał modlitwę, potém odwrócił się raz jeszcze, zrobił znak krzyża i opuścił chatę.
W izbie, na tapczanie, pod ścianą, leżał trup pięknéj Kasi, z dwoma wielkiemi, niezastygłemi jeszcze łzami u spuszczonych rzęs ciemnych.
Duniak stał nad tapczanem osłupiały, nieprzytomny, śniady jakiś dziwnie na twarzy, z załamanemi kościstemi rękami, niepatrzący na ludzi, co się tłoczyć poczęli do izby tłumnie, wynagradzając sobie tak długo powstrzymywaną ciekawość.
Zdawało im się, że tu ujrzą dziw jakiś, — tymczasem nic niezwykłego w izbie nie było. Śmierć i boleść nie są przecież rzeczą niezwykłą na ziemi.
Popatrzyli, pomodlili się, ten i ów westchnął i odeszli do pracy codziennéj. Ojciec ten zmartwiały, milczący, został sam z trupem jedynaczki swojéj. Słońce tylko ulitowało się tego siwego sieroty i przyszło mu świecić do izby ciemnéj i zimnéj jednym z tych promieni, które w końcu lutego zapowiadają już wiosnę.
Pogrzeb Kasi odbył się cicho i śpiesznie. Ojciec nie dał jéj tknąć nikomu: sam w trumience ułożył ją, jak dziecko; sam ubrał, sam zaplótł warkocze, sam powiózł na cmentarz. A gdy powrócił, chusty i tapczan spalił; stolik pchnął nogą, aż się rozleciał, a potém, noc całą przesiedziawszy na progu, wstał rankiem, otrząsnął się, przetarł oczy i, przybrawszy się niewiele do drogi, chatę, jakeśmy mówili, zaparł i w świat precz poszedł.

∗             ∗

Na farbiarni cicho było tymczasem. Jesienią jeszcze, zaraz po owym w chacie wybuchu, zaszedł był stary Duniak do Goebla, którego zastał przy robocie w półkożuszku, w klapiących łapciach, z krótką fajeczką w zębach, przed progiem.
— Gdzie syn wasz? — ochrypłym zagadnął głosem.
— Nu! gdzie ma być?... w mieście jest...
Duniakowi twarz gniewem zaszła.
— Nie sądzono mu... — mruknął gwałtownie przez zaciśnięte zęby; a potém chwycił Goebla za kołnierz i wrzucił go niemal do izby; sam za nim wszedł i drzwiami trzasnął. Co mówili z sobą — nikt nie wie. Słychać tylko było stłumiony, wściekłością rwący się w piersi głos starego rybaka i jękliwe „o weh mir!... o weh mir!...” żyda.
I wówczas nawet, gdy Duniak wyszedł w płomieniach cały, z zaciśniętemi pięściami i ostatnią na ustach klątwą, farbiarz nie przestawał jęczéć i wyrzekać, i targać się za pejsy i brodę, kiwając się w tył i naprzód, a lamentując głośno.
Dopiero nocą już prawie wywlókł się z izby, zaszwargotał z parobkiem, pomagając mu śpiesznie konia do wózka zakładać, wdział na siebie chałat pikowany, a usiadłszy w głębi wózka na worku z obrokiem, nerwowym ruchem targnął lejce, wysoko wywijając batem, skręcił w stronę najbliższego miasta.
Kurzawa podniosła się na drodze i zakryła wózek; długo jednak jeszcze parobek, patrzący za nim z wykrzywioną brzydkim uśmiechem twarzą, słyszał jękliwy głos w cieniach nocy i skargi spazmatyczne starego Goebla.
Pod samém miastem dopiero, u celu już drogi swéj, uciszył się farbiarz.
Poprawił jarmułkę, bat przełożył w drugą rękę, splunął i z pozornym spokojem zajechał do szwagra, u którego Uriel w odwiedzinach od dwu dni bawił.
Młody chłopiec, zobaczywszy ojca i szkapę zziajaną, poczerwieniał, otworzył usta, chciał pytać się o coś, ale nie śmiał.
Stary powitał go spokojnie, w oczy mu jednak nie patrząc, konia mu oddał, napoić kazał i obrok zasypać, a sam ze szwagrem, który tu bławatny sklep trzymał, do alkierza szedł na rozmowę.
Do świtu prawie słychać było zapalczywy szept dwóch głosów, zachłystujących się i przemagających kolejno.
Urielowi, który w obocznéj izbie na ławie zasnąć próbował, zdawało się, że odróżnia chrzęst rozwiązywanego trzosa i liczenie pieniędzy.
Potém ucichło jakoś, a z alkierza wyszedł kupiec bławatny, pas gładząc. Przymrużonemi oczyma spojrzał na Uriela z uśmiechem, odchylającym piękne, wypukłe wargi, i przeszedł dyskretnie mimo ławy na palcach, skrzypiąc świecącemi butami.
Za nim wysunął się stary Goebel, z zafrasowaném obliczem; syna zbudził i, zaprzągłszy z nim szkapę, pożegnał go uściskiem długim, gorączkowym jakimś i, siadłszy na wózek, jechał precz do domu.
Uriel, wytrzymać już dłużéj nie mogąc, rzucił się z pytaniami do wuja... Przeczuwał niebezpieczeństwo jakieś dla siebie, było mu tak, jakby w wodę szedł, nie wiedząc jak głęboka.
Wuj atoli długo nań drwiąco jakoś w milczeniu patrzał, aż naglony, rzekł:
— Nu! co ma być? stary tobie żonę wyszukał.
Chłopiec głowę spuścił, oczy mu zaszły jakąś mgłą wilgotną, w gardle mu zaschło, przełknął ślinę, zachłysnął się i milczał.
Wuj téż, czy ulitował się nad zmieszaniem jego, czy rad był choć krótkiemu jeszcze spoczynkowi w betach, usłanych wysoko, rozmowy nie przedłużał i, kołysząc lekko swoją okazałą postać, z powagą do alkierza szedł.
Chłopiec czas jakiś stał jak martwy. Aż gdy turkot wózka ucichł na drodze, a z alkierza dolatywać poczęło lekkie, nosowe chrapanie kupca bławatnego, uczuł się nagle tak samotnym, tak opuszczonym, że za ojcem biedz chciał i, u progu dopiero opamiętawszy się, zawrócił, na ławę padł z załamanemi nad głową rękami i, w poczuciu bezsilności swojéj, gorzko zapłakał, jak dziecko, łkając cicho i żałośnie.
Tymczasem stary Goebel do farbiarni wrócił i pracy się gorączkowo chwycił, jakby dla zagłuszenia się. Był niezmordowanym, od roboty rąk nie odejmował, grzbietu nie prostował, oczu nie podnosił, ust nie otwierał.
Czasem tylko, gdy spojrzał na zamkniętą chatę Duniaka, który okienko wychodzące na farbiarnię deskami zabił, a w progu siadywał sam, zagradzając do niéj wejście szerokiemi swemi barami, Goebel trząść się poczynał, z rąk puszczał cebrzyki swoje i, chwytając się za siwą głowę, jęczał zcicha: „o weh mir!”
Dopiero pod wiosnę uciszył się jakoś, po owym pogrzebie Kasi, gdy stary Duniak z oczu mu zeszedł, precz w świat idąc.
Odkąd chata rybacza, kołkiem zaparta, zupełnie osamotnioną została, zdało się, że farbiarzowi ciężar jakiś spadł z serca.
Raźniejszy już, pojechał na wesele jedynaka swego, który dostał pannę z bogatego domu i ze znacznéj, jak mówiono, familii.
Przeszłość zdawała się coraz daléj i daléj uchodzić. Cień jéj zaledwo majaczył w wiosenne noce nad zapadniętą mogiłką Kasi i opuszczoną chatą rybaka.
Czasem tylko przeszłość ta rzucała długie spojrzenie swych zamglonych oczu w serca tych, co przez nią żyli, czuli, radowali się i cierpieli.
Wszystko zdawało się obracać na dobre; farbiarnia przynosiła coraz większe zyski.
Kosooki, rudy Franek tęgim był pomocnikiem, i choć od śmierci Kasi pić począł, choć po nocach włóczył się, nie wiadomo gdzie i po co, rankiem przecież stawał do roboty pilno, nie dając nigdy wołać jakoś na siebie.
Przy farbiarni się trzymał i choć mu indziéj większe obiecywano zasługi, trwał tu, jakby wyczekując czegoś.
Goeblowi miłym był ten towarzysz milczący, chmurny, dyskretny.
Nie wytrzymałby pewno z oczajduszą jakim, coby na muzykę latał, za dziewczętami patrzał i plótł co ślina przyniesie.
Jego boleść, zabliźniona zaledwie, potrzebowała tego otoczenia ciszy, choćby to była cisza przed burzą.
Raz do roku syna odwiedzał, zabawił dzień, dwa i wracał sam do swoich motków z wełną.
Tak przeszło lat cztery.
Pod wiosnę jakoś stary farbiarz niedomagać począł. Wysechł, pożółkł, zadychiwał się częściéj coraz, postarzał i w oczach nikł prawie. Wreszcie nie podniósł się już wcale z posłania. Do konającego zlecieli się krewni.
Uriel przybiegł najpierwszy, żonę w domu zostawiając i od zmysłów niemal odchodząc z żalu.
Kochał on ojca, a przytém czuł się może względem niego winnym... któż to wie?
To pewna, że od czasu owego widzenia się w domu wuja i owych łez przelanych na ławie twardéj podczas szarego brzasku dnia jesiennego, Uriel, jakby sam osądził się i skazał, tak cichym był, tak powolnym dla wszystkich, tak bezwładnym niemal. Jakaś apatya złamała tę namiętną, lecz nieposiadającą żadnego hartu duszę. Do rodziców wybranéj panny bez oporu zawieźć się dał, obracał się i mówił, jak mu kazano, i chociaż na weselu blady był i drżący tak, jakby to kaźni godzina była, ani jedném słówkiem nie przerwał długich obrzędów i nie zdradził swojéj niechęci.
Po weselu zamieszkał w domu teścia i oddał się pracy, cichy, powolny, milczący, rozczarowany jakby. Czy był lubionym, trudno to powiedziéć, — obojętnym był i obojętność téż wywoływał może. Mało go zresztą znać było w tym domu. Zadumywał się często, po kątach siadał. Teść jego kiwał głową, lecz milczał. Żona za to rzucała mu błyskawice niecierpliwych spojrzeń, rozrządzając nim, jakby martwą rzeczą jaką.
Największe łaski miał u teściowéj; ta jedno mu tylko miała do zarzucenia: Cztery lata mijały już od hucznego wesela Hany, a przecież nie była ona dotychczas matką.
Mimo to jednak Uriel był dla staréj teściowéj Beniaminkiem jakby.
Tłumaczyła go nawet nieraz w téj drażliwéj kwestyi, nad którą bolała sama przed sąsiadkami swojemi.
— Takie delikatne... — mawiała z przymrużeniem małych swych, siwych oczu i z pewném znaczącém skrzywieniem ust, które jéj się zdawało dystyngowaném bardzo.
Otóż, kiedy po pogrzebie ojca, Uriel odprawił bosiny we łzach i poście, jak na pokutnika przystało, wywabiony szumem wezbranych wód wiosennych, na progu farbiarni stanął i spojrzał przed siebie.
Chata Duniaka stała tam, w miesięcznych blaskach, jak grób cicha, pusta, zaparta...
Uriel zakrył oczy rękami.
Zdawało mu się, że ujrzał widmo białe, milczące, a jednak pełne wymowy namiętnéj.
I zdawało mu się, że widzi Kasię, świegocącą na przełazku, jak ptak, i jak ptak zraniony spadającą z połamanemi skrzydły, głęboko pod ziemię...
Echo przyniosło piosenkę jakąś z za rzeki.
Zasłuchał się, wspomnienia poczynały go chwytać potężną siłą. Nie czuł, gdzie jest i co się z nim dzieje.
Przeszłość lat czterech minęła dla niego jak sen, zdawało mu się, że lada chwila ujrzy pstrokatą sukienczynę Kasi i jéj długie, miękkie warkocze, na ramiona niedbale spuszczone.
Wstrzymał oddech, żeby jéj nie spłoszyć; zapatrzył się, jakby olśniony, w przestrzeń daleką.
Naraz drgnął. Szybkie, czające się kroki w pobliżu wyrwały go z zadumy téj, czarów pełnéj.
Spojrzał — przed nim stała stara, zgarbiona wieśniaczka, przebierając suchemi palcami, jakby w zakłopotaniu jakiémś.
Stała i milczała, nie wiedząc, jak go na razie pozdrowić.
Zwykle mawiała ona do ludzi: „pochwalony” — to był żyd jednak, nie godziło się.
Milczała więc chwilę, nareszcie podeszła bliżéj i, odchrząknąwszy, zapytała zniżonym głosem:
— Wyście syn farbiarza?
— Ja. A bo co?
— Dawno się już czaję do was, ano przy ludziach, w dzień, nijako, w nocy znów psa się boję, a tu malec jeść chce, a niema mu kto dać; ja, stara, nie zarobię. Póki farbiarz żył, dawał potrosze na chleb, na krupy; teraz go brakło, brakło i chleba. Tamten stary poganin, Duniak, córkę uśmiercił prawie, taj w świat poszedł. Wam dziecko blizkie, radźcież co.
Uriel słuchał olśniony, wzruszony, drżący. Za rękę chwycił starą.
— To dziecko żyje?
— Tać żyje, krzywdy mu nie było, Bóg świadkiem! chłopiec jak iskra, jak orzeszek...
Uriel oddychał z trudnością, twarz mu pobladła, oczy mgłą zachodziły. Ruszył się i chciał iść przodem, ale długi post i nagłe wzruszenie odebrały mu siły, — jak pijany zatoczył się i wesprzéć musiał.
Po chwili dopiero opamiętawszy się jakoś, do izby wszedł, za czapkę chwycił i śpiesznie miał się do drogi.
— Chodźmy! — szepnął staréj, — chodźmy.
Stara wskazała ręką ku leśnym Majdanom.
— Ano, łęgiem chyba... pod Pławkami, a potém koło młyna... najbliżéj to, ale topiele, aż strach!
Uriel ruszył, wyprzedzając starą. W oczach mu migotały jeszcze czarne, to świecące płatki, szedł jednak, śpiesząc; gdyby mógł, ptakiem by leciał.
W milczeniu szli. Stara zadychiwała się i kaszlała ciężko, kijem macając pewniejszego przejścia po mokradłach łężnych, po kępkach, gdzie rzucało się sitowie ostre i kostka. Jéj chude, w łachmany owinięte stopy, przywykłe snadź do drogi takiéj, nie więcéj znajdowały tu trudności, niż nogi czapli, żórawia lub bociana. Od chwili do chwili pomrukiwała zcicha; było to przywyknienie jéj samotności.
Uriel szedł, nie oglądając się na nią. Powiew nocy rozrzucił mu poły długiego chałata i przynosił szum oddalony, z którym łączyła się jakby modlitwa.
Był to, zwykły o wiosennym nowiu, duet rzeki, wezbranéj całą pełnią wód swoich, i starego Hersza, który dziwnie, przenikliwie wzywał dziś Jehowy o dotrzymanie dawno uczynionych obietnic, obietnic, danych ojcom ojców jego.
Gwiazdy już poczynały gasnąć, kiedy stanęli u chatynki nędznéj, przytulonéj pod lasem, schowanéj prawie pod gałęziami, jak gniazdo ptasie.
Przy chacie téj nie było nic zgoła. Ni grządki, ni płotka, ni studziennego żórawia, ni obórki jakiéj, ni chlewika. Stała sama pod lasem, dumająca, zgarbiona, podporą pod lewy bok ujęta, z roztrzęsionym dachem, i widoczném było po jéj rozmiarach, że jednę tylko izbę mieściła w sobie. Ot, nędza — i tyle.
Opodal, gdzie rzedniał brzeg lasu, widać było bielejące chaty duże, szeregiem między kwitnącemi sadami stojące; to były Majdany leśne.
Psy trwożliwie oszczeknęły się ztamtąd na podróżnych naszych, gorliwsze na drogę wybiegły, ale przycichły wkrótce; pod las nie poszedł żaden.
— Wejdźcież — mówiła stara, chatę otwierając z zaszczepki, gdy Uriel bez tchu prawie oparł się ciężko o pierwszy sośniak z brzegu, — wejdźcie, chłopiec śpi pewno.
Jakoż spał.
Uriel, potknąwszy się zrazu w ciemności, ujrzał przy rozdmuchaném przez starą łuczywie najprzód chustę grubą, na ziemi przed kominkiem zwiniętą, a późniéj śpiącego na niéj chłopczynę. Rzuciło mu się w piersiach serce, jakby ukropem oblane... staréj z rąk kaganek chwycił i chłopcu przypatrywać się począł chciwie.
Dziecko było drobne, niezwykle piękne, z twarzyczką bladawą, ściągłą, na którą ciemne rzęsy u spuszczonych powiek rzucały jakiś cień żałobny, sierocy. Brudne było, zaniedbane, głodne może. Bose nożyny zimne były, twarzyczka szczupła bardzo, oczęta jakby nabrzmiałe po niedawnym płaczu.
Uriel poruszył ustami niewyraźnie, jakby mówić chciał, czy całować; nagle schylił się, chwycił dziecko w ramiona, chałatem go swoim okrył, a rzuciwszy staréj pieniądze, jakie miał, wybiegł z chaty, nie oglądając się nawet.
W pierwszéj téj chwili nie obliczał się z niczém. To drobne ciałko dziecięce, przytulone do jego odkrytéj piersi, senne, oddane mu zupełnie, przejmowało go dreszczem nieznanéj dotychczas rozkoszy.
Olśniony jakby, nie patrząc drogi, biegł, i dopiero przed samą farbiarnią oprzytomniał nieco, usłyszawszy głośne chrapanie parobka pod szopą.
Przyszło mu na myśl, co ludziom powie?
Do dziecka tego, bądź-co-bądź, głośno przyznać się nie mógł; miał żonę, krewnych.
Lecz wyrzec się go — było téż już teraz nad siły jego. Przed kilkoma godzinami wprawdzie nie wiedział o jego istnieniu, lecz teraz, gdy je tak długo, tak gorąco tulił w ramionach, gdy czuł oddech jego, równy, leciuchny oddech, muskający mu twarz pałającą, teraz kochał je.
Uścisk jeden zbliżył te dwie istoty, rozdzielone wszystkiemi prawami świata.
Pod oczyma Boga, w ciszy téj samotnéj nocy, Uriel uczuł je swojém; nie mógł go już oddać nikomu.
Wszedł ostrożnie do izby; dziecko na posłaniu złożył i, przypadłszy twarzą do poduszek, łkał namiętnie, oddany na pastwę wspomnień, pragnień i beznadziejnych żalów.
Chłopczyna rzucił się we śnie, a na piersiach, niezakrytych grubą koszuliną, błysnął mały mosiężny krzyżyk. Dziecko było chrześcianinem.
Nazajutrz kosooki parobek jął złośliwie przypatrywać się chłopcu.
— A wam zkąd ten chuchrak?
— Sierota.
Nie kłamał; dziecko to było straszliwym sierotą; sierotą bez praw, bez opieki, bez imienia.
Franek nie poprzestał na tém.
— Toż i sieroty nie rosną jak grzyby po deszczu, a deszczu dziś w nocy nawet i nie było.
Uriel zmilczał. Zbroił się w cierpliwość, czuł, że to pierwsza dopiero zaczepka, że więcéj takich odpierać mu przyjdzie, i postanowił sobie bronić się tém jedném słowem: sierota.
Chłopczyna tymczasem otworzył wielkie swoje czarne oczy i, przypatrując się obcym, skrzywił do płaczu usteczka, powtarzając żałośnie:
— Babusia! babusia! ja chcę do babusi!
Rudy Franek nie odstępował od dziecka. Trochę się domyślał, trochę przypominał; złośliwym téż był tak, że i bez widoków żadnych dręczyć lubił a drażnić.
— A gdzież babusia twoja? — pytał chłopczyny.
— A w lesie.
— Ii... to pewno jaka stara sowa.
— Nie sowa, nie! ino babusia!
— A gdzież matusia twoja?
— Niema matusi, ino babusia.
— A tatuś?
— Niema tatusia...
Dziecko płakało.
— Głupiś, patrz ino dobrze, to zobaczysz tatusia.
Chłopczyna spoglądał wokoło i silniéj płakać zaczynał.
— A jak ci na imię, pędraku?
— Michałek — odpowiadał malec.
— A może tobie Mosiek? — dogadywał Franek z brzydkim uśmiechem.
Uriela drażniło to niezmiernie.
Myślał, przemyśliwał, jakąby tu obronę chłopcu dać — i nic wymyśléć nie mógł.
Bądź-co-bądź, postanowił, że z dzieckiem nie rozstanie się nigdy.
Liczył na to, że z czasem ludzie przyzwyczają się widziéć tego sierotę pod jego dachem; milczeniem i cierpliwością najzaciętszych przejednać się spodziewał. Tak minęło dni kilka.
Chłopczyna coraz rzadziéj płakał, wspominając babusię, coraz częściéj uśmiechał się do tego bladego mężczyzny, który go na ręce brał, huśtał, pienikami i mlekiem karmił i tak gorąco całował. Było mu tu lepiéj, ciepléj niż w lesie, nie bywał głodny, a do zabawy miał kłębek kolorowéj wełny, którym ciskał po izbie dzień cały, śmiejąc się i szczebiocząc jak wróbel.
Gdy Uriel do umierającego ojca pośpieszał, nie był pewnym, czy pozostanie tu już i obejmie farbiarnię na siebie, czy téż sprzeda ją i powróci do rodziców żony.
Odszukanie chłopca rozstrzygnęło tę wątpliwość. Śmielszym, silniejszym czuł się Uriel tu, gdzie miał dziedzictwo własne.
Postanowił pozostać.
Przygarnąć dziecinę tę, opiekę jéj dać — mógł tylko tutaj. Trzeba jednak było rozmówić się z teściami i sprowadzić żonę. Pomyślał, że im prędzéj to zrobi, tém lepiéj się stanie. Pilno mu teraz było wyjść z dotychczasowéj apatyi i stawić czoło burzy, jaka go prawdopodobnie czekała.
Z wieczora téż zaraz zawołał Franka, zbierając się do drogi.
— Jadę na noc, domu mi tu pilnuj i dziecka — rzekł krótko.
Frankowi nie podobały się te polecania.
— Wilk go nie porwie, a jeśli się boicie, to je weźcie z sobą, pokażecie żonie — mówił drwiąco.
Urielowi oczy błysnęły; chwytał go gniew. Przemógł się jednak, w milczeniu na wózek wsiadł i ruszył tą samą drogą, którą niegdyś stary Goebel, lamentując wśród nocnéj ciszy, przebywał.

∗             ∗

W kilka dni potém gwarno było przed farbiarnią. Uriel przywiózł żonę.
Była to kobieta starsza od niego, niepiękna, śniada, z szybko biegającemi czarnemi oczami, które zdradzały wiele chciwości i sprytu.
Mówiła dużo, z gestykulacyą zapalczywą, w któréj znać było nawyknienia kramu, gdzie przez lat kilka wyręczała matkę, ujadając się o każdy grosz z kupującymi.
Mowa jéj posiadała dziwną obfitość określników, improwizowanych naprędce, chwytanych w powietrzu, któremi zasypywała męża, furmana i parobka, wydając polecenia różne.
Od chwili, kiedy postawiła dużą swą, płaską nogę na progu domu tego, znać było, że obejmie go w posiadanie wyłączne, że będzie tu panią.
Uriel, ze swoją postawą szczupłą i pochyloną cokolwiek, z twarzą bladą i nieruchomą, jak cień snuł się w milczeniu. Przy téj kobiecie, zbudowanéj silnie i rozwiniętéj okazale, wyglądał na wyrostka niemal.
Znoszono kufry, przestawiano sprzęty; nowa gospodyni opatrywała rzecz każdą.
Nawinął się Michałek.
— Czyje to? — rzuciła Hana.
Franek uśmiechnął się.
— Nie wiem, majster wiedzą.
— Sierota — pochwycił Uriel.
— Jaka sierota?
— Z drogi podjąłem; podziać się nie ma gdzie.
— Nu, ludziom go dać.
— Bułką się na dzień wyżywi, pod szopą sypia... smutno tak samym.
Hana błysnęła okiem.
— Jakto samym? co to samym? czemu to ma być samym? co to takie rzeczy gadać?
Mówiła, oddychając szybko; snadź kwestya ta wprawiała ją w rozdrażnienie.
Uriel spuścił głowę, czuł się winowajcą, milczał.
Hanę rozbroiła pokora męża; zawołała chłopca i dała mu obwarzanek.
— Jak tobie imię? — spytała.
— Michałek.
— Wie?
Uriel stał jak na rozpalonych węglach.
Hana otwarła usta, nabierając tchu do jakiegoś gwałtownego zarzutu, gdy wtém z samego wierzchołka wysoko wyładowanéj bryki spadło ogromne pudło, a z niego posypały się czepce z kwiatami i jaskrawemi wstęgami.
— Herr Got! — krzyknęła Hana, uderzając w obie dłonie, i jednym skokiem rzuciła się na ratunek drogocennych strojów, których przeznaczeniem było przyprawić o zazdrość wszystkie elegantki miejscowe.
Burza chwilowo zażegnaną była; zdawało się, że wszystko ułoży się szczęśliwie.
Hana, zajęta rozpakowaniem swoich rupieci, nie zapytała już o Michałka, którego téż Uriel przezornie usunął jéj z oczu, uśpiwszy wcześnie pod szopą na sianie.
Nazajutrz, w gorączce instalacyi, młoda pani mniéj zważała na plączące się koło domu chłopię, raz nawet zagadnęła je łaskawie, pytając, czy nie głodne.
Uriel spojrzał i znalazł ją w téj chwili piękną prawie.
Wieczorem zakłopotała się Hana o dziecko, gdzie spać będzie?
— Pod szopą.
— W stancyi miejsca dość, na kufrze spaćby mógł.
Uriel zarumienił się mocno.
Noc poprzednia przeszła mu bezsennie. Tonąc w betach, pod sufit niemal wysłanych, myślał o tém chłopięciu, śpiącém pod szopą, i przewracał się z boku na bok. Na piersiach by je tulić rad i na rękach do snu kołysać.
To téż przed świtem jeszcze zerwał się, tłumacząc żonie, że do koni zajrzy. Pobiegł do szopy. Chłopczyna spał. Uriel pochylił się nad nim i gorącym pocałunkiem zamknął jego piękne, wpół otwarte usteczka, przypominające usta matki.
Potém stanął i zamyślił się.
— Do chedery go nie poszlę — szepnął. — Jeśli mu tu źle będzie, jemu i mnie, to wezmę go i w świat pójdę — szepnął znowu.
Była to jakby obietnica, dana niewidzialnéj istocie jakiéjś, czuwającéj nad sierotą. Ilekroć bowiem był z chłopcem sam, zdawało mu się, że czuje jéj obecność. Przejmowała go wtedy niewymowna słodycz tajemniczego porozumienia we troje. Twarz mu się ożywiała, oczy nabierały wyrazu łagodności niezmiernéj, po ustach błądziły uśmiechy i urywane słowa.
Lecz gdy posłyszał głos Hany, gasnął niejako sam w sobie i powracał do powszedniości oblicza.
Gdy zamęt pierwszych dni po przybyciu Hany przeminął, na farbiarni rozpoczęło się życie pracowite, pełne zabiegów, w które żona Uriela całą swą wkładała duszę.
Od rana do nocy można ją było widziéć kręcącą się to po miasteczku, gdzie wełnę zamawiała, odnosiła, przedawała, — to po domu, gdzie zwijała pasma jaskrawe na wielkiém motowidle, lub warzyła posiłek. Do dziecka przywykła jakoś. Kilka jeszcze razy zapytywała o nie męża, ale młody człowiek miał na ustach tę jednę tylko odpowiedź: sierota.
Zabiegi Hany nie były daremne, farbiarnia rozwijała się widocznie, a w wielkiéj skrzyni, stojącéj w głowach małżeńskiego łoża, nie jeden srebrny talar leżał, czekając dziedzica.
Dziedzic jednak nie przybywał.
Jedyném téż zmartwieniem Hany było to, że dzieci nie miała.
Tak przeszło lat sześć.
W miasteczku, w miarę jak chłopiec rósł, zaczęło się przejawiać pewne zaciekawienie się nim.
To dziecko ochrzczone, które przebywało w żydowskiéj rodzinie, nie dawało spać kumoszkom.
Widywano chłopca w kościele, to prawda, ale wiedziano także, iż razem z opiekunami swoimi obchodzi szabas. To było dziwne, potworne, oburzające.
Szepty, ciche zrazu, zaczęły krążyć śmieléj, głośniéj, zuchwaléj coraz... niejedno słówko dobiegło aż do uszu Hany, w któréj zaczęła się budzić jakaś skryta niechęć dla tego chrześciańskiego sieroty, który miał przejrzyste, podłużne oczy jéj męża.
A kiedy chłopiec doszedł lat dziesięciu i gdy wcześnie ustalające się rysy jego żywo przypomniały piękną Kasię, szepty zmieniły się w urągania głośne, a chłopca zwać zaczęto: Michał Duniak.
Ile w tém wszystkiém było roboty tajemnéj Franka, trudno było orzec. Parobek w dzień pracował, a wieczorem znikał z farbiarni i nieraz świtem dopiero powracał. Widywano go w miasteczku w brudnych szynkowniach, gdzie nierozłącznym towarzyszem jego był od jakiegoś czasu Mowsza.
Kto to był Mowsza? czém się trudnił? z czego żył? niełatwo byłoby nam odpowiedziéć na to.
Wiedziano powszechnie, że Mowsza ze szwarcownikami za rzeką się schodził, że po ustronnych karczmach z włóczęgami się zmawiał, że konszachty jakieś prowadził.
Uczciwi żydzi w miasteczku jawną mu okazywali wzgardę, zarzucano mu czyny haniebne, w synagodze pokazać się nie śmiał.
Sama już powierzchowność jego złą była dla niego rekomendacyą.
Twarz jego, brudnéj i niezdrowéj cery, nadzwyczaj była ruchliwa. Raz zdawała się czaić, jak zwierzę, zwinięta w tysiąc zmarszczek, skrzyżowanych na niéj burzliwie i maskujących jéj rysy, to znów występowała wypukło, bezczelnie, z świecącemi się policzkami, rozlana jakaś, pełna moralnego nieładu. Ręce jego długie, haczykowate, drżące, podrzucane gestykulacyą ohydną, zdawały się czyhać na coś, jak szpony drapieżnego ptaka. Człowiek ten wnętrze swoje na wierzchu nosił i sprawiał wrażenie nad wyraz wstrętne.
Franek jednak, czy potrzebował go, czy téż nie był zdolnym do subtelniejszych wrażeń, przylgnął jakoś do Mowszy, trawiąc z nim co dnia prawie długie godziny w brudnym jakim zaułku i szeptem a gestem porozumiewając się z nowym przyjacielem.
Tymczasem kahał miasteczka niemniéj poruszony był sprawą Michałka. Domyślano się wiele, pewnego jednak nie było nic. Uriel, zaczepiany, podnosił ramiona i odpowiadał krótko: sierota.
Tu jednak ciekawość całkiem inny przybrała charakter.
Kumoszki szeptały, uśmiechały się złośliwie, gorszyły, ale niemniéj za serce je chwytała ta ojcowska opieka, jaką farbiarz otaczał chłopca.
W kahale, przeciwnie, ciekawość ta przeradzała się, w miarę zyskiwania podstaw, w jakąś inkwizytorską zaciętość. W tém zagorzałém, fanatyczném gronie fakt istnienia Michałka uważany był za jakąś osobliwą zbrodnię, za jakąś anomalię potworną, którą należało, bądź-co-bądź, zgładzić, zniszczyć, zatrzéć bez śladu.
Zaczęły się tedy napastliwe wycieczki przeciw Urielowi. Farbiarz znosił je cierpliwie. Miłość jego dla chłopca tak wielką była, że rozkosz jéj opłacała mu sowicie doznawane przykrości i zniewagi.
Czuł jednak, że ta siła, która przeciw niemu i chłopcu powstaje, potężną jest — i drżał na myśl, że zgnieść może dziecko. Zaczęły się dla niego dnie niespokojne i noce bezsenne. Myślał, jakby tę burzę zażegnać, nie rozłączając się z chłopcem. W domu téż, cichym dotąd, zaczęły się swary, wymówki, podejrzenia...
Hana, jakby ulegając jakimś podmuchom nienawiści, patrzéć nie mogła na sierotę. Mściła się na nim za smutną zadumę, z jaką Uriel poglądał w dal, jakby w przeszłość zamgloną, za milczenie, które go odosobniało od niéj, za to może nawet, że dzieci dotąd nie miała. Chłopiec zdawał jéj się być żywą zaporą pomiędzy nią a mężem. Zaczęła go téż prześladować z całą zaciętością kobiety zazdrosnéj, namiętnéj.
Dziecko pomizerniało, pobladło, zrobiło się milczące, dzikie. Uriel ukradkiem chwytał je w ramiona i całował i pieścił, bolało go to jednak niezmiernie, że taić się musiał. Oczy jego zapadły, postać pochyliła się, postarzał. Widoczném było, że całe to, tak naprężone położenie doprowadzić musi do rychłego wybuchu. Drżał i chwytał się za głowę, patrząc poważnym wzrokiem na zapadłą chatę Duniaka, z któréj w miesięczne noce zdawały się dolatywać skargi jakieś i płacze.
Tymczasem wytężona uwaga kahału zwróciła się od farbiarni w inną całkiem stronę.
Do miasteczka przybywał nowy rabin, który miał sławę cudotwórczéj niemal świętości.
Żydzi od zmysłów prawie odchodzili z uwielbienia; mężczyźni gromadami chodzili po ulicach w odświętnych chałatach, jakby na uroczystość jaką; kobiety warzyły rybę i makaron, jak na szabas.
Chorzy, kalecy, nędzarze, procesyą obiegli drzwi uczonego rabina, szukając porady i pomocy.
Rabin mało kogo do siebie dopuszczał i całe dnie modlił się w milczeniu i w poście, a od drzwi jego chorzy i smutni odchodzili, błogosławiąc go, wskrzeszeni na duchu, ufni, pełni nadziei.
Wiara uzdrawiała tu jeszcze całą swą potęgą.
Wieści o uczonym rabinie wstrząsnęły duszą Hany, dawne nadzieje w niéj ożyły — ona pójdzie i prosić go będzie o modlitwę za sobą, a Bóg da jéj synów i córki, któreby chować i wyposażać mogła.
Wierzyła, iż się tak stać musi, bo i dlaczegóż staćby się nie miało? Większe, dziwniejsze cuda opowiadano sobie z powodu nowego rabina.
Uriel, któremu Hana powierzyła te myśli swoje, nie zdawał się być uniesiony w tym samym stopniu, co żona jego; nie odradzał atoli i milczeniem przyzwalał.
Przybrawszy się tedy w jedwabną, szeleszczącą suknię i w czepiec z żółtemi wstęgami, ruszyła Hana do miasteczka, pełna najświetniejszych nadziei.
W miarę jednak, jak się zbliżała do celu swéj drogi, ogarniało ją zakłopotanie jakieś; przeczuwała zapytania drażliwe, na które wolałaby nie odpowiadać. Przede drzwiami już samemi zawahała się niemal, i kto wie, jaki wycieczka ta miałaby koniec, gdyby nie zjawienie się Mendla Szajnermana, starszego z kahału, który téż do rabina szedł.
Mendel otworzył drzwi i Hanę przed sobą puścił.
— Do rabina? — zapytał zcicha.
Hana skinęła głową.
Mendel dyskretnym był; pierwszą stancyę w milczeniu przeszedł i już miał Hanie drzwi drugie otworzyć, gdy nagle przypomniał coś sobie, za rękę chwycił ją, wstrzymując, i sam poszedł przodem.
Bawił długą dość chwilę. Gdy wyszedł wreszcie i Hanę wpuścił, rabin, nie czekając jéj odezwy, rzekł:
— Sierotę macie u siebie?
— Nu, tak — odpowiedziała Hana.
— Chłopiec to chrześciański jest — dodał rabin, — a ty nie będziesz miéć dzieci, póki on w domu.
Hana klasnęła w ręce. Przeczucia jéj nie były więc daremne.
Zdawna nienawidziła chłopca tego, instynktem czując w nim przeszkodę do szczęścia swego. I oto wszystko się sprawdziło.
Tyle lat, tyle lat straconych! Mogłaby już miéć z tuzin mniejszych lub większych bachorków. Och!
Myśli te błyskawicą przez mózg jéj przemknęły, stała zafrasowana przy progu, czekając jeszcze, spodziewając się rady.
Lecz siwy, zeschły starzec ten, który nad wielką rozłożoną księgą pochylił głowę na obu białych, delikatnych dłoniach, zapomniał już może nawet o obecności kobiety.
Postawszy więc chwilę jeszcze i widząc go tak zadumanym głęboko, na palcach wyszła i nieprędzéj, aż znalazłszy się w ulicy, frasunkowi swemu ulżyła ciężkiém westchnieniem. Usunąć chłopcu z domu — wydało jéj się rzeczą łatwą bardzo, i nie nad tém téż myślała bynajmniéj; lecz te stracone lata, te dzieci, które przedstawiała sobie tak żywo i uważała prawie za odebrane, za wydarte sobie, — to wszystko burzyło ją niezmiernie.
To téż wróciwszy do farbiarni, rozpłynęła się w wymówkach, we łzach, w narzekaniach.
Uriel słuchał zrazu, nic nie rozumiejąc, gdy wreszcie pojął, o co chodzi, porwał się i wybiegł z izby.
Stało się więc to, czego się tak bardzo obawiał.
Odbiorą mu dziecko jego! dziecko jego mu odbiorą!
Za głowę się chwytał i chodził jak obłąkany. Michałka nie było w domu.
Razem z innymi chłopcami z miasteczka pobiegł on przypatrywać się tratwom, które, zaskoczone nagłym mrozem, u brzegów stały, nie mogąc wyruszyć srebrną swoją drogą.
Widok rzeki był smutny, gnębiący jakiś.
Nie zdążyła ona uciszyć, wygładzić wód swoich jesiennych, do których długie deszcze niejednę mętną czarę dolały, gdy niespodzianie mróz silny ściął lodem wszystkie bruzdy jéj zachmurzonego oblicza i brudne piany, noszące się przy brzegach, jak zdarte łachmany.
Nie była to lustrzana szyba, któraby mogła odbić promienie zimowego słońca, ale nierówna, chropowata, wichrami zorana przestrzeń, któréj zmącone wody, jak szły, tak porażone mrozem stanęły, — podobne do oblicza gwałtowną śmiercią zmarłego człowieka, które w osłupieniu śmiertelném zachowało ślady ostatniéj walki bytu z nicością.
Wiatr ostry, północny, niósł się ponad rzeką, kłębiąc w powietrzu śnieżne chmury, któremi zawlókł się horyzont cały.
Tratwy tuliły się na prawym brzegu rzeki. Było ich kilka. Zdaleka wyglądały jak ptastwo w sidła schwytane. Nad rzeką gwarno było i ludno. Nawet policyant Nr 2 „z papierami” stanął, przyglądając się tratwom. Ludzie mają w sobie coś, co ich popycha do przypatrywania się szkodzie lub przykrości cudzéj. Otóż i tutaj nie brak było publiki, która całemi godzinami przysłuchiwała się klątwom i złorzeczeniom Niemca, posyłającego do wszystkich dyabłów tę przeklętą rzekę, która jego drzewo bez procentu trzymać zechce może całą, długą, polską zimę.
Rzeka jednak głuchą była na te klątwy. Wody jéj murem stanęły, jakby broniąc tych dębów i sosen, które kędyś na brzegach jéj wzrosły.
Niemiec, pomimo mrozu, pocił się, drepcząc na krótkich swych nogach; była to pierwsza spekulacya jego w tym kraju i pierwsze niepowodzenie. Przypatrywał się chmurom, rzece téj, palił krótką fajeczkę i klął w przestankach, spluwając.
Kilku flisaków krzątało się po tratwach, paląc w budkach ogniska; inni pili po szynkowniach podmiejskich; byli i tacy, co w miasteczku rodzinę mieli.
Otóż do tratew tych właśnie pobiegł Michałek. Niezmiernie nęciły go flisacze pieśni i nawoływania się, którym odhukiwał ciemny las jodłowy, szumiąc nad Majdanami daleko, wysoko.
Chłopiec w naturze swéj miał coś, co go ciągnęło do wrażeń żywych, niezwykłych. We dnie zamyślał się, patrząc w las ciemny albo w głębię rzeki; nocą zasłuchiwał się w ciszy tak, jakby ona opowiadała mu cudowne jakieś powieści.
Późno już było, gdy wrócił do domu, zziębnięty, ze śladami rozmarzenia w wielkich czarnych oczach.
Uriel czekał na niego przed progiem. Milcząc, chłopca za rękę chwycił i pociągnął za sobą ku chacie Duniaka.
Przeraźliwą była ta pustka zmierzchem zimowym.
Żaden kwiat dziki nie zakrywał śmiertelnego jéj opuszczenia; żaden świegot ptaszy nie przerywał posępnéj ciszy; żaden promyk słońca nie ożywiał tych ścian zapadłych, zczerniałych, gdzie nieszczęście i spustoszenie siedzibę swą miały.
Wiatr miotał zapartemi drzwiami, które na jednéj tylko zgrzytającéj trzymały się zawiasie; okienko drżało, szczękając jakby z zimna resztkami okucia; rozwalony komin przepuszczał mroźne, świszczące podmuchy, które jękiem i skargą napełniały izbę w czasie długich, burzliwych nocy.
Uriel szedł w milczeniu, konwulsyjnie ściskając za rękę dziecko, które dreptało obok niego, zatrwożone czegoś i smutne.
Gdy wreszcie u chaty stanęli, farbiarz pociągnął chłopca ku sobie i rękę mu na głowie położył. Blady był bardzo, usta mu drżały, na słowo zebrać się nie mógł.
Po chwili jednak wzruszenie swoje przemógł i głosem dziwnie miękkim rzekł:
— Nie miałeś ty krzywdy u mnie? Nie był ja dla ciebie zły?
Michałek przytulił się do niego, w oczy mu patrząc.
Westchnął głęboko farbiarz i mówił daléj:
— Odejść ode mnie musisz... do ludzi obcych cię dam...
Chłopcu łzy błysnęły w oczach.
— Nie chcę do obcych... nie chcę!... — zawołał przerażony niemal.
Farbiarz pochylił się do niego.
— Trzeba — mówił głosem wzruszonym, głębokim; — ja nie rad dam ciebie... ale trzeba. Nu, a będziesz ty mnie pamiętał?
I nagle dziecko w ramiona chwyciwszy, uniósł je i o pierś swą oparł, a okrywając pobladłą jego twarzyczkę pocałunkami, szeptał namiętnie:
— Ojcem ci chciałem być... nazwij mnie ty ojcem...
Była chwila milczenia, w któréj można było słyszéć głośne, wytężone bicie serca i przerywany oddech farbiarza.
Michałek rączyny koło szyi mu zarzucił, głowę mu na ramieniu sparł i, jakby ulegając potrzebie sierocego serca, przemówił zcicha:
— Ojcze!
Zaniósł się łkaniem żyd, dziecko na ziemi postawił, a podniósłszy twarz bladą ku zachmurzonym niebiosom, poruszał ustami, jakoby w modlitwie.
Po chwili opamiętał się, chłopca na rękę wziął i do farbiarni zwolna powracał.
Gdy ich tak razem idących obaczyła Hana, która, na progu stojąc, wyglądała męża, zatrząsł nią gniew wielki, źrenice jéj błysnęły żółtém, fosforyczném światłem, usta wązkie drgnęły, nozdrza poruszyły się gwałtownie. Narazie jednak opanowała się jakoś, w chwilę dopiero późniéj, razem z wieczerzą rzuciła chłopcu przez ostre, białe zęby swoje kolący wyraz: „znajdek.” Téj zemsty nie mogła sobie odmówić. Dosłyszał go Uriel, płomienie przeleciały mu po twarzy, łyżkę, którą już do ust niósł, precz odrzucił, wstał, odsuwając gwałtownie stołek, i wyszedł z izby nieprzytomny prawie. Widoczném było, że chłopiec musi ustąpić z domu. Walka nie mogła przeciągać się dłużéj.
Większą część nocy chodził nad rzeką Uriel zadumany, Hana zaś niespokojnie przewracała się na łóżku; dziecko tylko, zmęczone i spłakane, usnęło snem cichym, głębokim.
Nazajutrz farbiarz rzekł pierwszy:
— Namyśliłem się, chłopca do ślusarza oddam, uczciwy to człowiek, krzywdy mu nie zrobi.
Hana w milczeniu i obojętnie napozór wiadomość tę przyjęła. Z gorączkowym jednak pośpiechem zaczęła zbierać manatki chłopca, wiążąc je w węzełek, jakby jéj pilno było wyprawić go choćby natychmiast.
— Niechno jéj zejdzie z oczu ten goj przeklęty — myślała, — a wkrótce potém przyjdą jéj dzieci, jéj własne, małe i duże dzieci.
I rozpływała się w sobie słodyczą niezmierną téj nadziei życia swego.
Tymczasem, wolnym, poważnym krokiem szedł do farbiarni starszy kahału, Mendel Szajnerman.
Był to gość tak niezwykły, że na widok jego Hana krzyknęła głośno; Uriel skinął głową, dotknięty przykrém uczuciem zbliżającéj się katastrofy.
— Przychodzę wedle waszego chłopca — rzekł Szajnerman po kilku wstępnych wyrazach, — sieroty — dodał z uśmiechem wzgardliwym.
Hana zamigotała oczami, ścierając fartuchem najbliższe krzesło dla gościa.
— Ja we Wrocławiu mam znajomego felczera — mówił daléj starszy kahału, siadając na podaném krześle, — nu, tak on rychtyk potrzebuje takiego chłopca jak wasz.
— Na drogę pieniądze się znajdą, niech jedzie.
Uriel wargę przygryzł i milczał. W propozycyi téj poczuł chłodne ostrze niecofnionego wyroku, tak właśnie, jak nieszczęsny seraskier czuje śmiertelny węzeł na obnażonéj szyi, gdy mu z uprzejmém pozdrowieniem i życzeniami szczęścia sułtan przyśle sznurek jedwabny.
Zdobył się jednak biedny człowiek na energię obrony i rzekł:
— Nie, nie chcę, żeby do Wrocławia jechał i u felczera był. Oddam go tu w mieście do ślusarza.
— Co? tu? — zdziwił się Szajnerman; — ja ze starszymi kahału gadał, i z rabinem gadał, i oni powiedzieli, co chłopiec daleko jechać ma.
— Trzymać go u siebie nie będę — odrzekł farbiarz, — ale gdzieś między obcych nie dam go téż.
— Goebel — rzekł tonem napomnienia Szajnerman, — ty z kahałem wojny nie zaczynaj, ty Bogu dziękuj, że się to tak skończy, a chłopca oddaj.
Uriel poczerwieniał, ta groźba dotknęła go do żywego.
— Co mi tam kahał! — zawołał namiętnie. — Wycierpiałem tyle, wycierpię i więcéj, a chłopca na stracenie nie dam.
— Jakie stracenie? co za stracenie? — począł szybko Szajnerman. — Co to gadać takie głupstwa?
A widząc, że farbiarz padł wyczerpany na stołek i milczy, dyplomatycznie zwrócił się do Hany i rzekł:
— Nu, niech się maż namyśli, ja przyjdę jutro.
I skinąwszy głową, wyszedł, z powagą wielką przez podwórze krocząc.
Kiedy przechodził koło szopy, ujrzał Mowszę, rozmawiającego z parobkiem farbiarza. Nagła myśl jakaś zaświeciła mu w oczach. Skinął na wzgardzonego żyda i szedł z nim, już nie w stronę miasteczka, ale wzdłuż rzeki, po samotnéj drożynie, żywemi gestami porozumiewając się w długiéj i cichéj rozmowie.
W izbie tymczasem wybuchnęła Hana potokiem wymówek, łez i narzekań. Uriel, wsparłszy głowę na ręku, jak ogłuszony za stołem siedział. Wszystko więc skończyło się dla niego. Jedyny promyk jego życia zagasa. Odtąd stanie się on własnością wyłączną téj kobiety niekochanéj, która w téj chwili odrazę w nim prawie budziła; dusza jego nie będzie miała gdzie uleciéć, przytulić się, wypocząć. Wszystko się skończyło!
W goryczy cierpienia zdało mu się, jakoby słyszał głos jakiś stary, drżący, złamany, który go po przepaściach wieczności przeklina. I zdało mu się, jakoby słyszał głos drugi, słodki, niewieści, błagający o przebaczenie dla niego. I dusza mdlała mu w piersi, a z oczu przez palce trysnęły łzy — i tak w rozmyślaniach boleści pełnych trwał aż do zmierzchu. Dopiero wieczorna cisza zbudziła go z zadumy.
Nazajutrz, wczesnym rankiem Szajnerman na farbiarnię powrócił. Twarz jego jednak nie miała w sobie téj powagi, spokoju, co wczoraj. Przelatywały po niéj jakieś nagłe cienie i błyski, oczy jego rzucały się szybko z przedmiotu na przedmiot, usta zmuszały się do uśmiechu. Wczoraj przyszedł z czołem wzniesioném wysoko, dziś skradał się niemal. Zdawało się, że długa rozmowa z Mowszą zostawiła jakiś ślad brudny na jego czole.
Zmieszany był, ale przyjacielski bardzo.
— Nu — zawołał od progu zaraz, — dzisiaj zgodzimy się pewno. Ja trochę ustąpię i wy téż trochę ustąpicie. Byłem u rabina — tu zająknął się; — chłopiec w mieście może zostać, ale nie u ślusarza. Niech nie będzie ani mnie, ani tobie, jak ten powiada...
Odsapnął kilka razy głośno i przy stole usiadł.
— Ja wam co powiem — rzekł. — Stary Hersz na szlabanie potrzebuje chłopca takiego; głuchy jest, ludzie wołać muszą i stać, robota łatwa i we dnie tylko, bo nocą mało kto teraz jeździ. Jeśli chcecie teraz zgodę zrobić, tam go dajcie, choćby dziś.
Uriel po walce, jaką przebył sam z sobą, czuł się zupełnie przybitym, złamanym, energia jego wyczerpaną była. Propozycyi téj nowéj słuchał w milczeniu.
Hersza starego znał, iż uczciwym człowiekiem był; warunek oddalenia, który mu najcięższym się zdawał, w téj kombinacyi miejsca już nie miał. Zresztą, jeśli tęsknota zbyt silną będzie, on może sam farbiarnię tę rzuci, chłopca swojego weźmie i w świat z nim pójdzie. Ze szlabanu łatwiéj to jeszcze, niż zkądkolwiek.
Pomyślał chwilę, a potém rzekł:
— Niech będzie!
I zamilkł, wpadając znowu w ponurą zadumę.
Szajnerman, który z wytężeniem na odpowiedź czekał, odetchnął głęboko i za chłopcem się po izbie obejrzał.
Spostrzegła to Hana i zawołała Michałka, który w sieni motowidło strugał.
Chłopczyna wszedł i piękne swoje oczy na gościa podniósł.
Uriel spojrzał na niego i z stłumionym jękiem ręce załamał.
Starszy kahału otworzył usta, zachłysnął się, ślinę przełknął i oczami błysnął kilka razy, jakby tego ufnego dziecięcego wejrzenia znieść nie mógł. Przystąpił wreszcie do niego, a gładząc go po głowie swoją dużą, białą ręką, rzekł:
— Michałek, a chcesz ty do szlabanu iść?
Chłopiec na farbiarza spojrzał, a widząc go tak bladym i stroskanym, rzekł zcicha:
— Czy to ja już koniecznie mam ztąd iść?
Uriel głosem zagasłym powtórzył jak echo:
— Koniecznie!
Chłopczyna zawahał się, a potém rzekł:
— Kiedy tak, to mi wszystko jedno gdzie, pójdę do szlabanu.
— A kluger Bube! — szepnął Szajnerman z przykrym uśmiechem.
Hana krzątała się po izbie, ukrywając swą radość z tego pomyślnego obrotu sprawy; była tak uszczęśliwiona, że stojącemu przy drzwiach chłopcu dała kawałek piernika, przygotowanego dla gościa.
Szajnerman chwilę jeszcze bawił, przedstawiając szczegóły swego projektu.
Stanęło na tém, że farbiarz dziś jeszcze odprowadzi Herszowi chłopca i że nieczęściéj jak raz w tydzień widywać go będzie.
Zaczęła się tedy dla biednego naszego chłopczyny druga faza sieroctwa, cięższa stokroć i smutniejsza niż dotąd.
Wygnańcem się czuł i opuszczonym — i pierwszą gorycz łez tutaj poznał. Dzieckiem był jeszcze drobném, potrzebował rozwijać się w cieple uczucia, jak pisklę w puchu.
A tu wyrzucono go zimą z gniazda jego i pozostawiono z tym już wpółzastygłym starcem, który dnie cale milczał, drzemiąc, a wieczorem rozpoczynał swoje żałobne, rozdzierające duszę modlitwy, przy odgłosie których sierota zasypiał snem gorączkowym, niespokojnym, męczącym.
Przyroda nie dawała mu teraz pociechy żadnéj. Jesienne wichry przestały huczéć nad Majdanami leśnemi. Czarny bór stał niemy i martwy, ostrą linią odcięty od śnieżnéj płaszczyzny. Obumarła rzeka nie porywała już oczu ciemną głębią wód swoich, pusto na niéj było i cicho, żadnego szumu, żadnego pluśnięcia, ni wiosła, ni rybki, ni skrzydeł jaskółczych.
Chłopcu zdawało się, że mu dusza kona wraz z tém bladem, stygnącém słońcem, które, rozproszywszy chmury, zaczynało się ukazywać na kilka chwil znikomych.
Jedyną rozrywką jego oczu były konie i tratwy stojące u brzegu.
Konie lubił bardzo. W domu jeszcze stara szkapa Uriela była przedmiotem jego tkliwych starań, chociaż boki jéj zapadłe nigdy się jakoś wygładzić nie mogły, a dychawiczny kaszel nie opuszczał jéj ni zimą, ni latem. Teraz widział piękniejsze, głośno parskające, rzeźkie koniki, a jednak tęsknił do biednego, zapracowanego zwierzęcia, któremu niejeden pokos trawy drobne jego ręce podały.
— Ona jest w domu! — myślał z zazdrością niemal.
Tratwy przestały już być przedmiotem ciekawości miasta. Niemiec, przekląwszy polską zimę, dawno odjechał, zostawiając pisarza, który wprawdzie za szkodę w drzewie odpowiedzialnym był, ale chętnie wyręczał się wartownikiem, sam w miasteczku bawiąc, gdzie organiścinie na harmonii rad wygrywał. Flisacy, rozproszeni, rzadko tu zaglądali; wrony gospodarzyły dzień cały, napełniając krzykiem powietrze; nocą ciemność padała głęboka, odbita od ogniska, które wartownik rozpalał z wieczora.
Chłopiec patrzył na tratwy — i dziwny smutek przejmował mu duszę. Czuł się tu przykutym jakby urokiem jakimś tajemnym.
Uriel przybiegał wprawdzie wieczorami, wbrew umowie swojéj ze starszym kahału, ale cóż to znaczy wobec całych dni tęsknoty! Kilka zmieszanych pytań i odpowiedzi, kilka pocałunków, kilka łez — i to już wszystko!
Zresztą, dwa czy cztery razy napotkał na drodze swojéj Mowszę, który po tratwach się snuł, flisów wódką częstując, — mógł go widziéć z chłopcem... trzeba się było strzedz i uściśnieniom dziecka wyrywać niemal.
Tak przeszły dwa długie tygodnie.
W farbiarni tymczasem, wbrew nadziejom Hany, nic prawie nie zmieniło się na lepsze.
Uriel zdawał się nie widziéć zabiegów i przymilań, któremi go otaczała żona. Milczący był i zamknięty w sobie, robotę zdał prawie zupełnie na parobka, a wieczorami włóczył się koło domu jak struty, miejsca sobie znaléźć nie mogąc.
Próżno Hana kupowała najpiękniejsze ryby, próżno zagniatała z najbielszéj mąki makaron, — Uriel do stołu niechętnie siadał, a popatrzywszy na miejsce, zajmowane dawniéj przez chłopca, talerz i łyżkę odsuwał, podpierał głowę na ręku i zapadał w głęboką zadumę.
W początku trzeciego tygodnia, we wtorek wieczorem, zjawił się w farbiarni Szajnerman, który od czasu wydalenia chłopca wielką jakoby przyjaźń dla farbiarza powziął, a widząc go tak smutnym i posępnym, zaproponował grę w karty.
Hana świegotliwie poczęła namawiać męża do téj zabawy, stawiając na stole butelkę miodu i pierniki swego pieczywa.
Dał się pociągnąć Uriel naleganiom, machinalnie karty wziął i gra się zaczęła.
Szajnerman okazał się bardziéj jeszcze roztargnionym niżeli farbiarz, przegrywał ciągle, karty wyrzucał nie w porę, pozwalał bić się, zapominał, ręce mu drżały, odkrywał grę, pogwizdywał i raz po raz patrzał niespokojnym wzrokiem w okno, przez które zaglądała noc gwiaździsta, pierwsza noc pogodna téj zimy.
Do szopy tymczasem, gdzie leżał rudy Franek, kopcąc krótką fajeczkę, podszedł skradającym się krokiem Mowsza.
— No i cóż? — rzucił się parobek zapalczywie i zerwał się ze słomy.
— Wird fertig! — odpowiedział krótko Mowsza, dodając do słów tych gest ohydny.
— Dziś? — zapytał Franek, a ręce trząść mu się poczęły.
— Nu, nu! — odrzekł, zachłystując się, Mowsza, jakby mu w gardle zaschło, — śpieszta się ino.
Franek schylił się, wygrzebał ze słomy worek, przerzucił go przez plecy i wyszedł w milczeniu z przybyłym.
Gdy minęli podwórze, Franek rzekł:
— Chłopca sprowadzę, ale ręki w tém maczać nie chce. Pomsty mojéj i tak dosyć. Cóż dają?
— Nu, co oni mają dawać, kiedy jeszcze nic niema?
— Pamiętaj, żydzie, jeśli mnie oszukasz, w kajdanach zginiesz.
— Owa! z wami, czy bez was?
— Czy ze mną, czy nie ze mną, to ci już zarówno! Ty patrz, żebyś dzielił uczciwie.
— Nu, nu! — szepnął, oblizując się, Mowsza, i zamilkł nagłe, gdyż właśnie doszli do mostu.
Tutaj dwaj towarzysze rozłączyli się. Franek przez most do szlabanu szedł, Mowsza zaś po lodzie ku tratwom, wprost tam, gdzie wartownik rozniecił ognisko.
Wartownikiem w dniu tym był Szymon Dopadnik, chłop młody, przystojny, zwięzły, niewielkiego wzrostu, lecz dziwnie kształtnéj budowy.
Między wszystkimi flisakami odznaczał się on serdeczną nienawiścią do Niemców i nieugaszoném pragnieniem, które go razwraz do karczmy ciągnęło.
I teraz właśnie, tylko co wróciwszy z „Maika,” gdzie w tańcu od południa rej wodził, napół pijany, ognisko rozpalił, na drzewie przy niém się układł i śpiewał piosenki, które mu wraz z piszczącą nutą katarynki po głowie się snuły.
Mowsza do leżącego podszedł; pies warknął i, stuliwszy ogon pod siebie, w drugi koniec tratwy się powlókł.
— Dobry wieczór, Szymonie — rzekł żyd.
— A co ty, żydzie, psiawiaro, przyszedłeś mnie okraść, czy zabić? — odrzekł Szymek żartobliwym tonem.
— Nu — odpowiedział z uśmiechem Mowsza, — ja z wami, Szymonie, przyszedłem wódki się napić.
— Toś trafił! — zawołał Szymek, — a co to ja szynkarz z Maika, żebym wódkę z wody robił?
— Nu, ja przyniósł swoję pejsówkę.
— Toś mi zuch! — okrzyknął się Szymek; — a mocna?
— Spróbujta — rzekł żyd, nalewając z flaszki, którą pod pachą miał, sporą pękatą lampkę, a maczając w niéj usta, dodał — w ręce wasze.
Szymek haustem jednym wychylił, przełknąwszy jednak, słowa przemówić nie mógł, otwarł usta, oczy zbielały mu jak u ryby.
Po chwili dopiero rzekł:
— Czort nie wódka! ty zkąd taką wziął?
— Co to wziął? zkąd ja miał ją wziąć? od szabasu u mnie została.
— Oj! oj! żeby ja taką wódkę na szabas pijał, dopieroby to ja majufes śpiewał! to mi wódka! choroba z tym szynkarzem z Maika! szczerą wodę daje.
— Nu, na rozgrzewkę! — rzekł Mowsza, nalewając drugą lampkę.
Szymek rękę po nią wyciągnął.
— Albo nie? — rzekł. — Bodaj z piekła nie wyjrzał ten po psie miemiec, co nas tu na rzece jak raki zimuje. Pan pisarz, wielka figura! inoby sobie na organkach grał, a fartuchy babom przysiadał, a ty, chłopie chamie, waruj, jak pies na łańcuchu! ani zjedzenia, ani wyspania, ani nijakiéj wygody. Dawaj jeszcze, żydzie, téj pejsówki!
— Pijta na zdrowie! — rzekł Mowsza.
— Oj! oj! na zdrowie!... a tu człowiek nie wie, co go za bieda czeka. Miałem ci ja chałupę; ino że to nie była chałupa sama po sobie, ale była izba; miałem i roli trzy pręty, ano byłem gospodarzem i juści; komornego nie odrabiałem, na zarobek nie chodziłem. Co miałem chodzić, kiej był grunt... aż tu dyabli perki wzięli, rób co chcesz! Ni ja chleba, ni ja soli, ni ja okrasy. Wziąłem krowę za rogi, taj sprzedałem... Dopóki było, to się jadło. Aż tu się miemiec do wsi przyplątał, i na flisa ludzi zmawiał, i zadatek na rękę dawał. Hej! hej! myślę ja sobie, wziąć nie wziąć? Gruntu nie było czém obsiać, ni czém zaorać; w karczmie téż tam człek trochę krzyw był, tak i wziąłem! Wciorności nadali!
— Pijta, pijta — mówił, nalewając wódkę, Mowsza, — w gardle wam już zaschło... na frasunek.
— To się wie! A bodajże go tu zaraz grób ogarnął tego miemca! wymanił mnie ze wsi i tyle!
— Nu! jego i tak dyabli wezmą — rzekł Mowsza.
Szymek nagle rozweselił się.
— Hu, ha! — huknął i zaczął śpiewać:

A wiem ci ja ptaszka w lesie,
Malowane jajka niesie,
Jedno bure, drugie siare,
A w Zalesiu dziewki stare.

— A pójdziesz! — krzyknął raptem na psa, który, zwróciwszy oczy na księżyc, nagle przeraźliwie wyć zaczął.
Ale pies wył ciągle, coraz to żałośniéj.
Zerwał się Szymek, chcąc mu dać dosadniejsze jakieś napomnienie, ale w impecie tym równowagę stracił i potoczył się na żyda.
Potoczył się, na ramionach mu ręce wsparł, przygniatając go prawie do ziemi ciężarem swym, i stał tak chwilę, schyliwszy głowę z opadniętemi na czoło włosami, kiwając się w tył i na przód, jakby paść miał.
Naraz wyprostował się, stanął pewniéj jakoś na nogach, ręce z ramion Mowszy zdjął i w biodra sobie wparł, a krzyknąwszy głośno: słuchaj, żydzie! śpiewał daléj:

A we Wólce młodziusieńkie,
Mają gęby słodziusieńkie...
Jeden ci ją pocałował,
Trzy lata się oblizował...

— Hu! ha! — huknął, zarzucając jak do tańca połę na prawą rękę. Byłby niechybnie żyda porwał w pląsy, ale mu się nogi splątały, zaklął siarczyście i runął na ziemię, bełkocząc już niewyraźnie.

Mowsza popatrzył na leżącego z urągliwym uśmiechem, a gdy Szymek głośno chrapać zaczął, popchnął go nogą i odwrócił się.
Od szlabanu tymczasem szedł Franek, a przy nim biegł prawie, nadążając mu kroku, Michałek.
W ciszy nocnéj słychać było rozmowę idących.
— Jak zaświecić łuczywem, to się i złapie...
— I duża?
— Ha, jak przyjdzie duża, to się i duża złapie, do światła każda pójdzie.
— A przerembel?
— To się zrobi z tratwy już; nad brzegiem woda miałka, ryb niema... Cóż tam Hersz stary?
— Hersz się modli... tak śpiewa, tak śpiewa, że to jakby płakał!
— Głupie żydzisko...
Zbliżyli się do tratwy.
— Czekaj tu — rzekł parobek, — pójdę ja zobaczyć, czy wartownik siekierę ma.
Chłopczyna został sam. Na brzegu stanął i rozglądał się niespokojnie.
Pierwsza to była jego tajemna ze szlabanu wycieczka. Drżał czegoś... strach jakiś mrozem po kościach mu chodził, rad byłby uciec ztąd, ale się wstydził trochę... przytém zaciekawiało go to łowienie ryb przy łuczywie, które obiecał mu Franek.
Po kilku chwilach tego trwożnego oczekiwania parobek powrócił i rzekł:
— Wartownik śpi, ale siekiera jest.
Wziął dziecko za rękę, chłopczyna uczuł zimny i sztywny uścisk jakby żelaznych kleszczy.
— Pójdź! — rzekł parobek krótko.
Zeszli ostrożnie po wiązaniach tratew, aż do miejsca, gdzie ognisko wartownika czerwonemi językami pełzało po smolnych polanach. Mowsza stał przy ognisku z miną obojętną, znudzoną; gdy Franek z chłopcem nadszedł, zwrócił się do nich i rzekł:
— Kanalia ten Szymek! spił się, zamiast ognia pilnować. Winien mi rubla, umyślnie przyszedłem...
Mówiąc to, butem kopnął źle ułożone ognisko które w trzeszczących rozsypawszy się głowniach, przygasać zaczęło.
— Czego ten pies tak wyje? — zapytał chłopiec zcicha. — Franek! wróćmy lepiéj na szlaban... Mnie strach czegoś.
— A coś ty, baba? — zawołał grubym, zmienionym głosem parobek. — A bodajżeś zdechł! — dodał, rzucając zapalczywie kawałkiem drewna na psa, który zaskomlał żałośnie i do nóg leżącego Szymka przypadł.
Mowsza miał minę zafrasowaną i w głowę się drapał.
— Sam nie wiem, iść, czy czekać — bąknął.
— Czekajcie za mną — rzekł Franek, z gorączkowym pośpiechem siekierę chwycił i odszedł na brzeg najdaléj ku środkowi rzeki posuniętéj tratwy. W chwilę potém rozległ się głuchy trzask pękającego lodu.
Chłopiec, który do żyda zdawna instynktowny wstręt uczuwał, nie chciał pozostać przy ognisku, ale z parobkiem poszedł przypatrywać się robocie. Myśl, że połów zaraz się zacznie, uspokoiła go nieco; nie drżał już, tylko mu smutno czegoś było bardzo. Spojrzał ku farbiarni, zkąd widać było żywo bijące światło, i westchnął. Potém zwrócił oczy ku niebu.
Parobek, nie podnosząc głowy, wyrębywał daléj przerembel.
— Gwiazda spadła — przemówił chłopczyna cichym, słodkim głosem, jakim dzieci mówią o rzeczach, które je tajemnie wzruszają.
Parobek spojrzał na niego i rzekł.
— Mówiłeś ty pacierz?
— Nie jeszcze!... zmówię późniéj, jak wrócę.
— Zmów teraz — rzekł Franek posępnie.
Chłopcu rozporządzenie to nie wydało się dziwném, — w istocie, była to pora, w któréj zwykle się modlił.
Z prostotą uklęknął, złożył drobne ręce i zaczął głośno mówić swój pacierz wieczorny.
Franek na toporzysku się wsparł i w milczeniu słuchał.
Dopiero gdy chłopczyna, uderzając się w piersi zaciśniętą ręką, powtórzył po trzykroć: „Boże, bądź miłościw duszy mojéj!” parobek wstrząsł się, w garść splunął i, chwyciwszy siekierę, daléj rąbać zaczął.
Krótka ta chwila nie uszła baczności Mowszy. Zbliżył się na brzeg tratwy niespokojny i z zaiskrzonym wzrokiem szepnął coś parobkowi do ucha.
Franek, siekierę rzuciwszy, rzekł: dosyć będzie! — i po łuczywo do ogniska poszedł. Gdy wrócił, siny był i blady, oczy miał nieruchome, rozszerzone, usta zacięte.
Chłopiec, patrząc na niego, znów czegoś lękać się zaczął.
— Weź to — przemówił parobek zmienionym głosem — i świeć mi tu nad przeremblem samym.
Michałek smolną drzazgę wziął i pochylił się z tratwy.
— Niżéj! — krzyknął chrapliwie parobek.
Chłopczyna schylił się jeszcze.
Nagle, popchnięty z tyłu, na lód twarzą padł, puszczając z ręki łuczywo, którego płomień zatoczył wielkie, czerwone koła, smolnych iskier pełne.
Mowsza skokiem dzikiego zwierza na dziecko się rzucił i dusić je począł.
Biedactwo wołało na pomoc Franka, potém ojca. Ojciec daleko był, a Franek, na lód z tratwy skoczywszy, stał cały na przód podany, z sinemi pręgami na czole, ze świszczącym oddechem w piersiach, chłonąc w siebie wszystkiemi zmysłami ohydną scenę mordu.
Chłopiec gasnącym głosem jęczał ciszéj coraz; przytomność już tracił, chciał przymknąć oczy, żeby nie widziéć téj okropnéj, rozczerwienionéj twarzy żyda nad sobą, ale nie mógł; przez chwilę zdawało mu się, że wszystkie gwiazdy spadają na ziemię, tyle iskier obaczył i tyle szumu posłyszał... i zdawało mu się, że wszystkie dzwony w miasteczku na gwałt biją. Gorącość jakąś poczuł w piersiach i w gardle, wyprężył się... różowa piana pokazała się na ustach... konał.
Parobek rzucił żydowi worek, którym ten chłopca głowinę okręcił, niewpierw jednak puszczając rękę, jak szpony wszczepioną w delikatną szyję dziecka, aż konwulsyjne drgania drobnego ciała, słabnąc coraz, zupełnie ustały.
Podniósł się wtedy, w łunach krwawych cały, i rękawem otarł z czoła pot, który tèż krwawym mógł być.
Potém schylił się, oderwał od brzegu tratwy rączyny chłopca, który, padając, chwycił się go nieprzytomnie; trupa w przerembel stoczył, a podniósłszy z tratwy żerdź długą, daleko go pod lodem na środek rzeki odepchnął.
Noc była cicha i piękna. Srebrne mgły niosły się w blaskach księżyca nad ziemią. Pies tylko wartownika, jakby przerażony, skowycząc zcicha, rzucił się na pierś śpiącego. Szymek miał sny jakieś różowe... nawznak rozwalony, z przechyloną w tył głową, w pijanéj drzemce bełkotał:
— Ej, Maryś!... a nie mówiłem?
Poczém na drugi bok się przewróciwszy, głośno chrapać począł.
W farbiarni tymczasem, bębniąc z uśmiecham po stole białemi palcami dużéj swojéj ręki, Szajnerman obliczał przegraną, Uriel siedział jak na szpilkach.
Miał on zamiar dziś właśnie chłopca swojego odwiedzić, gość ten popsuł mu wszystkie szyki. Od soboty nie widział już dziecka, tęsknota wzbierała mu w piersiach jakąś gorącą falą, niespokojny był i zdawało mu się, że duszę jego niezmierny ciężar przygniata.
Wreszcie, nie mogąc dotrwać, wyszedł z izby zobaczyć, jak mówił, czy parobek latarnię zagasił.
W szopie było już ciemno. Franek leżał na słomie, z szeroko otwartemi oczami, oddychając ciężko, jak w gorączce.
Farbiarzowi, pytającemu, coby mu było, odpowiedział, że febrę ma — i otulił się kożuchem, odwracając głowę od smugi księżycowego światła, które przez drzwi uchylone do szopy wpadało.
Gdy starszy kahału głosy rozmawiających posłyszał, zbladł i za poręcz krzesła się chwycił, poczém, tłumacząc się przed Haną chwilowym zawrotem głowy, gospodarzy pożegnał i do miasteczka śpiesznie powracał.
Kiedy nazajutrz zrana Hersz stary po chłopca ze szlabanu do farbiarni przysłał, chwycił się Uriel za głowę i jak szalony do mostu pobiegł.
Koło północy dopiero powrócił milczący, śmiertelnie blady, pochylony, lecz spokojny.
Był to spokój rozpaczy, która już niczego nie spodziewa się w życiu. O chłopcu ani jedném słowem nie wspomniał. Zdawało mu się, że sercu własnemu głęboką mogiłę wykopał i ciężkim przywalił je kamieniem.
Mieszkańcy miasteczka wzruszyli się niezmiernie wieścią o zaginieniu Michałka.
Była nawet taka chwila naprężenia ciekawości publicznéj, że policyant Nr 1, Józef Kos, cały tydzień kartofli nie skrobał w municypalnéj kuchni, tylko wałęsał się po mieście, zbierając coraz to osobliwsze wieści, które za pośrednictwem panny Maryanny, kucharki, dochodziły do uszu pani burmistrzowéj, wielce lubiącéj wszelkie niezwykłe, romantyczne przygody.
Pan burmistrz nawet, wyrwany z swojéj wygodnéj administracyjnéj drzemki, przetarł maleńkie oczki, którym zwycięzki rozrost policzków zupełną groził zagładą, a wysłuchawszy opowiadania — w którém jednocześnie brały udział: pani burmistrzowa, dwie panny burmistrzówny, pani aptekarzowa, dama mocna w słowie, oraz Maryanna, wnosząca tacę z przyborami do kawy, — jako głęboki psycholog, oświadczył, że farbiarz chłopca „zagałuszył.”
Poczém, przybrawszy się w mundur, w nieposzlakowanie urzędowym stylu raport napisał, starannie go złożył i do sądu odesłał.
Skutkiem téj to właśnie gorliwości, godnéj nietylko pochwały, ale nawet maleńkiego jakiegoś awansu lub chociażby gratyfikacyi, Uriel, wezwany przez prokuratora, przez dwa czy trzy miesiące w domu badań siedział i tylko „dla braku dowodów” wypuszczonym został. Na pochwałę kahału powiedziéć nam trzeba, że jakieś starania robił podobno za uwięzionym.
Było to wiele z jego strony; témbardziéj, że w czasach tych mocno był zajęty obradami nad przybudowaniem nowéj galeryi w bożnicy. Entreprenerem był Mowsza.
Tak nadeszła wiosna.
Sprawa Michałka, wstrząsająca niedawno jeszcze miasteczkiem, ucichła. Ludzie gadali o niéj zrazu dużo bardzo, późniéj mniéj coraz, wreszcie na przedmieściu zapaliła się stara stodoła, a wypadek ten odwrócił ostatecznie uwagę mieszkańców miasteczka w całkiem inną stronę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Marzec był cudownie ciepły w tym roku. Słońce, po długich, ostrych mrozach, uderzyło w ziemię całą siłą swych ożywczych promieni. Lody pękły, kry nawałem przéć się poczęły.
Nad rzeką przeciągało ptactwo dzikie, razem z ciepłemi powiewami wiatru.
Uszczęśliwiony Niemiec przyleciał po swoje tratwy.
— Zum Teufel! niezawsze jednak zima jest w téj Polsce.
W dniu, w którym retmanka, jak drobna jaskółka, puściła się z biegiem wody na zwiady, na moście pełno było publiki, złożonéj po największéj części z wyrostków, która głośnemi okrzykami żegnała ruszające się tratwy.
Na pierwszéj z nich wiosłował Szymon Dopadnik, który wyjątkowo w dniu tym prawie zupełnie był trzeźwym.
Podpływając pod most, czapkę w górę wyrzucił i w powietrzu ją chwycił. Widzowie odpowiedzieli wybuchem śmiechu i okrzyków.
Kiedy jednakże wody odsłoniły się zupełnie, spostrzeżono biały jakiś przedmiot, unoszony z biegiem rzeki, nieopodal od lewego brzegu.
Rzucono się do łodzi i w godzinę potém wyciągnięto na ląd trupa młodego chłopca. Zbiegli się ludzie, nikt jednak poznać go nie mógł. Twarz była zmieniona, straszna prawie... woda wyżłobiła na niéj mętne swoje drogi; źrenice głęboko zapadłe nie przypominały żadnego znanego spojrzenia, usta otwarte żwiru były pełne. Tłum obojętny stał i patrzał u brzegu, gdy nagle rozległ się krzyk przenikliwy, ostry, rażący...
Uriel Goebel, blady, bez pamięci, roztrącając wszystkich, do topielca się rzucił, a rozerwawszy na nim koszulę, odkrył zczerniałe i zgniecione piersi dziecka, na których był zawieszony mosiężny, zaśniedziały krzyżyk.
Dotknąwszy go ręką, żyd zatoczył się i padł bez zmysłów.
Topielcem był Michał Duniak.
Przy bliższém zbadaniu trupa dostrzeżono ślady ciężkich obrażeń na ciele, powstały różne domysły, ciało chłopca zabezpieczono na brzegu aż do zejścia sądu.
Tymczasem w przypatrującym się tłumie powstał spór, gdzie należy pochować chłopca.
Wiedziano, że Michałek żyda wychowańcem był, że szabas obchodził; może być, że wiedziano coś więcéj jeszcze, krzyżyk ten jednakże wskazywał, że dziecko ochrzczoném było. Zdania się dzieliły, większość akceptowała mogiłę na rozstajnych drogach, do któréj śmierć ta niezwykła, tragiczna, dawała téż kwalifikacye pewne.
W tłumie tym, spierającym się o grób nieszczęśliwego chłopca, stał jakiś dziad siwy, z sakwami na plecach, i bacznie rozmów tych słuchał.
A gdy ludzie rozchodzić się poczęli, i on téż, na kiju swoim wsparty, ku Majdanom leśnym się powlókł.
Nadeszła noc. Dwóch wartowników pilnowało topielca nad rzeką. Jednym z nich był Franek, który od godów farbiarnię rzucił, a kupiwszy sobie brykę i parę koni, na furmanki się żydom z miasteczka najmował.
Rzeźwiąc się ze snu jedną i druga miarką wódki, wartownicy spostrzegli rzecz dziwną.
Oto w opuszczonéj od lat tylu Duniance błysnęło światło... zagasło... i znów błysnęło...
Drzwi zaparte poruszyły się i zwolna otwarły, a w nich ukazał się wyniosły starzec, w nędzném, prawie żebraczém odzieniu.
Frankowi zdawało się, że go ktoś za gardło ściska.
Starzec próg przestąpił i szedł zwolna ku nim, z czołem odkrytém i tonącém w blaskach miesięcznych. Jego siwa, rozwiana broda zlewała się ze srebrnemi tonami księżycowéj nocy; twarz blada i ku niebu zwrócona czyniła go podobnym jakiemuś sennemu zjawisku.
Gdy niedaleko już był, tak, że rysy jego rozpoznać można było, Franek zerwał się i z krzykiem do miasteczka uciekać począł.
Starzec ani przyśpieszył, ani zwolnił kroku.
Szedł, jak idzie konieczność: cichy, poważny, surowy, a idąc, mówił głośno: „Ojcze nasz...”
Przystąpiwszy, schylił się, podjął krzepko z ziemi topielca i zawrócił ku lasowi, kończąc modlitwę cichszym i jakby konającym głosem...

A za nim leciały szumy rzeki, rozdźwięków pełne, i starć niepogodzonych, i wieczystego zatargu.




WOJCIECH ZAPAŁA.
Kiedym poznał Wojciecha Zapałę, był on już dobrze posunięty w lata, wyschły jak trzaska, pożółkły jako liść jesienny, a taką przez łeb miał szramę, że choć czwórką po niéj zawracaj.

Prosto się jednak trzymał jeszcze stary, a jego szczotkowate, w górę sterczące wąsy dodawały mu marsowéj miny.
Równego z nim wieku zdawała się być i kurta jego zielona, zarywająca na mundur strzelecki, mocno już spłowiała, ale twarda widać do zgryzienia, jako i jéj pan.
Mieszkał Zapała pod lasem, w chatynce nędznéj, na piaski rzuconéj, z dachem roztrzęsionym, zczerniałym, czesanym przez wszystkie cztery wiatry, hulające po nim zawieruchą jesienną albo zimową zamiecią; — z kalenicą zaklęsłą, z bokiem jednym z węgła ruszonym, drugim w ziemię idącym; z drzwiami licho wie jak trzymającemi się jeszcze odźwierka — ot, w pustce ciężkiéj, i tyle.
Prócz wróbli pod strzechą, tulił przy sobie Zapała w chacie owéj drobnego chłopczynę, sierotę, co go niegdyś wiosną zgubiły bociany we wsi, lecące na łąki, na zielone. Poterało się mizeractwo to tu, to tam, popychane, szturchane, niewiedzące kędy się dziać, a prócz sińców na grzbiecie mające tylko jednę koszulinę, czarną jako święta ziemia.
Płaczącego z głodu i chłodu przydybał kiedyś chłopca stary pod lasem, popatrzał, splunął, wąsy najeżył, potém go na ręce wziął, kożuchem okrył, do chaty zaniósł, okrajcem chleba utulił — i na ławie, kędy sam legiwał — uśpił. Odtąd się już nie rozłączali.
Jako przy pniu dębowym odrostek wiosenny, tak Antek tkwił przy Wojciechu.
I dobrze im było razem; tylko w miarę, jak chłopak podrastał i łyżką kartofli najeść się już nie mógł — stary pasa przyciągał, aby im obu starczyło.
Wiosennym wczesnym porankiem już słychać było głos starego Zapały:
— Daléj, chłopcze, marsz! A coś ty, baba, żebyś nie wiedział, jak żołnierz chodzić powinien? Prawa noga naprzód!... Nie ta... a czy skaranie boskie... toć że ta, druga! Uszy do góry! brzuch w siebie! A! że téż ty, chłopak, nijakiego rychtunku nie masz!...
A „żołnierz” w koszulinie tymczasem, drepcząc obok starego, wystawiał nogi bose, brudne, cienkie jak badyle — i podnosił konopiastą głowinę wysoko, sądząc słusznie, że i uszy z nią pójdą do góry; z brzuchem tylko jakoś nigdy do ładu dojść nie mógł. Odęty, wielki, sterczał on uparcie z pod chudych żeber i tuż pod piersiami z za koszuliny wyglądał.
Czas jakiś maszerowali w milczeniu. Strwożone żaby w desperackich skokach pierzchały z pod nóg Wojciecha, chroniąc się w bruzdy i w kępy wilgotne, a w ciszy porannéj, dzwoniącéj pieśnią skowronka, słychać było daleko, szeroko, ciężkie stąpanie starego wiarusa.
Aż naraz, precz daléj maszerując, odzywał się Wojciech:
— Uważasz, chłopcze, przed nami idzie dobosz i bębni, aż w niebie słychać! A daléj trębacze złociste na trąbach grają, a tu z boku nasz kapitan, ej, dziarska u niego mina! a za nami wali piechota, jak morze. A tu adjutanty polatują, jak ptaki, ino wiatr furczy, a jenerały aż kapią od złota; a tam, daléj, na białym koniu, sam cesarz... Wiw limperer! hurra!
I wyrzucał w górę czapkę swoję stary Zapała, i salutował kijem sękatym, i promieniał cały; a zasłuchany chłopczyna, chcąc dojrzéć owego dobosza, owych trębaczy złocistych, adjutantów, jenerałów, a najbardziéj onego cesarza — wytrzeszczał oczy, otwierał usta — i naturalnie takt gubił.
Stary maszerował jeszcze kilkanaście kroków, jaśniejący w sobie, odmieniony, piękny niemal, jak był przed trzydziestu laty; z oczami utkwionemi w przejrzystą różaność poranku, z rozwianym włosem, naprzód podaną piersią, na któréj spłowiała jego kurta, nabierała téż życia i barwy. Usta jego szeptały coś pocichu — zdawał się jakby natchniony. Po chwili opamiętywał się, gasł w sobie, kułakiem przecierał oczy, a spostrzegłszy, że Antek przyzostał, poczynał burczéć na niego.
— A czegóżeś ty gębę rozdziawił, nie mający na co? Widzicie go, piecucha; a ruszajże się prędzéj! Oj, żeby ty służył pod naszym wachmistrzem, dopieroby on ci pieprzu w uszy natarł! Daléj! prawa noga naprzód! Raz, dwa... a cóż ty, na kołkach idziesz? A czy cię téż...
Ale chłopak, raz takt zmyliwszy, szedł jak odurzony, przebierając nogami bez składu. To zdawało mu się, że niema ani lewéj, ani prawéj nogi, to znowu, że ma ich zawiele jakoś — i ani rusz do ładu z niemi trafić nie umiał. Szerzéj więc jeszcze otworzywszy usta, stawał zapatrzony w Zapałę, a wydęta jego brzuszyna wyglądała z otworu koszuli, zapomniawszy całkiem o wojennéj karności.
Stary dąsał się, gderał przez chwilę — aż ustawiwszy dzieciaka „do frontu,” zaczynał sam maszerować przed nim na pokaz. Nie był to już jednak ów bohaterski Zapała z przed chwili. Wielkie jego stopy podnosiły się teraz nad ziemią sztywno i martwo opadały, jakoby na drewnach sękatych wprawione; nadęta wierzchnia warga komicznie jeżyła się przystrzyżonemi wysoko wąsami, a spencer jego spłowiały zwisał na zaklęsłéj piersi, którą chwytał kaszel suchy, głęboki. Wówczas zatrzymywał się stary, głowę opuszczał, dyszał chwilę, a wziąwszy chłopca za rękę, szedł z nim w milczeniu, powłócząc zmęczonemi nogami.
Dzieciak jenerałów owych złocistych, dobosza i trębaczy zapomniéć nie mógł.
Drepcząc obok Zapały, myślał, przemyśliwał, gdzieby ich dziaduś mógł widziéć? A przed nimi, jak okiem zajrzéć, rozciągały się pola ozime, mazowieckie pola, zachodzące runią zieloną, po któréj poranny tuman bił w słońcu pyłem złotym, jakoby się mietlice kurzyły. Od lasu tylko błękitność jakaś przejrzysta siała się po ziemi, jakoby kto strugę modrą w powietrzu rozdmuchał przez przetaki srebrne.
Chłopak wytrzeszczał oczy coraz szerzéj, nadążając krokom starego. Juści nie gdzie, jeno w tym złocistym tumanie muszą być jenerały owe i cesarz. Patrzał, patrzał, otworzywszy gębę szeroko; gdy jednak nic dojrzéć nie mógł, pociągnął za rękaw starego i odezwał się głosem cichym: — Dziadusiu!
Ale pogrążony w sobie Wojciech nie słyszał chłopięcia.
— Dziadusiu! — przemówił wtedy malec głośniéj, — ja tam tego cesarza nie widział, ani trąbów nijakich...
Uśmiechnął się stary.
— A co ty myślisz, pędraku, że lada komu będą trąby grały? Oj, nasłuchał ich ja się, nasłuchał! To mi potém przez dziesięć lat z okładem w uszach dzwoniło, że anim ludzkiego gadania, ani wiatru w polu nie słyszał, jeno to ich granie. Hej! nie słyszałem nawet, jak starość przyszła i bieda! Ludziska głupi powiadają: głuchy Zapała. Oj, nie głuchyć, nie głuchy, jeno słyszący takie rzeczy, o jakich wam się, Mazury, nie śniło! Gdzie człowiek nie był, czego nie zaznał! Szedł pan na wojnę, szedł i ja. Wojciechu, powiada, nie żal ci chaty? Juści żal, panie, powiadam. To wracaj zdrów, powiada: ja stoję przy Napolijonie. Ha! to i ja stoję. A pan na to: daj rękę, bracie; nie wrócę do dom, powiada, aż z Francuzami. I nie wrócił. To był pan!
I spuszczał stary głowę, i szedł zadumany, wzdychający, aż po chwili prostował się i mówił daléj
— Albo co! Raz, pamiętam, wali nasza wiara do szturmu. Gorącyż to był dzień! Pewno go tam Bóg Najwyższy czerwono w kalendarzu zapisać raczył! Trąby grają, jakby na skończenie świata, bęben grzmi, że człowiek własnego strachu dosłyszéć nie może; gdzie spojrzysz, las nie las, sterczą bagneciska, że aż w oczy kole. My nic. Przed frontem przeleciał adjutant, błysnął szpadą, niby jasną świecą. A my, wiara, jak hukniem: Wiw limperer! tak ci tu zara one Hiszpaniska jak nie puszczą swoich fortów w taniec! Boże miłosierny! żeby się nasza ziemia trzy razy zapadła, toby takiego huku nie było. Oficery krzyczą: marsz! marsz! Idziesz, jakby ci kto za piętami gorącą smołę lał: nie wiada jeszcze, czyś z głową, czy już bez głowy. Same nogi niosą cię naprzód: prawa, lewa, prawa, lewa, marsz! A tu znów jak nie gwizdnie! Chryste Panie! Czapkę z głowy by zdmuchnęło, żeby niżéj poszło. My nic!
Trzeba było widziéć starego Zapałę, z jakim ogniem, z jaką werwą mówił te dwa słowa: my nic!
Była to cała epopeja téj mazurskiéj duszy.
— Dziadusiu — przerwał nagle Antek, oglądając się niespokojnie dokoła, — a płota to tam nie było, żeby się skryć za niego, a potém w nogi do wsi?
— Płota? — powtórzył Zapała z wzgardliwym uśmiechem, — oj, ty chłopska maniero! A hunor, a ambicya? a co powie cesarz, abo i kapitan? Dałby ja ci płot na wojnie, abo i uciekanie! Nasz kapitan powiadał, co jak ta wojna przyszła, to wszyscy królowie i wszyscy panowie posiedli, pozakładali ręce i patrzyli, jak się Polak za Francuza bije. Ot, pięknie by to było, żeby potém gadali, cośma tchórze. Nie daj Boże takiego doczekania!
— A na cóż się Francuz sam nie bił? — pytał daléj Antek.
— Co się miał sam bić? W przyjacielstwie wszystko po równości; my im, oni nam. A to juści i dla człowieka jest z hunorem, że go tam ludzie widzą we świecie, i znają, i powiadają o nim tak i tak. A ty się pilnuj, żeby ci kula nie policzyła zębów nawylot: to już twoja rzecz!
— A cesarz? — pytał chłopczyna głosem z niepokoju stłumionym, — kto pilnował cesarza?
— Cesarza? oj, dziecko ty moje! Pilnował ci go sam Pan Bóg Stwórca, i ona jasność, co od niego biła po świecie, i ony orły, co nad nim latały na sztandarach naszych, i ten dech gorący, co szedł ku niemu z onych piersi ludzkich, gotowych murem stanąć, żeby jeno skinął! Nie broniły go zamki, ani pałace; w obozie jadł, w obozie spał. Ktoby powiedział: człowiek, jak i drugi. Ano kulka kulce świstała lecący, że to Napolijon Bonapart, i żadna tknąć go nie śmiała.
Umilkł stary wiarus, dźwiękiem własnego uniesiony głosu, a źrenice jego cicho gorzały, zapatrzone w dalekość siną.
Antek dreptał obok niego, coraz szybciéj przebierając bosemi nogami. Postać bohatera, odtworzona gorąco przez starego Zapałę, widomie niemal przechodziła z duszy jego w duszę dziecka. Chłopiec czuł się zaniepokojony, wzruszony; moc go jakaś brała za czuprynę konopiastą, więc podnosił głowę do góry, jak ptak do słońca — i coraz silniéj ściskał rękaw starego Wojciecha. Miał téż skrytą nadzieję, że tam daleko, gdzie dziaduś spostrzegał postać swojego cesarza — i on téż może przecie, otworzywszy dobrze gębę — cośkolwiek obaczy. Nie mógł jednak zobaczyć nic, i to go srodze trapiło.
Spojrzał staremu raz w oczy, spojrzał drugi raz, potém go za rękaw pociągnął i szepnął: — Dziadusiu
Ale Zapała utonął myślą w takiéj dalekiéj przeszłości, że głos dziecka dobić się tam nie zdołał. Ognie mu jeno chodziły po zoranéj twarzy — zwiesił głowę i w milczeniu wracał pod las, do chaty.
Nocy téj Antek spać nie mógł.
Po ławie się ciskał, rękami rozrzucał, majaczył; a kiedy go Wojciech świtaniem obudził, pierwszą myślą malca był... cesarz.
Zkąd bo się mógł wziąć ów cesarz na białym koniu, co go dziaduś wczoraj w polu widzieli? Białego konia w całéj wsi nie było; nie było go i we dworskiéj stajni. Jak téż mógł wyglądać koń taki? A cesarz? kulki nad nim latały, śpiewając, — broniła go zorza złota, idąca przed nim na wojnę, a chorągwie furczały na wietrze, jako skrzydła ptasie, przypięte owemu koniowi białemu.
Taki sobie obraz utworzywszy w duszy, stanął chłopczyna przy zydlu u misy, wedle siedzącego Wojciecha; nie mógł jednak jeść wiele, jeno łyżkę z garści w garść przekładał, zadumany, zapatrzony...
Aż kiedy Zapała pośniadał i jął siekierę na brusiku ostrzyć, zbierając się na porębę do lasu, malec zaczął się kręcić, staremu drogę zachodzić to z téj, to z owéj strony, aż wreszcie za kolana go chwycił rączynami chudemi.
— A ty czego, chłopcze? — zapytał stary.
— Mój dziadusiu! moi złoci! niechby ja téż tego cesarza choć raz obaczył! choć bez płot!
Zapała uśmiechnął się pod wąsem.
— Ot, czego się głupiemu zachciało. Cesarza! cesarza!... A cóż to, cesarz jest ekonom, abo strach na wróble, żeby go lada kiep widział? Hej! hej! nawędrował ja się niemało po świecie i niemało biedy zgryzł, i skórę własną, jak wąż, odmienił, zanim go oczy moje ujrzały!
— A jakże go oczy wasze ujrzały? mój złoty dziadusiu! — pytał daléj Antek z najwyższém zajęciem, chwytając znowu za kolana starego.
Zapała siekierę poostrzoną na brusiku wsparł i westchnął głęboko.
— Oj! nie bez płot, nie bez płot, moja sieroto! Ujrzały go oczy moje w dymie harmatnim, w ogniu jarzącym, w trzaskawicy śmiertelnéj, kiedy człowiek nie ma czasu wezwać Boga przy skonaniu... Ujrzały go oczy moje w tumanie krwawym, niesionego, jako sokół wiatrem zachodnim, nad pole kłosów dostałych. A nie były to kłosy, jeno ludzkie głowy; a co kulka świśnie po nich, to jakby kosa przeszła, bruzda się ściele i ściernisko trupie...
— A któż tak kosił, dziadusiu?
— Śmierć kosiła, chłopcze.
— A cesarz?
— Cesarz był z nami. A ktoby dotrwał bez niego? Na górze stał w kapocie swojéj szaréj, rękę do oczu przyłożył i rozkazy dawał, i patrzał, jak się Mazury prą na bateryę. Bóg widzi, nie my ją brali, ale to wejrzenie jego. Zrazu-m ci ja nic nie wiedział, który to jest cesarz; bo wkoło sztab się kręcił, cały w złocie, a w piórach, a w szelestach. Aż tu mi pan mój powiada: Wojtek, powiada, to Napolijon. Spojrzę ja, jeno go maluj! Porozlatały się one adjutanty złociste z rozkazaniem pańskiém, a on stał sam; a choć był drobnéj urody, tak mi się wydał ogromny, jako świat.
Zadumał się stary i zamilkł; aż widząc po chwili, że chłopię u kolan mu stoi, a w oczy pogląda, pogładził szorstką dłonią jego rozsypane włosy i przemówił łaskawie:
— No, no, jeno ty mi się wyucz maszerunku, jak się patrzy, i wszelakiéj komendy, to już ja ci Napolijona pokażę; niechno jarmark...

A podjąwszy siekierę, na ramię ją sobie założył i ruszył w las na porębę.




Straciłem potém jakoś z oczu Wojciecha Zapałę. Stary podobno chorzał, dyszał, w lesie na porębie nie stawał, z chaty nie wychodził; nawet na jarmark doroczny zajść nie mógł, tak mu się dawne, za młodu nieliczone cięcia odzywały po kościach a stawach.
Małego za to Antka spotkałem kiedyś na drodze.
Było to jesienią. Dzieciak był równie chudy i nędzny, jak dawniéj; w stroju tylko jego zaszły niektóre odmiany. Ta sama wprawdzie koszulina zgrzebna okrywała mu grzbiet niebogi, ale na niéj miał po wierzchu starą kamizelę Zapały. Kamizela była ogromna, za kolana chłopakowi idąca, na przedzie rozwarta, gwoli owéj niepoprawnéj brzuszynie, co to nie chciała iść „w siebie” i odejmowała Antkowi „wszelaki rychtunek” rycerski.
Chłopak maszerował po ostrém ściernisku, trzymając na ramieniu sękaty kij Wojciecha i stawiając z góry cienkie swoje nożyny, z których jedna obuta była w stary babski trzewik, wywleczony ze śmiecia przez jakiegoś Kruczka, a druga tkwiła w wielkim drewnianym chodaku, opadającym ciężko za każdym krokiem malca. Ten to chodak właśnie dawał takt marszowi i napełniał serce Antka uczuciem słusznéj dumy. Istotnie „maszerunek” szedł świetnie. To chodak, to trzewik podnosiły się do wysokości nosa chłopięcia i opadały z łomotem, któremu wtórowała cieniutka komenda: raz, dwa! — i znowu: raz, dwa!
Idąc tak, patrzał chłopczyna przed siebie daleko, daleko... jakoby miał tam cel upragniony, do którego trzeba mu było koniecznie maszerować po ściernisku, ot tak, jak stał: w koszuli i w kamizeli.
Przed jego wzrokiem przejrzystym, smętnym, wzrokiem chłopskich sierot, promieniała kędyś w dali postać jasna, ogromna, unosząca się — „jak sokół na zachodnim wietrze,” — postać cesarza.
Spotkanie to nie było ostatniém. Widywałem go późniéj twardą już jesienią, w półkożuszku Wojciecha i całkiem boso; nie odejmowało mu to jednak fantazyi, a komenda szła żwawo i składnie.
Nadeszła zima.
Wieczór był cichy, mroźny, miesięczny.
Świeże śniegi słały się puchem przez pola; w niebie, głęboko, paliły się gwiazdy sine; między niemi a ziemią leżały błękitne cienie i srebrne pary. Ze wsi dolatywały łomoty cierlic i psów szczekania, a pod lasem, het, precz — u Wojciechowéj chaty, słychać było stuk siekiery.
Idąc prosto na stuk ten, ujrzałem starego Zapałę, jak ociosywał dębczak, zdawna u progu leżący.
Pobladł, postarzał, a w miesięcznych blaskach wyglądał bardziéj na widmo, niźli na człowieka.
Przy nim stał Antek, przebierając na śniegu bosemi nogami; jego cienki głosik dziecięcy mięszał się do stuku siekiery, szczebiotał coś, jak wróbel, pożerając oczyma robotę dziada.
Stary pracował z widocznym wysiłkiem. Raz po raz postawał, opuszczał siekierę, czoło z potu ocierał i dyszał ciężko. W ostatnich czasach rozniemógł się, osłabł, a choć się codzień jeszcze z tapczana zwłóczył, czuł już, jak mawiał, ordynans u proga.
Pojednał się tedy z Bogiem i z ludźmi, odczyścił swoję zieloną kurtę, wysmarował grube buty i czekał.
Największą jego jednak troską był obiecany chłopakowi cesarz. Zkąd on go weźmie? jak mu go pokaże? Do miasta nie doniosą go już stare nogi; rzecz zresztą niepewna, czy nawet na jarmarku coś podobnego by znalazł. A tu chłopiec codzień dopomina się spełnienia obietnicy. Zresztą, zasłużył. Maszeruje dzielnie, niema co!
Komendę myli co prawda miejscami, ależ to jeszcze małe, douczy się, niech jeno podrośnie. I coby to za radość była miéć pod ręką obrazek, abo co takiego, i módz powiedziéć sierocie: patrzaj, chłopak, to Napolijon! Staremu od téj myśli serce rzucało się w piersi, jakby je warem oblał. Myślał, myślał, nareszcie onego miesięcznego wieczora wziął siekierę, poostrzył i począł ociosywać ów dębczak, przed chatą leżący.
I cóż, że tego nigdy nie robił? Toć ma cesarza, jak żywego, w duszy: Na górce stoi, ręce u piersi skrzyżował i patrzy, patrzy...
Antek, któremu także cesarz z myśli nie schodził zagadywał starego o to, o owo, drepcząc bosaka po śniegu, nareszcie spytał: jakieby Napolijon miał buty?
Odprostował się Zapała, o odźwierek wsparł i rzekł:
— Czekajże, chłopcze... buty to miał ogromne, z gwiazdami przy ostrogach; jak konia niemi sparł, to cała armia ostrogę poczuła w piersiach. I szła, i szła, choć na koniec świata.
— Pewnikiem siedmiomilowe — zauważył Antek dla siebie. Potém zaś dodał: — a kapotę?
— Kapotę? — powtórzył stary, — żeby tak nie skłamać, to kapota nie była cesarska, lada ordynans miał lepszą. Tylko, że jak ją Napolijon na siebie wdział, a przed frontem stanął, to ci się zdawało, żeś słońce obaczył. Oj, ginęli téż ludzie, ginęli dla téj kapoty, i nie żal było! Cesarz był mały, zwięzły, składny, a oczyma przez skórę cię brał, choć wejrzenie miał zawsze łaskawe. Pamiętam... — Tu stary umilkł, nagle za piersi się chwycił, począł kasłać ciężko, aż uspokoiwszy się, po niejakiéj chwili rzekł: — Ale ty, chłopcze, do izby ruszaj, a do spania się zbieraj... kurki zachodzą — dodał, poglądając ku gwiazdom sinym.
— A kiedyż ja, dziadusiu, cesarza obaczę? — powtarzał Antek zwykłą swoję piosenkę.
— Obaczysz, obaczysz... śpij jeno...
A kiedy chłopiec do chaty wszedł i drzwiami skrzypnął, stary ręce w górę wzniósł i mówił głośno:
— Panie Boże Wszechmogący! nie wołajże mnie ze świata, póki oto téj sierocie nie pokażę Napolijona cesarza, amen!
A gdy to mówił, taka była cisza, żeś słyszał w powietrzu lecące igiełki par mroźnych.
Zaraz potém dziad w garść splunął, siekiery się jął, a stukot jéj aż do samego świtu obijał się o sosny po lesie.
W kilka dni potém, o wczesném zaraniu, w pośrodku nędznéj, czarnéj chaty pod lasem, stał dębczak ów z pod progu, zmieniony w postać człowieczą.
Gruba to była robota, chropawa, nieskładna, głowa przyduża, nogi przykrótkie, kadłub przyciężki; kiedyś jednak stanął w progu izby, ot tak, jak teraz przy ogarku łuczywa, płonącego w kominie, toś na pierwsze wejrzenie musiał krzyknąć jak Zapała:
— Napolijon!
Charakterystyki posągu tego nie stanowiły rysy twarzy — to pewna; można je było owszem nazwać rysami tego lub owego człowieka, chociaż i one zarywały cośkolwiek z potężnéj, znanéj wszystkim głowy bohatera. Co do kapoty za to, kapelusza i rąk skrzyżowanych na piersi — nie podobna się było pomylić.
Przed dziełem swojém stał Wojciech Zapała jaśniejący, natchniony, ogromny w sobie, istny Fidyasz w chłopskiéj siermiędze.
U nóg jego leżały dłutka i pilniki, gorące jeszcze od rozmachu mazurskiéj dłoni.
Oczy mu gorzały ogniem miłości i dumy, usta zaszły czerwienią, jako za młodych lat, pierś poruszała się oddechem pełnym, swobodnym, i stał tak w przemienieniu oném — prosty i piękny — trzymając w jednéj ręce podjętą z ziemi siekierę, a drugą po wojskowemu salutując cesarza.
Po chwili uśmiechnął się i zwrócił głowę w róg izby. Tam, na ubogim tapczanie, spał Antek sierota. Rozrzucona na piersiach koszulina pokazywała chude jego żebra, a z pod kamizeli, którą był przykryty, wyglądały nogi, cienkie jak badyle. Równy, głęboki oddech poruszał jego pierś drobną, a obie ręce leżały nad głową, jako nad słomianą strzechą. Zapała patrzył na chłopca i oczy jego wilgotniały niby poranną rosą.
Tymczasem odniało na wschodzie.
Styczniowe słońce podniosło się nad Żelazową Wolę, wielkie, gorejące, czerwone. Śniegi spłonęły w blaskach różanych i w złocie.
I uderzyły promienie słońca w okienko izby czarnéj i padły na postać bohatera łuną jarzącą. Światło zbudziło wróble i Antka.
Przewrócił się z boku na bok, zamruczał niewyraźnie: „...dwa, trzy,” — potém westchnął i oczy otwarł. Otwarł — siadł na tapczanie i spojrzał po izbie. Zamknął je znowu i znów otworzył, przetarł kułakiem, spojrzał — i rozdziawił usta, jako miał szerokie. Chwilę trwał w takiém osłupieniu niemém; nagle zerwał się z tapczana.
— Cesarz, dziadusiu, cesarz!...
Chwycił go stary, podniósł, do piersi przytulił, na wąsy spadły mu dwie łzy ciężkie i słone. Potém chłopca na ziemi postawił — podał piersi naprzód, jakby na bagnety szedł, i huknął, aż w lesie odgrzmiało:

— Wiw Napolijon! Wiw limperer!




O wieku, co blaski swoje rzucasz w cienie i chłody dni naszych, i zapalasz ognie w biednéj chłopskiéj piersi, i dajesz chwilę szczęścia czarnéj chłopskiéj chacie, i uczysz pacholęta bose iść po ścierniskach życia ku ideałowi — o wieku!...




ULTIMUS.
I.

Za ostatnią, z miejska otynkowaną kamieniczką w Łuknikach stało nizkie domostwo drewniane, zczerniałym gontem kryte, które miało tę osobliwość, że z trzech stron otaczał je sad śliwkowy, gęsto puszczony i zdziczały nieco, a z czwartéj stawał przed niém na jednéj nodze stary, zdawna już okulawiony żóraw, który, wtuliwszy między barki głowę, długiemi godzinami patrzał w niebo jedyném okiem, jakie mu zostawiła swawola chłopców miejskich. Cała postawa nieszczęsnego ptaka była nad wyraz śmieszna. Chudy, nastrzępiony, z podwiniętą nogą, którą od czasu do czasu na bok wyciągał dla rozprostowania, szyję miał siną, miejscami z pierza odartą, przez łeb krwawo zaschłą szramę od polana, które ciśnięto za nim w gorącéj jakiéjś przeprawie, ogon wyszarpany, ślady deszczów i pyłu miejskiego na sobie noszący, dziób zeschły, grzbiet zgarbiony... ruina ptaka, i tyle. Jedyną pamiątką czasów dawnéj świetności były wielkie, poderwane nieco skrzydła, które w chwilach zadumy zwieszał ku ziemi, jak zwiesza ramiona człowiek zniechęcony i śmiertelnie smutny. A kiedy je tak opuścił i koszlawo stanął, podjąwszy w niebo skaleczałą głowę, można się było i śmiać i wzruszonym czuć na widok tego rozbitka, strąconego z jakichś powietrznych, farysowych dróg...
Zórawia znano w miasteczku pod imieniem Franek. Imię to zostało mu w spuściźnie po pierwszym właścicielu, hulaszczym włóczędze, który w podmiejskiéj, mieszczącéj się w domostwie owém traktyerni pół życia przesiedział, był zalotnikiem pięknéj Zuźki Sas, a i przemytnikiem także. Na jaki koniec przyszło straceńcowi temu — nie wiedział nikt. Przepadł kędyś bez wieści, bez echa, jak przepada kamień w wodę rzucony, i zostawił ptaka-sierotę z smętném dziedzictwem imienia swojego. Jeden tylko Abrajtys, kanonier stary, co z pod Jeny pusty rękaw u mundura przyniósł, Ultimusem nazywał żórawia. Bywało, stanie nad ptakiem, zapatrzonym w wieczorną zorzę, głową trzęsie i mruczy pod siwym, najeżonym wąsem: „Hej! hej! A gdzie to bracia twoi, nieboraku? Odlecieli, odlecieli!... zostałeś sam, sieroto stary!... Ostatni... Ultimus!”
A tu mu wiatr wiewa pustym rękawem, po siwych włosach chodzi i świszczy: ultimus... ultimus... Chłopaki od Jana Grzmota, szewca z Szydłowieckiéj ulicy, w głowę zachodziły, co ten wyraz miał znaczyć. Aż im organista wytłumaczył wreszcie, jako to jest słowo nieczystą moc mające, którém się farmazony zwołują pod Szatryą, w pierwszy piątek po miesięcznym nowiu. Z téj organistowskiéj erudycyi wypadło to, że i do biednego ptaka przylgnęło coś niecoś z zabobonnego strachu, jaki w mieszkańcach Łuknik wzbudza Szatrya, dość podejrzanéj sławy zażywająca na Żmudzi góra, niby nasza Łysa. Ale téż od téj pory, rzec można, żóraw miał życie spokojniejsze nieco i nie tak często brał w łeb kamieniem albo garścią piasku, kiedy się, chyłkiem drepcząc, na miasteczko ważył. W domu za to, zwłaszcza zimą, po dawnemu pędził żywot, pełen abnegacyi i dotkliwych upokorzeń.
Bywało, całemi godzinami w sionce pod drabiną stoi skulony, kryjąc się poza wysłużone miotły i upatrując przyjaznéj pory, aby się dostać do kuchni, posilić obierzynami kartofli i z cebrzyka napić. Najprzyjaźniejszą porą bywała ta, kiedy Zuźka Sas, czarnooka władczyni kuchennego państwa, wyszczerzała do przechodniów białe swoje zęby. Jeśli to był dzień targowy, a przechodnie gęściéj szli, żóraw zdołał nawet niekiedy pochwycić kawał mięsa ze stolnicy i, przytaiwszy się, wysunąć niepostrzeżenie. Głód, nędza i niewola kalectwa, która go trzymała przy ziemi, wyrobiły w nim pewien stopień przebiegłości ludzkiéj prawie i znikczemniły nieszczęsnego ptaka. Zimą tedy był żóraw obrazem kompletnego upadku i głębokiéj demoralizacyi, a skrzydła jego, częścią z piór ogołocone przez domowego kundysa, częścią obryzgane kipiątkiem przez piękną Zuźkę Sas, zdawały się zapominać w smętném opuszczeniu swojém, że ponad parą, unoszącą się z żelaznych saganów podmiejskiéj traktyerni, istnieją swobodne, szerokie przestrzenie, kędy można brać lot górny, wyżéj — i wyżéj — do słońca.
Na wiosnę za to zmieniało się to nieco ku lepszemu. Kiedy pierwsze ciepłe tchy powiały od jezior, od lasów, a wiosenne chóry żab ozwały się z łąk mokrych i wygrzanych stawów, kiedy nad Łuknią, nad Windaną, obłąkiwały się lecące od Bałtyku mewy, żóraw stawał się dziwnie zadumany, niespokojny, dziki. Rankami i wieczorami odbywał jakieś dalekie, dające do myślenia wycieczki, z których powracał zroszony, płochy, niepozwalający zbliżyć się do siebie; w nocy tulił się między śliwiną młodą, abdykując z owéj grzędy w chlewiku, o którą przez całą zimę z kogutem domowym bój toczył; we dnie wypatrywał czegoś na horyzontach dalekich, za południowym wiatrem obracając głowę. Aż kiedy wczesnym rankiem, po rosie, ozwało się w powietrzu cichém kruczenie wracających żórawianych kluczów, Ultimus, na jednéj nodze stojąc, jakby na pal wbity, szeroko machał wystrzępionemi skrzydłami i wydawał krótki, chrapowaty głos, bardzo podobny do okrzyku tęsknoty. Zdarzało się, że łańcuch żórawi brał lot ku ziemi, pękał w błękicie i z wielkim szumem spadał na żerowisko przygodne. Nakrywała wtedy nieboraka chmura skrzydeł, a ptaki obstępowały go, dziwiąc się i naradzając głośno. Trzeba było widziéć, jaką minę i postawę przybierał wówczas nieszczęsny Ultimus. Skacząc na jednéj nodze ochoczo, a drugą ledwo ziemi tykając, usiłował dać do zrozumienia, że jeśli nie posługuje się obiema w równéj mierze, to tylko z własnéj dobréj woli swojéj, i ot tak, z wiosennego kaprysu. Głowę z przyschniętą blizną krwawą dyskretnie w bok przechylał, jakoby z wielkiego animuszu i fantazyi to czyniąc, a cała jego fizyognomia nosiła wyraz głębokiego uszczęśliwienia, uśmiechu prawie.
Mądre ptaki nie dały się jednak wywieść w pole. Nie wiadomo jak i po czém, ale zawsze odgadły tę smętną komedyę, zawsze zwąchały kuchenne pomyje, któremi trącił, dojrzały okaleczenia i ślepoty... A wtedy, z gniewem zawodu, bezlitością silnych i wzgardą swobodnych, zaczynały z łomotem wielkim w skrzydła bić, wrzaskliwie urągając głowie renegata, który téż odrazu tracił całą kawalerskość postawy, robił się pokorny, zmalały jakby, i cichym, żałosnym piskiem skarżąc się na niedolę swoję. Żórawie jednak wyciągały już do lotu długie szyje, zrywając się zrazu ciężko, potém swobodniéj coraz, aż wkrótce wysoko gdzieś, w blaskach wiosennego słońca ginęła czarna ich wstęga. Ultimus zostawał sam. Wtedy to w jedyném jego osłupiałém oku zbierała się wielka łza krwawa, chwilę drżała w okrągłéj źrenicy, poczém, pęknąwszy, gasła...
Długi czas chodził potém żóraw jak struty, kulejąc mocniéj niż kiedykolwiek, zgarbiony, postarzały, przybity, ledwo sobie żeru szukając. Okaleczoną głowę chował w pokrzywy, puszczające się pod płotem sadu, a końce skrzydeł włóczył po ziemi, jakoby ich udźwignąć nie mógł w téj melancholii, która go trapiła. Od połowy maja dopiero nabierał znowu ducha, kiedy na młodą zieloność sadu otwarło się z brzękiem okienko szczytowe, przytulone pod dachem starego domostwa. Był to znak, że się mieszkańcy poddasza budzą ze snu zimowego, że przyjazna, wyschła ręka rzuci mu rankiem okruchy bułki albo nieco kartofli zgłąbiałych. Odtąd codziennie można było widziéć żórawia, stojącego jakoby na straży pod okienkiem owém, a przy okienku starą kobietę o szczupłéj, bladéj, niegdyś pięknéj twarzy, jak z niesłychaną wprawą robiła pończochę, trzymając ją zdala od przygasłych oczu.
Niekiedy, pod wieczór, sztywniały jéj od drutów cienkie palce. Opuszczała wówczas ręce na kolana, a podniósłszy głowę ku niebu, szeptała coś zwiędłemi usty. Kto wie co? Modlitwę może, może jakieś zaklęcie dawnych, dawnych lat, które jéj dotąd dawało siłę życia. Nieraz téż, siedząc tak, przechylała w tył głowę i, przymknąwszy zmęczone oczy, zaczynała śpiewać cichym, drżącym głosem. Była to znana wszystkim pieśń stara, którą może niejeden z nas przy kołysce słyszał:

...Powiejcie wiatry od wschodu...
Z wami do mojego rodu
Poszlę skargę obciążoną...

Najczęściéj wszakże odkładała całkiem zmudną pracę swoję, a dobywszy ze stolika podłużną blaszaną puszkę, wyjmowała z niéj ostrożnie zwitki papierów pożółkłych i listów przesiąkłych wonią lawendy, któréj pęczek leżał pomiędzy niemi napół okruszony. Wyjmowała je i patrzyła na nie długo, wtedy nawet, kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, a żóraw nie widział nic, tylko jéj bielejące w letnich zmierzchach ręce. Wreszcie wychylała się z okienka, aby je zamknąć przed padającą rosą, a wówczas można było widziéć całą jéj postać szczupłą, wyniosłą, przygarbioną nieco, twarz bladą z drobnemi, ściągniętemi usty, i pasma siwych, obfitych jeszcze włosów.
Ślepy na jedno oko żóraw niewiele nad to mógł dojrzéć. Ale inni mieszkańcy starego domostwa wiedzieli doskonale, że poddasze wynajmuje pani Magdalena Rożnowska, szlachcianka z rodu, wdowa po Imci panu Wincentym Rożnowskim, który, sługując oficyalistą po wielkich dworach, dosłużył się wreszcie mogiły na cmentarzu w Lidowianach i tego zaszczytu, że jego ostatni chlebodawca, jaśnie wielmożny graf Krut, wdowę po nim i sierotę na własnéj bryce, własnemi końmi do miasteczka najbliższego wywiózł, dodając im z pańskiéj szczodrobliwości swojéj półkorcze jaréj pszenicy i półkorcze żyta.
Za młodych lat swoich zwykł był pan Wincenty podpisywać się na kontraktach, zawieranych z jaśnie wielmożnymi dziedzicami: Rożnowski herbu Junosza. Nosił téż wielki sygnet na serdecznym palcu z swoją pieczęcią rodową. Gdy wszakże na tę szlachecką fantazyę chudego pachołka ten i ów krzywo patrzał, a majątki poczęły w ręce nowych ludzi iść, oddał pan Wincenty sygnet do schowania żonie i podpisywał się wprost nazwiskiem tylko, zawsze sobie wszelako zastrzegając w myśli Junoszę i ślubując, że wydobędzie heraldyczne dowody szlachectwa, przez wzgląd na męzkiego potomka, jakim go los w późnym już obdarzył wieku. Zostawał nawet z tego powodu czas jakiś w korespondencyi z Imci panem Filipem Łomotką, autorem kilku drogocennych listów, zachowanych w blaszanéj puszce pani Magdaleny Rożnowskiéj. Oto z nich jeden, ostatni co do daty i dobrze już pożółkły:

Wielmożny Panie Dobrodzieju.
A iż wiadomą jest rzeczą, jako mogę wydobyć dowody szlachetnego urodzenia Wielmożnego Pana Dobrodzieja z Jaśnie Oświeconéj Heroldyi Królewskiego Państwa, gdzie mam znajomość na pewnym fundamencie, a nawet kumoterstwo ze starszym woźnym Trzewińskim, przeto upraszam Wielmożnego Pana Dobrodzieja o nadesłanie dziesięciu rubli na papiery i inne trudności.
Podpisano: Filip Łomotka.
Nie nadmieniał szanowny autor powyższego listu, jakieby to trudności być miały, ale do usunięcia ich nie przyszło nigdy, ponieważ pan Wincenty nigdy jakoś nie mógł zebrać dziesięciu rubli razem i z protekcyi zacnego Trzewińskiego korzystać. A tak list ten, jako téż i inne pamiątkowe papiery, świadczące, iż ród był szlacheckim, zostały złożone w puszce pani Magdaleny razem z owym herbowym sygnetem, pęczkiem lawendy i kawałkiem fijałkowego korzenia, który kiedyś był pomocnym przy wyrzynaniu się pierwszych ząbków Julka Rożnowskiego, dziedzica téj właśnie, jedynéj spuścizny.

Od wielu już lat, kiedy jeszcze ów jedynak był małym Julkiem i na kolanach matki usypiał, wyschłe jéj palce odmykały codziennie blaszaną puszkę, ot tak, na pociechę doli wdowiéj; a zapach lawendy rozchodził się po biedném poddaszu i przywiewał woń młodości i obrazy dawnych, dawnych czasów. Kobieta podnosiła wtedy oczy ku wieczornéj gwiaździe i zaczynała rozpowiadać chłopcu o nizkim dworku w szlacheckim zaścianku. A kiedy chłopiec usypiał zmęczony, tuliła głowę jego do kolan, śpiewając drżącym głosem zwykłą swoję pieśń: „Powiejcie wiatry od wschodu...” Ultimus znał ten śpiew i, stojąc na jednéj nodze, z wyciągniętą szyją, patrzał w okienko jedyném okiem swojém, w którém widać było jakąś bezsenną troskę. A sad śliwkowy drżał tymczasem od słowiczych poświstów i pieśni rozgłośnych, klaszczących. A za sadem, het, precz na moczarach, zawodziły wiosenne chóry żab i słychać było zapóźnioną fujarkę pastuszą, a od miasteczka biły zmięszane głosy ucichającego życia coraz słabsze... coraz dalsze... Aż wreszcie schodziła noc, — co téż ma dla ziemi łzy swoje i kołysze kwiaty polne na zapomnianych mogiłach, a cień i cisza obejmowały ptaka-tułacza, kobietę i dziecko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale to było dawno już. Teraz mały ów Julek wyrósł na silnego, gibkiego chłopca, który las czarnych włosów miał nad czołem, oczyma gorącemi z powietrza, zda się, pił życie, a całą młodzieńczą postawą pęd w górę biorąc, bardzo się hardo po miasteczku nosił.
Hardość ta wszelako tajała, jak śnieg, na widok pięknéj Zuźki Sas, od kiedy jéj chusteczkę z białéj szyi — niechcący zaczepiwszy — zerwał, a ona go w wielkim gniewie nazwała panem Julianem, zamiast po dawnemu — Julkiem. Odtąd w życiu chłopca wiele się zmieniło. Na miasteczko biegał, razwraz potrzebował pieniędzy; smutny był, roztargniony, to znów do zbytku pusty...
Matka widywała go coraz rzadziéj i na coraz krótszą chwilę; poddasze opustoszało, ogłuchło, poszarzało jakby. Tylko szelest szybko migających drutów i ciche, nagłe westchnienie pracownicy — były jedynym życia jego odgłosem. Żóraw za to dobrze się teraz miéć począł i z bezprzykładném zuchwalstwem porywał najlepsze kawałki mięsa z pod ręki Zuźki Sas, rozgadanéj, śmiejącéj się czarnemi oczyma do pięknego chłopca, który téż przy niéj miał jakieś błyskawiczne uśmiechy i nagłe drgnienia w smagłéj, bladéj twarzy.
Pani Magdalena Rożnowska nieodrazu spostrzegła tę zmianę. Teraz dopiero niepokoić się poczęła, kiedy Julek to na obiad, to na wieczerzę spóźniając się coraz, pewnego dnia wreszcie nie przyszedł wcale do domu.
Biedna kobieta wieczora tego długo wyglądała okienkiem, rozwijała i zwijała nigdy niekończącą się robotę swoję, chodziła niecierpliwie po biednéj izbie, w któréj, oprócz jéj łóżka i synowskiego tapczana, mało co było sprzętów ubogich. Padła nareszcie na stołek i dobyła swoje sacra arcana, zamknięte w puszce blaszanéj, pozwalając im po raz pierwszy rozsypywać się z kolan na ziemię. Ręce jéj się trzęsły, cienkie wargi drżały czegoś, a smutne, zmęczone oczy zatrzymywały się z osłupieniem na podpisie Filipa Łomotki. Nagle, rozległ się z dołu brzęk stłuczonéj szyby, gwałtownym ruchem biesiadników z okna traktyerni wypchniętéj, a na cichy sad śliwkowy buchnął śmiech i gwar. Kobieta drgnęła i podniosła się wyprostowana. Jeden z głosów tych, metaliczny, miękki, świeży, był głosem jéj syna. Towarzyszył mu ochrypły nieco bas, a w hałaśliwą, rubaszną ich rozmowę wpadał swawolny, drażniący śmiech pięknéj Zuźki, który w domostwie wszyscy dobrze znali. Wdowa klasnęła w ręce, jakby nagłém widzeniem olśniona. Chustka jéj z ramion spadła, wyschłe dłonie zacisnęły się w przerażeniu jakiémś przy pobladłych ustach, a oczy, zapatrzone w głębokie cienie śliwkowego sadu, miały wyraz osłupienia i najwyższéj troski. Gwar wzrastał. Teraz można już było rozróżnić pojedyńcze słowa.
— Zuźka! Zuźka... — mówił Julek stłumionym, urywanym głosem.
— A nie drożże się, głupia dziewczyno! — huczał bas szyderczo. — Szlachcianką cię zrobi... Konie do ślubu ja daję! Do licha! i ślub dać mogę, jeśli tego trzeba... Julek, mój chłopcze, nie upieraj się przy niéj, kiedy ci nie rada. Zrób tylko pieniądze, duże pieniądze, a wesele się znajdzie. Już ja ci drogę pokażę... Będziesz mi wdzięczny, póki cię nie powieszą, mój synu!

Śmiech Zuźki zagłuszył resztę. Wdowa chwyciła się za głowę. Ona znała ten ochrypły głos. Słup soli, w który się żona Lota zamieniła, nie był bardziéj nieruchomym od téj kobiety, stojącéj wśród lichego poddasza w swojéj wdowiéj, wypłowiałéj sukni. Po chwili dopiero zaczęła się mocno trząść, jakby nagłym chłodem ruszona. Istotnie, zapomniane dzisiaj okienko wciąż jeszcze stało otworem, a świeżość rosy szła przez nie razem z cichém światłem miesięczném, które się srebrnemi smugami po izbie kładło, czyniąc z osłupiałéj kobiety jakiś tragiczny posąg niedoli. U stóp posągu tego leżał szeroko rozwinięty papier, na którym w księżycowych blaskach wyraźnie czytać było można: „A iż wiadomą jest rzeczą...” i tak daléj...




II.

W samém jądrze Kurtowiańskiéj puszczy była obszerna polana, Halizną zwana, wśród któréj siwe dęby zrzadka rosły, podesłane trawą rzęsistą. Na wschód, na północ ciągnął się tęgi, zwarty las sosnowy, który tysiącem masztów szedł w niebo, igliwie na igliwie sypał, kłodami się walił wzdłuż i wszerz, ledwo gdzie jagodę lichą puszczając od ziemi do słońca. Na zachód otwierały się szerzéj jaśniejsze przygaje, zmieszane z brzozą, stojące na moczarach, w suchsze tylko lata dostępne, ochwytujące sobą błotne oczerety i jeziorka leśne. Gęsty trop zwierza tu szedł, kostka i skrzypy puszczały się kępami, a paprocie górą wiały lekkie, pierzaste... Od południa — puszcza rzadła nieco; siekiery już się w niéj przerąbywać poczęły, czyniąc wskróś ciemnéj zieleni nagłe, przejrzyste świty. Dęby i buki więcéj tu brały słońca na liście, a podszyte były gajem młodym puszczającéj się gęsto leszczyny, jarząbków, malin dzikich i różnych targańców... Tutaj się roiły wielkie barcie, ognieżdżone w wypróchniałych pniach starodrzewu, brzęcząc chmurami pszczół i pachnąc miodem, do którego nawet przemyślny Żmudzin rzadko mógł przystęp znaléźć.
Na téj to polanie wyprawiał dziś Jur Chmiel towarzyszom swoim tak zwaną „Fokusową noc, ” którą téż inni „Uzdzienną” albo „Stryczkową” nocą zwali. Był to jak gdyby zapust przemytników i złodziei końskich, obchodzony w noc sierpniową, na pamiątkę jakiegoś mitycznego Fokusa, który jakoby kiedyś był katem w Połądze i bez bólu wieszał.
Uczta skończyła się właśnie. Wpół wypróżnione kotły dymiły resztą strawy, a świeżo podsycone ognisko rozsypywało, trzeszcząc, iskry czerwone. W pośrodku polany stała wysoka, do góry dnem zwrócona beczka, a na niéj z podwiniętą pod siebie nogą umieścił się stary cygan i dął w kobzę różnemi głosy, w las je puszczając jak żywego zwierza. Tuż pod nim, plecami o beczkę oparty, siedział, szeroko rozstawiwszy owinięte szmatami nogi, pierwszy téj kapeli skrzypek, grając na instrumencie swoim z dziką jakąś zapamiętałością. Włosy mu na twarz spadły, pot kipiał z czoła, na obnażone ramię wystąpiły grube, sine pręgi, ale on zdawał się wcale nie uważać tego, utonąwszy z duszą razem w jakimś szatańskim czardaszu. Reszta muzykantów, to stojąc, to siedząc, grała na trąbkach, obojach, klarnetach i dziwnych jakiś szałamajach, z których nieokiełznana muzyka po puszczy się niosła jak wicher i grzmot, jak śmiech i płacz i zębów zgrzytanie. Przy téj muzyce toczyło się w nagłych światłach i cieniach migające taneczne koło, wiążąc się i rozsypując w pary, z okrzykami i dzikim tupotem. Cyganki zwłaszcza odznaczały się jakąś zaciekłością w tym tańcu, kręcąc się jak tuman jaskrawych wstęg i szmatek, błyskając bursztynem u piersi, białemi zębami z poza ust czerwonych, zwinne, niepochwytne, podrzucane w górę nagłemi wybuchami południowéj krwi, szalejące, niepamiętne, straszne. Gdyby im dać na tancerzy węże, gnące się potwornie za podmuchem indyjskiéj piszczałki, byłyby to pary dantejsko dobrane.
Mężczyźni szaleli także. Kapelusze ich, opasane sznurkami monety, latały w powietrzu jak roje czarnych, błyskających złotem motyli; ręce klaskały, lub chwytały tancerkę, a gibkie nogi, rzemieniem opięte, z nieprawdopodobną szybkością gięły się i prostowały naprzemian, w takt dzikiéj muzyki, lub własnego natchnienia — dzikszego jeszcze.
Kto z koła wyszedł, padał na ziemię jak martwy. Taniec ten był pracą, upojeniem, śmiercią niemal. Jedna tylko dziewczyna nie brała w téj ochocie udziału, a obróciwszy smagłą twarzyczkę na gwiazdy, kołysała się w jaskrawéj, uwiązanéj między dwoma drzewami chuście, z któréj zwieszały się ku ziemi jéj śniade, bose nóżki. A kołysząc się tak, śpiewała jak ptak leśny, górując niekiedy przenikliwym głosem nad całą tą orgią piekielną. Była to Ginta, balerina bandy, która nie tańcowała nigdy inaczéj jak za pieniądze, na jarmarku, w rynku. Wprost niéj, nieopodal ogniska, leżał Jur Chmiel, szeroko rozwalony, w baranim kożuchu i juchtowych butach, które mu okrywały nogi, grube jak dębowe kłody. Leżąc, na łokciu się wsparł, w smolny ogień patrzał, fajkę kurzył za fajką, rozmyślał i spluwał. Był to chłop tęgiéj postawy, idący ze starowierów, król okolicznych band cygańskich, prowodyr przemytniczych szajek i złodziei końskich, ze spraw swoich głośny od Połągi aż ku pruskiéj granicy. Siwiejącą już brodę przystrzygał; głos miał ochrypły, basowy, twarz ospowatą nieco, zgruba ciosaną, wielkie czoło, brwi nawisłe, oko siwe, bystre, głęboko schowane pod czaszką.
Nieco daléj siedziała i leżała starszyzna szajki; jedni trochę podchmieleni, drudzy poprostu senni. Czasem słówko jakie lub klątwę rzucił ten i ów, ale mało co zrozumiéć się było można przy owéj tanecznéj ochocie, od któréj aż puszcza głuchła.
Naraz wszczęło się jakieś zamieszanie. Przybywała nowa partya przemytników. Podniósł się pół ciałem Jur Chmiel i ku przybyszom bystry wzrok obrócił. Na wyładowanéj konopiami bryce siedział chłop z obojętną i zbiedzoną twarzą, za nim żyd z workiem przez plecy rzuconym, w którym miał igły, nici, tasiemki; żyd biedny, zaschły, brudny trochę, który od szabasu nie widział gorącéj strawy, a cały majątek w worku z sobą nosił. Wyborną była charakterystyka obu tych ludzi: ot, parobek na moczydło jadący, który podwozi biednego żydka za trzy łokcie tasiemki do fartucha żonie. Uśmiechnął się Jur Chmiel.
— Pochwalony! — rzekł.
— Na wieki wieków! — odpowiedział chłop, ze zwykłą obojętnością Żmudzina.
— A zkąd Pan Bóg prowadzi?
— Od Ejragoły, panie...
— Jakże tam, sucho sprzątnięte?
Chłop poskrobał się w głowę.
— Sucho nie sucho — rzekł, — anośmy deszcz workiem podparli...
I tak się zawiązała ta dziwna rozmowa, którą, dosłownie biorąc, można było uważać za gawędę, prowadzoną po pijanemu, a w któréj przecież przybysze dawali Chmielowi ważne objaśnienia co do przygód swojéj wyprawy i spodziewanych trudności. A tu już rozsypało się taneczne koło; kobiety biegły patrzéć na przywieziony towar, potrącając się wzajem i wyścigając. Ucichła kobza i bęben, i szałamaje ucichły; tylko jeden skrzypek, pod beczką siedzący, grał tak, że rozstąp się ziemio!
Zaczęto zrzucać konopie. Pod niemi leżały powiązane worki, pełne drogich jedwabnych towarów, a każdy worek taki mógł zapłacić sobą koszta całéj Fokusowéj nocy. W miarę jak worki zdejmowano, kładł na nie Jur Chmiel swoje znaki. Naliczono najpierw dziesięć — i odstawiono jeden na stronę. Naliczono drugie dziesięć — i odstawiono znów jeden. Wtedy otworzył Chmiel pierwszy z tych obu i począł wyjmować wzorzyste chustki jedwabne, które po jednéj dawał tłoczącym się ku niemu cygankom. Kobiety całowały go w grubą, wielką rękę, głośno ustami z zachwytu cmokając, i odchodziły już z kłótnią na języku i zawiścią w palących się oczach. Młodsze natychmiast wiązały chustki na głowę, starsze chowały je za pazuchę. Jedna tylko Ginta nie przestawała się kołysać i śpiewać. Stary Jur wybrał tedy najpiękniejszą szmatkę i rzucił ją śpiewającéj dziewczynie. Zerwała się i siadła w hamaku swoim, błyskając gniewnie czarnemi oczyma, a zwinąwszy zapalczywie dar Chmiela, cisnęła mu go w twarz.
— Bogdajeś przepadł! — zawołała — ty i chustka twoja!
Stary Jur w śmiech to obrócił, ale znaczno było, że złość w nim kipiała, bo zacisnął zęby, a oczy mu latały czas jakiś z przykrém migotaniem. Tymczasem przybysze włożyli swoje worki napowrót na brykę, starannie je pokrywając wiązkami konopi, poczém woźnica raz jeszcze napił się wódki, otarł rękawem usta, mieszki z obrokiem koniom na łby wsadził, a sam podszedł do kotła. Zaczęto szumiéć, śmiać się, baraszkować. Tylko Jur Chmiel nie mógł odzyskać humoru. Kładł się na ziemi, wstawał, do ogniska dorzucał smolnych polan, w głownie butem tłukł. Wreszcie wyjął z za pazuchy świstawkę i świsnął. Na ten świst, starsi biesiadnicy ustąpili z placu, a kilku młodych cyganów, dziewięciu, dziesięciu może, ruszyło pędem w las.
— Dawaj tabor!... — huknął za nimi Chmiel.
Zagrały echa od huknięcia tego. Potém dało się słyszéć niespokojne rżenie koni, a w chwilkę jeszcze tymczasowa sala taneczna zmieniła się w jakąś piekielną ujeżdżalnię, gdzie krótkie, urywane okrzyki popisujących się oklep cyganów mięszały się z parskaniem koni i pistoletowemi strzały.
Taki tu bowiem był regulamin, że koń skradziony musiał znać złodziejską mustrę i stawać się wspólnikiem złodzieja; na krzyk ani dbać, na strzał ani drgnąć, tylko pędzić, pędzić, pędzić... Tego się téż uczył tak zwany tabor szajki, z różnych stron świata spędzony, i znał to już nawet widać doskonale.
Ostrzeliwane ze wszystkich stron konie uszami tylko lekko strzygły i rozdymały chrapy. Ale żaden z nich ani na włos nie zmienił chodu, nie stanął dęba, nie szarpnął uzdy. Który z jeźdźców wolę miał, skakał przez ognisko smolne, inni wyścigali się wzajem, klaskając długiemi biczami. Był to widok prawdziwie piękny. Nawet kołysząca się dziewczyna wychyliła kędzierzawą główkę, patrząc na ten ponocny turniej z prawdziwém upodobaniem.
Jedna tylko klaczka białonóżka nie dała się jakoś zażyć. Za każdym strzałem zdzierała uździenicę, rżąc przeraźliwie, i na całą miarę swoję stawała dęba, grożąc upadkiem jeźdźcowi. Dostrzegł to Jur Chmiel i świsnął znowu. Konie stanęły jak wryte.
— Jak dawno w taborze? — spytał krótko chłopaka, który tylko cudem swojéj cygańskiéj zręczności dotąd się grzbietu źrebicy trzymał.
— Od jarmarku w Pokrożeńcach.
— Ze Średnickiego stada?
— Ze Średnickiego...
— Zawsze taka?
— Bies ją wie! Coraz gorsza chyba. We fartuchu chowana, czy co?... — dorzucił chłopak, skrobiąc się po głowie.
Jur Chmiel namarszczył brwi siwe.
— Do mety ją! — krzyknął gniewnie.
Chłopak zeskoczył, chwycił źrebicę za uzdę tuż przy samym pysku i podprowadził ją pod krzywy dąb, który stał nieopodal, z boku nieco...
Stary Jur dobył tymczasem pistolety, opatrzył, podsypał, półkurcze odwiódł i szedł z wyciągniętą ręką do rżącego żałośnie zwierzęcia, które w śmiertelnym jakimś przestrachu rwało się z uzdy, zbierając razem wszystkie cztery nogi, jakby się pod niém ziemia paliła. Chmiel stanął, przymrużył pałające oczy i podniósł pistolet do wysokości ucha źrebicy. Zanim jednak strzał padł, stała się rzecz dziwna. Oto leżąca dotąd w hamaku dziewczyna zerwała się nagle, jako ptak z gałęzi, biegnąc prosto na ogień z rozpostartemi rękami, bosa, w koszuli tylko i kraśnéj u bioder chustce. Jak ptak téż przelatujący mignęła nad ogniskiem smolném i rzuciła śniade rączki na szyję Chmielą, krzycząc przeraźliwie.
— Ojcze Jurze! ojcze Jurze! nie zabijesz tego zwierzęcia! Będę cię codzień całowała, pieściła. Zmiłuj się, ojcze Jurze, nie zabijaj białonóżki mojéj.
A krzycząc tak i drżąc cała, uwiesiła się u szyi starego, obejmując z wielką siłą kark jego bawoli i ledwo palcami śniadych, bosych nóżek ziemi tykając. Chmiel szamotał się zrazu; ale kiedy dziewczyna nie przestawała krzyczéć, przyczepiwszy się do niego jak pijawka, rozśmiał się i rzekł:
— A co, turkawko! Bogdajem przepadł, ja i chustka moja?... Puśćże mnie teraz, bo udusisz...
Mówiąc to, podniósł rękę i, wystrzeliwszy pistolet w górę, chciał pocałować dziewczynę. Ale Ginta już się w bok do białonóżki rzuciła, odwiązała ją, a chwyciwszy się długiéj, jedwabistéj grzywy, skoczyła na grzbiet uratowanéj źrebicy, przyklęknęła na jedno kolano i puściła się w szalony obieg po zaimprowizowanéj arenie, wołając ze śmiechem i łzami nieoschłemi jeszcze:
— Strzelaj teraz, stary grzybie!
Oniemiał Jur.
— Zejdziesz mi zaraz, dyablico! — krzyknął Chmiel gniewnie.
Podniosła się z kolan dziewczyna i, na równe nogi stanąwszy, pędziła jak szalona, daléj i daléj... Wiatr wiewał jéj chustką jaskrawą i zarzuconym w tył włosem, a białonóżka zdawała cię téż wiatrem być, wiatrem, niosącym kwiat dziki, na bagnach zerwany...
Nagle, od strony gościńca rozległo się echo dalekiego strzału. Daleki był, bardzo daleki, a przecież dosłyszeli go wszyscy. Nawet Ginta zatrzymała się w szalonym biegu i szybko skoczyła na trawę. Jeden z cyganów przypadł ku ziemi, ucho do niéj przyłożył i słuchał.
— Od Girnik, z téj strony góry — rzekł. Słuchał znów chwilkę. — Na koniach — dodał.
Zmarszczył się Jur Chmiel i zamyślił nieco, poczém wydał szybkie rozkazy. Wnet tabor w las spędzono, brykę zatoczono w zarośla, rozrzucone ognisko przyduszono ziemią, nabito pistolety i gotowano się do obrony na wszelki przypadek. Jakoż dał się wkrótce słyszéć tętent galopującego co pary jeźdźca, a w chwilkę potém blady, zakurzony, bez czapki, z roztarganą na piersiach koszulą i jakimś dzikim ogniem w czarnych oczach, ukazał się... Julek Rożnowski. Pod nim biały od piany, przedziwnego składu koń, który, nagle uzdą targnięty, w ziemię się wparł szeroko, chwytając powietrze krwawemi chrapami. Chłopak zeskoczył, oczyma szukając Chmiela. Ręce mu czegoś drżały, uśmiechał się i zagryzał wargi. Na delikatne jego, wpół dziecinne skronie wystąpiły dwie drobne, czerwonawe plamy. Biesiadnicy przypatrywali się ciekawie to wierzchowcowi, to pięknemu chłopcu, a najciekawiéj wodziła za nim oczyma Ginta, stojąca w koszuli swojéj u przygasłego ogniska.
Chmiel téż rad był wielce; konia kazał trawą wytrzéć i zwolna wodzić przed sobą, chłopca po ramieniu klepał i czekał, aż tchu chwyci, a zacznie opowieść swoję. Tymczasem znowu padł strzał; tym razem bliżéj nieco...
— Gonią... — szepnął Julek.
— A gonią! — odrzekł Jur.
— Gdyby tak... trafili... — mówił urywanym głosem zmęczony jeszcze chłopiec.
— A zkąd? — spytał nagle Chmiel.
— Z Lidowian.
— Z Lidowian? Źle! — krzyknął Chmiel, trzasnąwszy w grube palce. — Mają po drodze Kirkiliszki i Szwaby. Widzieli ciebie?
Chłopak rzucił ramionami.
— Wiatr w polu widzieli! — rzekł.
— Którędyżeś jechał?...
— Do błot, Wiewirzańskim szlakiem... potém na Dratwiński las...
— Źle! źle! — mruczał Chmiel, marszcząc się coraz groźniéj. — Wiewirzańskim szlakiem po piętach cię dojadą. Na Dratwinach siedzi gajowy z komisarskiéj sfory... gotowa bieda! Jakżeś jechał potém?
— Albo ja wiem! przez las, przez bagna... Strzelali już!
— Złodzieje!... — rzekł Chmiel z akcentem głębokiéj wzgardy w głosie. Myślał chwilę, potém dodał: — Nie miarkujesz, wielu ich było?
— Nie było wielu!... Dwa czy trzy razy we trzech strzelali, potém we dwóch... potém jużem nie słyszał nic, tylko mi wiatr koło głowy chodził...
Wstrząsnął się chłopak, było mu czegoś zimno...
— Chcesz wódki? — spytał Chmiel.
— Chcę wódki... — powtórzył Julek machinalnie.
Stary odwrócił się.
— Ginta! — zawołał — przynieś-no tu...
Nie domówił jeszcze, kiedy w dwóch miejscach dano strzał po strzale, razem prawie. Widocznie nawoływano się w puszczy. Cyganie spojrzeli po sobie...
— Cóż to!... — krzyknął zapalczywie Chmiel. — Chcą nas tu wziąć obławą, jak wilków? Hola! dorzucić ognia! Poświecim ichmościom.
I już się sam po drwa schylał, kiedy nagle, oślepiając mu oczy kłębem dymu, zerwał się świszczący, przeraźliwy wicher, od którego puszcza zatrzeszczała w sobie, jakby w korzeniach ruszona. Grzmot się ozwał daleki, przeciągły zrazu, potém coraz bliższy, coraz gwałtowniejszy, krótszy...
Powietrze ściemniało jak smoła, a taki huk i szum począł borem iść, jakby się świat walił. Gięły się stare dęby, skrzypiąc przeraźliwie, garście liści i piasku w powietrzu się kręciły tumanem, a trzaskawica rosła z niesłychaną siłą. Do łomotu burzy mięszało się przenikliwe rżenie koni i wycie wilków ochrypłe, przeciągłe...
Oddalające się strzały padły raz jeszcze, poczém wszystko ucichło. A w ciszy téj można było dosłyszéć zapamiętałe granie siedzącego pod beczką skrzypka, o którym wszyscy dawno zapomnieli. Nagle puścił się deszcz ulewny, pioruny poczęły gęsto bić, puszcza stanęła w ogniu. Skupiono się w gromadki; wystraszone kobiety chowały głowy pod fartuchy, pod brykę, przysiadłszy skulone na ziemi... Deszcz lał, jakby się chmura zerwała, grom padał za gromem, czerwone błyskawice latały w powietrzu jak węże, a w przeraźliwém ich świetle widać było żegnającego się pobożnie Julka i małą cygankę, przytuloną do ramienia jego. Dwoje dzieci, dwoje sierot zgubionych wśród burzy i nocy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Burza ta wszakże, jakby zawołana, przychodziła na ratunek zagrożonéj szajce. Teraz można było być pewnym, że się nikt nie waży wejść w głąb’ puszczy, przez wezbrane deszczem trzęsawiska, w pośród łomotu walących się drzew i gałęzi.

Jur Chmiel przecież ciągle zdawał się być niespokojnym. Zaledwie téż cokolwiek w powietrzu ucichło, tak, że się dosłyszéć było można, podszedł do Julka i potrącił go. Chłopak drgnął — myśli jego były teraz daleko ztąd; przecież na dotknięcie Chmiela zbudził się i słuchał.
— Uważaj sobie, chłopcze, co ci powiem — mówił Chmiel. — Po strzałach miarkuję, że ta psiarnia poszła na Kirkiliszki, a może i na Szwaby. Puchalec ma tam dziś ze stadem ściągać... Spotkają go, jak Bóg w niebie. — Oparł ciężko rękę na ramieniu chłopca i mówił daléj: — Trzeba go uprzedzić, zatrzymać... Przez błota możnaby jeszcze. Ty świeży, nie znają ciebie. Masz serce jechać?
— Cobym nie miał miéć? — odrzucił z fantazyą chłopak.
— Białonóżkę weź — szepnęła Ginta.
— Pojedziesz tedy przez Truchlińskie bagno.
— Pojadę na białonóżce — przerwał Julek.
— Przez Truchlińskie bagno jadąc, miej się ciągle w prawo, w prawo, aż do Poręby... Porębę ominiesz, i w las... potém, najgorzéj potém, bo trzeba przez pastwiska miejskie...
Julek machnął ręką.
— Ojej! wielka rzecz! Jeszcze ciemno będzie!
Chmiel podniósł głowę, spojrzał w lewo, spojrzał w prawo, wiatru nosem pociągnął, a że deszcz ustawał nieco, zwrócił się do chłopca i rzekł:
— Na Szwaby musisz zdążyć przede dniem jeszcze. Puchalec niech mi się pchnie co pary na Kurtowski młyn. Ja tam będę. Ty albo z nim, albo mu rzucaj konia, a sam się przytaj gdzie, choć do nocy...
Umilkł — i myślał, coby mu zalecić jeszcze. Tymczasem Ginta trzymała już białonóżkę, podając chłopcu drugą ręką kawał dery, z Chmielowego legowiska ściągniętéj. Burza cichła. Dalekie grzmoty rozlegały się głucho po lesie. Szerokie błyskawice zrzadka zapalały niebo. Julek skoczył na konia.
— Niech się prowadzą Giejsztowym szlakiem — dodał jeszcze Chmiel. — Byle z oczu...

Chłopak z miejsca zaraz ruszył tęgim, wyciągniętym kłusem; a kiedy już był daleko, stary, złożywszy ręce przy ustach, huknął za nim: „Puszczaj!...”




III.

Dniało. Ranek po burzy we mgłach wstawał, chłodny, spóźniony. Chmury się jeszcze wlokły po niebie tu, to tam; wiatr pociągał od wschodu, z liści okapywały dżdże nocne, zbite trawy leżały pokotem. Gdzieniegdzie odzywał się piskliwie ptak zbudzony, ale jak okiem zajrzéć pustka była wszędzie, tylko się wrony pod lasem włóczyły, kracząc i podrywając ciężko od ziemi mokremi skrzydłami. Puszcza ciemniała na widnokręgu, w uciszeniu głębokiém stojąc — mroczna i sina. Bliżéj, z błot i oparzelisk podnosiły się mgły gęste, majaczące w kłęby, w słupy i unoszone wiatrem ku zachodniéj stronie. Na prawo od oparzelisk jechał Julek, zwolniwszy nieco biegu białonóżce, która téż mocno robiła bokami, puszczając z nozdrzy lekką, siwą parę.
Chłopak klepał źrebicę po szyi, folgując jéj zmęczeniu. Kawał drogi już upalił, i — jak dotąd — szczęśliwie jakoś. W Kirkiliszkach, które pierwsze leżały na trakcie pogoni, mogącéj wracać tędy z lasu, stanął za nocy jeszcze.
Ale nie było tam Puchalca. Zapukał tylko do do Chaima, co na karczmie siedział, a znał się z Chmielem, — i, chwyciwszy języka, ruszył daléj. Trzeba mu było teraz dostać się na Szwaby Starowiery, gdzie była główna kwatera szajki i gdzie się napewno miał z Puchalcem spotkać. Ośmielony pustką i wczesną dnia porą, wyjechał Julek na drogę świeżo deszczami spłukaną, pełną głębokich wybojów środkiem, a po bokach mającą twardo udeptane przydróżki. Nad drogą siedziały gęsto wierzby zmurszałe, obyczajem swoim wykrzywione każda w inną stronę. Pomiędzy wierzbami temi stały gdzieniegdzie poczerniałe od długich słot krzyże, a na nich, skrzypiąc, obracały się za wiatrem Piłatowe kurki blaszane. Zdala widać było rzeczną łachę, która się od Łukni odbiła, idąc kręto w łąki, — za nią pastwiska miejskie, przez które miał się chłopak przeprawić, — a jeszcze daléj majaczyły topolami swemi Szwaby Starowiery.
Kolonia to była znaczna, rozbudowana szeroko, sadami przerosła, błękitna od lnów o wiosennéj porze, od pszczół brzęcząca po sianożęciach i pożytkach miodnych. Jałowcowe dymy gęsto z niéj pod wieczór szły, a z końca w koniec oszczekiwały ją burki i pokurcie zjeżone, ujadając zawzięcie z pod każdego płota. Kolonia zażywała w okolicy złéj sławy. Mówiono o niéj jako o gnieździe przemytników, złodziei leśnych i końskich. Nocami wjeżdżały tu i wyjeżdżały podejrzane bryki, wieczorami roiło się od włóczęgów: chłopów, żydów, cyganów... Głównym wszakże punktem ruchu i życia kolonii była sadyba Chmielowa, ku lasowi nieco wysunięta z rzędu innych domostw, ale niczém się od nich nieróżniąca z wierzchu. Tutaj to stary Jur Chmiel miał formalne biuro i prowadził rozległe interesa to sam, to przez agentów swoich. Jeśli o ucztach w Kurtowiańskiéj puszczy mało kto wiedział, głośno za to szeptano, że na Szwabach Starowierach znaléźć można ślad każdego skradzionego w okolicy konia, czasem nawet konia tego odzyskać. I rzecz dziwna, a jednak bardzo naturalna — w miarę jak wieści takie rozchodziły się pomiędzy ludem, starego Chmiela otaczał rodzaj jakiegoś, z obawy zrodzonego szacunku. Bywa tak. I nie na Żmudzi tylko. — Jur Chmiel prowadził tedy w domostwie swojém życie bardzo czynne. Od rana do nocy, a raczéj od nocy do rana, przyjmował raporty, wydawał rozkazy, wysyłał wierników i gońców. We dnie téż miewał jakieś wycieczki, to po drzewo do lasu, to na jarmarki dalekie, to się gdzieś u granicy włócząc... Agentom jego opłacali się chłopi na jakie dziesięć, piętnaście mil wkoło; to téż w najbliższym promieniu Szwabów mało ginęło koni. Ale żadna może strona Żmudzi nie miała tylu, co zakąt ten, wróżbów i znachorów, którzy umieli przybywającym z najodleglejszych okolic klientom wskazywać skuteczne drogi do odzyskania poniesionéj straty, naturalnie za dobre pieniądze. Nie każda się przecie zguba znajdowała. Najpomyślniejszy obrót rzeczy brały wtedy, kiedy czujność policyi była zbudzona znaczniejszą jakąś kradzieżą, kiedy owies podrożał, a na jarmarkach pruskich konie licho płaciły. Byli nawet szlachcice, którzy doroczną kontrybucyę szajce przez faktorów składali i dobrze się z tém mieli.
Zdarzyło się wszelako, że jeden z magnatów okolicy, któremu skradziono cennego konia, przybył wprost sam na Starowiery do Chmielowéj sadyby i rzekł:
— Koń mnie zginął, panie Chmiel. Z pod wierzchu, rasowy, kary. Nie utrzymuję, żebyś pan o nim wiedział, ale na wypadek, gdyby tak było, honorowo pana pytam, czy sprzedany, gdzie i za jaką opłatę odebrać go można? Tajemnicę słowem ręczę.
Wyprostował się Chmiel i rzekł:
— Panie grafie, koń jeszcze niesprzedany. Pięćset rubli graf za niego dasz.
— Dla Boga! — krzyknął graf. — Pięćset rubli? Za własnego konia? Zastanówże się, panie Chmiel.
— Jużem się zastanowił. Koń najpierw teraz nie pański, a potém, ja znawca, wart dwa razy więcéj...
— Ale to nie może być, żebym ja tyle pieniędzy płacił, kiedy sam tu, honorowo przybyłem...
— Jeżeli graf honorowo przybyłeś, nie trzeba mnie było pytać, ile masz płacić...
— No, chciałem coś dać... Sto rubli dam...
Graf do kieszeni sięgał.
— Pięćset, powiedziałem.
— Zmiłuj się, panie Chmiel! Ze skóry mnie drzesz!... pięćdziesiąt jeszcze dołożę...
— Powiedziałem, pięćset! Ja téż swój honor mam. Jeśli już o pieniądzach była mowa, niechże to będą pieniądze, nie żarty.
— No, dwieście! Jak mi Bóg miły, więcéj nie mogę. I tajemnica, na to moje słowo. Pan téż nie masz potrzeby rozgadywać, żem tu był...
— Za słowo biorę — z flegmą odparł Chmiel. — Targów nie lubię, o pieniądze nie dbam.
To mówiąc, wyszedł z izby, a po chwili w sadzie dał się słyszéć strzał. Graf wybiegł jak oparzony. Na trawniku, pod wielką jabłonią, leżał we krwi kary jego wierzchowiec. Chmiel stał z dymiącym pistoletem w ręku.
— Słowo, panie graf — rzekł. — Honorowo sprawę kończymy. Ani konia, ani pieniędzy nie biorę.
Nie wiadomo, kto tę awanturę rozgadał, graf czy Chmiel, chociaż jéj tajemnicy interes koniokrada, a grafskie słowo strzedz były powinny, — dość, że kursowała ona w czasie swoim szeroko, od Szawel aż do Tylży — i daléj.
Już to do szlachty czuł Chmiel nienawiść szczególną. Powiadano, że poszła ona z wielkiéj miłości. Bo i to się trafia. Kiedyś, kiedyś, pokochał się był Chmiel w pięknéj pannie Magdalenie Rosieńskiéj z Rosieńskiego zaścianka. Ale ojciec mu jéj odmówił i nazwał go obelżywie: łykiem, córka téż na gbura patrzéć nie chciała i wkrótce jakoś wyszła za mąż za Imci pana Wincentego Rożnowskiego, o którego losach jużeśmy nieco słyszeli.
Jur zapałał nienawiścią dla całego rodu. A nietylko dla rodu, dla stanu także, a puściwszy się z desperacyi, jak powiadał, na ladajakie życie, wzgardą za wzgardę płacił, dla pani Magdaleny Rożnowskiéj osobną zemstę w sercu chowając.
— Będziesz ty jeszcze patrzéć — mawiał przez zaciśnięte zęby, — jak ja ci odszlachcę jedynaka twego... Jakem Chmiel! ostatni to będzie z twego rodu! Ale mu szlachcicem umrzéć nie dam!... Zgubię, sponiewieram, zaprzepaszczę!...
Robiąc pończochę u okienka swego, nie wiedziała biedna wdowa, jakie ją oplatają sieci. Syna wykołysała, wychuchała jak mogła, najpierw dzieckiem na ręku, potém żaczkiem w szkole... Zdawało jéj się, że sobie chlubę i pociechę hoduje... Na swój téż sposób otwierała chłopcu duszę do pięknych i dobrych rzeczy. Nawet szlachectwo swego rodu — pomimo owéj puszki blaszanéj — pojmowała poprostu i uczciwie. Zdawało jéj się, że kto szlachcicem jest, ten musi iść gdzieś daleko, daleko, i wrócić, jak Abrajtys stary, z pustym rękawem u mundura, albo téż, jak jéj bracia, nie powrócić wcale. Tak ona hodowała syna, takiéj po nim pociechy czekała, ale się nie doczekała. Stary Chmiel żył i pamiętał.
Zdawna on już zaczął podchodzić chłopca, traktamentem wabić, pochlebiać, to słówkiem, to usługą zyskując nad nim coraz więcéj wpływu. Nareszcie począł go wciągać do tajemnic swojego rzemiosła — to go z przemytnikami wyprawiał, to na czatach stawiał, to po wieści wysyłał kędyś, a bujnego, krewkiego temperamentu chłopiec znajdował w tém życiu wesołém, hulaszczém, pełném przygód, niespodzianek, uciech drażniących, niebezpieczeństw nawet, sumę takich rozkoszy, jakich mu wcale nie dostarczało matczyne poddasze, i ani się spostrzegł jak został wspólnikiem sławnéj Chmielowéj szajki. Niekiedy wprawdzie, patrząc na matkę, która się coraz bardziéj pochylała i bladła, doznawał wyrzutów sumienia. Gorąco wtedy całował jéj ręce, jéj nogi, a nocą wzdychał na tapczanie swoim. Ale momenty takie przygodne były i krótkie. Niech tylko na niego spojrzała czarnooka Zuźka, a wnet się w nim budziły wszystkie złe instynkta, rozdmuchiwane starannie przez Chmiela. I teraz oto, jadąc przez pastwiska miejskie, myślał o pięknéj dziewczynie. Gdyby zboczył z drogi, mógłby ją choć na chwilkę zobaczyć. Spojrzał w niebo. Szaro było jeszcze, brzask ledwie, naokoło pusto, bezpiecznie. Targnął uzdę, popędził w bok, i w chwilę potém wiązał białonóżkę u wierzby za śliwkowym sadem. Uwiązawszy — przez płot skoczył i ku domostwu spojrzał. Tu wszakże uderzył go widok niezwykły o téj porze — między dniem a nocą. Małe, szczytowe okienko na poddaszu było otwarte, a w niém siedziała blada, stara kobieta, utkwiwszy w zmierzchach sadu stroskane, bezsenne oczy. Pod okienkiem stał na jednéj nodze żóraw i, podjąwszy głowę, na kobietę patrzał. Krew buchnęła do twarzy chłopcu. Zdawało mu się, że go ktoś za gardło ściska... podbiegł — chciał przemówić, zawołać, gdy wtém spojrzał na drzwi do traktyerni wiodące... Spuścił oczy, wahał się chwilę — zacisnął pięście, paznokcie sobie do krwi wbijając w dłonie — poczém podniósł głowę, obejrzał się — i niepostrzeżony skoczył powitać piękną Zuźkę Sas.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem dzień wczorajszy i ta noc ostatnia przyniosły ważne w miasteczku odmiany. Odmian tych nie domyślał się ani Chmiel, wyprawiający towarzyszom swoim Fokusowe święto, ani tém mniéj — Julek.
A ot, jak się to stało.
Od pewnego już czasu Starowierska banda zaczęła zwracać na siebie powszechną uwagę z powodu — jak się wyrażały raporta — „licznych i zuchwałych kradzieży.” Najpierw zaczęli sarkać chłopi. A kiedy Żmudzin sarka, to albo mu się coś poprawić musi, albo on sam zginie. Rok był ciężki... żyta wymiękły, kartofle nie obrodziły. Piąty, dziesiąty ledwie mógł się opłacić agentom Chmielowym. Poczęły tedy ginąć chłopskie podjezdki ze stajen, z pastwisk, z brony niemal. Kręciły się Żmudziny jak węże, a siaki taki do znachora szedł, choć z kitką lnu, choć z jajkiem, jeżeli grosza nie było w chałupie. Ale znachory straciły wszelkie rozumienie, poprostu pogłupiały jakoś w tym ze wszech miar ciężkim roku. Szkapy formalnie okazały się być nie do odszukania. A kiedy się tak trafiło dwa, trzy, dziesięć razy — zawrzało we wsiach okolicznych, jak w gniazdach ruszonych szerszeni. Ciężka bo téż krzywda działa się biednemu ludowi. Był taki, co ostatniéj garści zboża nie miał czém zwieźć z pola; inny nie miał czém podorać, czém odwrócić ugoru... Bieda była wielka, a zanosiło się na jeszcze większą biedę.
Już się nawet zbierały Żmudziny iść do urzędu ze skargą gromadną, ale że to były ogórkowe czasy, więc jakoś i tam nic wskórać nie było można... Nie podobna przypuszczać, żeby o téj całéj burzy, zbierającéj się nad szajką, Chmiel nie miał wiedziéć. Wiedział owszem. Ale przez tyle już lat uchodziły mu jego sprawki, tak się napatrzył niezaradności, niedołęztwu, niemocy wszelkiego rodzaju, że cała ta krucyata biednych Żmudzinów wydawała mu się tylko o tyle niedogodną, o ile, zamiast gotowego haraczu, operacye bandy przynosiły mu wiele strachu a mało zysków za sprzedane od ręki podjezdki. O czém wszakże Chmiel nie wiedział, to o tém, że Puchalec, zbywszy na własne ryzyko część taboru u granicy, pieniądze puścił, zdradził go i od wczoraj siedział w miasteczku, organizując wielką obławę, któréj jedno skrzydło opierało się o Kurtowiańską puszczę — i jego to właśnie pogoń ostrzeliwała téj nocy Julka Rożnowskiego, a drugie zachodziło rozrzuconym flankiem ku koloniom, które były głównemi etapami bandy. Skrzydło to, trzymając się ciągle błot i oparzelisk, obejmowało sobą Szwaby-Kirkiliszki, Szwaby-Starowiery, Chodyńce i Kurtowski młyn. W Kirkiliszkach obława nie znalazła nikogo. Przezorny Chaim wyniósł się gdzieś nad ranem, a zięć jego na popiele siedział. W Chodyńcach zabrano dwu pijanych, broniących się do upadłego chłopów, którzy wprawdzie Bogu ducha byli winni, ale mieli nieszczęście pobić kiedyś Puchalca w jakiéjś osobistéj rozprawie.
Kiedy z Chodyniec ruszono, rozdzielili się obławnicy na dwa oddziały; jeden, prowadząc jeńców, ku Starowierom się puścił, a drugi, z Puchalcem na czele, chyłkiem dążył pod Kurtowski młyn. We młynie były chrzciny. Krzyk, tartas, kapela. Wezbrana świeżą burzą na Kurtówce woda przewalała się przez koła z ogromnym szumem; pijany parobek u stawideł leżał.
Ledwo się obławnicy ukryli w zaroślach, a Puchalec miał właśnie do środka iść, kiedy od błot z pod lasu dał się słyszéć szybki tętent konia. Wstrzymał się Puchalec i patrzał; a przypuściwszy jeźdźca na donośność głosu, podwakroć huknął jak sowa. Odhuknął mu Chmiel, którego już teraz rozpoznać było można rad, że się tak wszystko dzielnie składa, konia puścił, podjechał i już miał zsiadać, kiedy nagle obławnicy skoczyli do niego. Jur chwycił pistolety, raz tylko spojrzał — i, nie mierząc prawie, pierwszym strzałem położył na miejscu Puchalca, poczém w strzemionach stanąwszy, zabierał się do śmiertelnéj walki. Jakoż strażnik, który mu konia chciał za uzdę chwycić, padł twarzą w ziemię, ugodzony od drugiego strzału. Zanim wszakże zdążył Chmiel wystrzelić raz trzeci, ściągnięto go z konia i broniącego się wściekle — związano. Cała ta walka odbyła się w najgłębszém milczeniu; słowa nie wyrzekł nikt; jeden tylko strażnik jęknął głucho, padając w trawę zroszoną... Parobkowi młynarskiemu śniło się właśnie, że wał pękł, zerwał się tedy i zaczął przecierać oczy. Nic jednak dojrzéć nie mógł oprócz stu świec jarzących, które mu nagle zaiskrzyły w głowie. Był to jeden ze ślepych razów Chmiela, rozdzielanych na prawo i na lewo ogromnym juchtowym butem.
We młynie tańcowano do upadłego.
Kilka gwiazd na zachodzie gasło, a wezbrana woda przewalała się przez koła młyńskie w białych pianach, z wielkim hukiem i szumem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem, opóźniony nieco w swéj drodze, leciał Julek na Starowiery, nagląc białonóżkę do pośpiechu. Leciał jak wiatr, a takie miał uczucie, jakby mu się włosy na głowie paliły. Słońce już wzeszło i trzody po pastwiskach ryczały, a on nie znalazł jeszcze Puchalca, nie ostrzegł go, nie zwrócił taboru. W myślach miał dziwny, gorączkowy zamęt. Ogromna postać Chmiela, puszcza, twarz matki blada, burza, Ginta, oczy Zuźki, żóraw kulawy — wszystko to migało przed nim, wiercąc w mózgu. Chwilami zdawało mu się, że słyszy granie zaciekłego skrzypka z cygańskiéj kapeli, to znowu starą, starą pieśń, z okienka poddasza płynącą. W uszach mu szumiało; wyraźnie go ktoś wołał cichym, żałosnym głosem. Zatrzymał konia i obejrzał się. Nie... nie było nikogo. Tylko wielki dzwon w miasteczku począł bić, bić... bić... Przyszło mu na myśl, że to umarłemu dzwonią, i mimowoli szepnął: „Wieczny odpoczynek.” Szepnąwszy, rozśmiał się i wzruszył ramionami. Starowiery były już blizko, zdawało mu się, że dostrzega jaskółkę, która tam nad stawem lata. Wzięła go nagle ciekawość, czy téż i domostwo w miasteczku widać jeszcze. Ściągnął uzdę. Odwrócił głowę i, wytężywszy wzrok, obaczył otwarte okienko... A wtedy uczuł jakieś śmiertelne znużenie, jakąś ogromną tęsknotę. Usta mu wyschły, powieki opadły ciężko.
Ogarnęło go gwałtowne pragnienie snu dobrego, cichego snu dawnych lat, u kolan matki, która tam przy okienku owém w bezsennéj trosce siedziała. Był jak dziecko, które zajdzie gdzieś bardzo daleko, boi się i nie ma siły powrócić. A dzwon tymczasem huczał, przeciągły, jęczący...
Nie! dziesięć, sto, tysiąc dzwonów, a wszystkie w jego zawieszone głowie...
Białonóżka dopędzała Chmielowéj sadyby. Nagle uczuł Julek gorącość wielką w gardle i w skroniach, zachwiał się, krzyknął przenikliwym głosem i zwalił z konia na głowę u wrót, za któremi przyczajeni obławnicy czekali.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





IV.

Jarmark był tego dnia w miasteczku. Łuknickie jarmarki miały swoję sławę. Zjeżdżano się na nie tłumnie i z daleka. Jedni kupowali, drudzy przedawali, inni — ot tak, szczęścia albo guza szukali. I znajdowali tam wszyscy, co kto chciał. A jeśli kto nic nie kupił, nic nie sprzedał i nie upił się nawet, no, to go przynajmniéj wyszturchano w ciżbie, wrzaskiem ogłuszono, okradziono czasem. A tak, każdy tam miał satysfakcyę jakąś.
Dziś spodziewano się większego zjazdu niźli kiedykolwiek. Podwójna bowiem uroczystość przypadła: jarmark i odpust sierpniowy na Ścięcie św. Jana. Od rana tedy dzwonnik, którego święty ten patronem był, nasmarowawszy — jak powiadał — serce, co zresztą odbywało się w sposób arcyniewinny, zapomocą wychylonego naczczo półkwaterka, wszedł na trzeszczącą dzwonnicę u fary, przy mocném łajaniu swojéj Małgosi, która znowu ze swéj strony co rano wypijała kieliszek tak zwanéj przez siebie: „mamrotki.” Wszedł i uderzył w wielki dzwon, z powagą rozstawiwszy cienkie swoje nogi.
Dzwon huknął, a głos jego odbił się kędyś aż u Powodeńskich gór... Słysząc to, ludzie przyśpieszali kroku, poganiali konie; powietrze było pełne nawoływań, krzyków, gwaru; przecież nad całą tą, w tysiąc tonów rozstrzeloną wrzawą górował dzwon. A głos jego był dziwnie żałosny, jęczący, skarżył się czegoś, i gromił, i płakał...
Dosłyszała go pani Magdalena Rożnowska, siedząca u okienka swego w bezsennéj trosce, a dosłyszawszy, podniosła się, poprawiła wdowią suknię spłowiałą, zarzuciła chustkę na głowę i wyszła. Że to był jarmark — nie wiedziała nawet. Szła, bo serce miała ciężkie jak kamień, bo ją te dzwony wołały, bo chciała upaść przed Bogiem i płakać, płakać... Przechodzącą przez sad śliwkowy zobaczył żóraw, więc pokulał za nią koszlawy, śmieszny, obłocony od nocnéj szarugi.
Kobieta szła zwolna, krokiem chwiejącym się po bezsennéj nocy. Dawno już nie wychodziła z swéj izby. Zaledwo jednak znalazła się w ulicy, minęły ją dwie kumoszki z przeciwka, trącając się wzajem łokciami:
— Patrz pani! — rzekła jedna półgłośnym szeptem. — To ta Rożnowska, matka tego Rożnowszczyka, co to pani wie...
— Wiem, wiem, moja pani! Co nie mam wiedziéć? Wszyscy wiedzą. Albo to sekret?
— A choćby i sekret! — przerwała zapalczywie pierwsza. — To pani może myśli, że ja sekretów nie wiem? Ho, ho! moja pani!...
Wdowa nie słyszała reszty. Przyśpieszyła kroku, zmieszana i zarumieniona lekko. Ten rumieniec na wyschłéj, zwiędłéj twarzy staréj kobiety wydawał się dziwnie i smutnie.
Na drodze jéj stało kilku mieszczan w kapotach.
— A kto ich wie! — mówił jeden, stukając palcem w denko tabakierki, — powiadają, że strażnika zabili...
— Ale gdzież znów strażnika! — podchwycił drugi; — to wcale nie był strażnik, tylko chłopak téj szlachcianki z przedmieścia, co téż się z nimi znał...
Idącą kobietę mróz przeszedł. Stanęła i otworzyła usta, chciała spytać o coś, sama sobie z tego co czyni sprawy nie zdając... gdy wtém jeden ze stojących odezwał się znowu:
— Co? ten chłopak? Bodajże was, a toć to dzieciuch jeszcze.
— A śliczny mi dzieciuch — rzekł drugi, — co konie kradnie! To tak, jak ten słowik, co cielęta dusi!
Rozśmieli się.
Kobieta odstąpiła od nich w przerażeniu jakiémś. W głowie jéj się mąciło. Zeszła w boczną uliczkę, a idąc, śpieszyła się czegoś, coś ją gnało. Nasunęła chustkę na twarz, przemykając się chyłkiem pod domami. Za nią utykał żóraw, wlokąc opuszczone skrzydła. Nie uszła jeszcze stu kroków, kiedy znajoma mleczarka zawołała za nią:
— Pani Rożnowska! Pani Rożnowska! podobno tam chłopaka pani złapali...
Wdowa odwróciła głowę, popatrzyła na mleczarkę osłupiałym wzrokiem, a potém głucho jęknęła i o mur się wsparła... A kiedy stała tak, gruba burmistrzowa, idąca z wielką złoconą książką do kościoła, otarła się o nią zblizka.
— Cóż to, moja jejmość, stoisz tu jak słup? — zapiszczała wzgardliwie. — Nie widzisz, że osoba idzie? Jeszcze z takiém zabłoconém ptaszyskiem! Patrzcież, moi państwo!...
Państwa tam wprawdzie żadnego nie było i dlatego nie słyszeli wezwania grubéj burmistrzowéj. Ale i wdowa nie słyszała téż nic zgoła. W uszach jéj szumiało, przed oczyma latały jakby płatki śniegu czarnego...
Bezwładna była, blizka zupełnego omdlenia. Jednę tylko, niejasną, myśl miała w téj chwili — zebrać siły i do domu wrócić... Tymczasem pchający się tędy tłum ludzi uniósł ją z sobą w rynek, gdzie posługacz z magistratu, z wielkim czerwonym nosem i niebieską chustką na szyi, obębniał z powagą przynależną urzędowi swemu licytacyę in plus na stare rzemienie w magistracie. Ale zapisaném było w księgach przeznaczenia, że licytacya ta nie dojdzie dzisiaj do skutku. Zaledwie bowiem podniósł pałeczki i, szeroko otworzywszy usta, zabrał się do ogłoszenia jéj warunków, kiedy chłopaki od Grzmota, szewca z Szydłowieckiéj ulicy, dojrzały panią Magdalenę Rożnowską i jéj kulawego żórawia, a kilkanaście piskliwych głosów zaczęło wołać: matka złodzieja! matka złodzieja!...
Całe zbiegowisko, zapatrzone w otwarte usta pachołka magistratu, obróciło się teraz w stronę kobiety, która krzyknęła przeraźliwie i uciekać chciała... Zatamowano jéj drogę. Powstał zamęt, gwar nie do opisania... Chłopaki wrzeszczały jak kanięta, szarpiąc na wdowie suknię, targając jéj chustkę spłowiałą; inni piaskiem na nią i na żórawia rzucali. Ci, co bliżéj docisnąć się nie mogli, opowiadali nadbiegającym, jako to jest sławna złodziejka, którą teraz właśnie przy straganie złapano. Jeszcze dalsi zaprzeczali temu, objaśniając, że nie przy straganie, tylko przy puszce w kościele, i że to jest chłop przebrany. Kobieta stała w tłumie jakby skamieniała, wyciągnąwszy przed siebie wyschłe swoje ręce. Siwe jéj włosy opadły wzdłuż twarzy, oczy miała szeroko otwarte, nieruchome, szklane. Przy nogach jéj bił w skrzydła oślepiony piaskiem Ultimus, krucząc groźnie... Zgiełk wzrastał — i nie wiadomo, jakby się to wszystko skończyło, gdy wtém z bocznéj uliczki dał się słyszéć okrzyk: prowadzą ich! prowadzą!
Żywa fala głów zwróciła się za tym okrzykiem. Ale kobieta posunęła się teraz kilka kroków przed tłumem, pchnięta jakąś nadludzką siłą. Oczy jéj ciskały błyskawice; ręce trzymała przed sobą sztywno wyciągnięte, jak to czynią ślepi. Szła, jak idą wielkie tragiczne postacie — ona — wdowa licha, chwilą przedtém przez uliczną gawiedź szarpana. A taki majestat był jéj głowy siwéj, że wszystkie usta zamilkły i nikt nie śmiał dotrzymać jéj kroku. Wtedy wpośród złowrogiéj ciszy ukazał się w bocznéj uliczce silny konwój żołnierzy, a między nimi szedł z obnażoną głową, na ręce zakuty, blady, chwiejący się, napół obłąkany chłopiec. Żołnierz, idący za nim, popychał go karabinem i klątwą.
— Julek!... — krzyknęła przeraźliwie matka, a krzyk jéj był ostry, nieludzki prawie, do ryku zranionego zwierzęcia podobny. Chłopak zarumienił się lekko i schylił głowę na piersi. Wtedy z niesłychaną siłą rzuciła się wdowa do syna, ale żołnierze odepchnęli ją kolbami. Zatoczyła się kilka kroków, ogłuszona, i o mur ciężko uderzyła głową... Julek się porwał, chciał ratować matkę, ale straż nie dopuściła tego, nie mogła dopuścić... Wówczas to nieszczęsny chłopiec odwrócił głowę i zapłakał, a jasne, wielkie łzy spadały mu po twarzy i po drżących ustach. Przeprowadzono go już — a jeszcze cicho było wkoło, jak po umarłym. Naraz ktoś krzyknął: Chmiel! Chmiel!... Zakipiało w tłumie. Żywa fala głów i rąk wzniesionych uderzyła w uliczkę z groźnym szmerem. Tam, pomiędzy dwoma karabinami, otoczony strażą dokoła, szedł z podniesioną głową Jur Chmiel, rzucając bystre i niespokojne spojrzenia po wzburzonym tłumie. Stary koniokrad straszny był tym razem. Twarz jego wielka — sina była i nabrzękła, krwawy wzrok pałał posępnym ogniem, grube nogi z trudnością posuwały się naprzód.
Takim go ujrzała wdowa, kiedy otworzyła oczy z omdlenia. Ujrzawszy go, zaniosła się jakimś przyduszonym krzykiem, wyciągając ku niemu zaciśnięte pięście; poczém nagle schyliła się, chwyciła kamień z ziemi i z okropnym rozmachem cisnąwszy nim w Chmiela, sama padła. Ale teraz stała się rzecz straszna. Tłum rzucił się na konwój z przeraźliwém wyciem, tratując ciało nieszczęsnéj kobiety, które napróżno osłaniał żóraw, bijąc nad niém z łomotem skrzydłami.
W jednéj chwili odbito Chmiela i wywleczono go na rynek, wśród wściekłych okrzyków, tłukąc czém kto miał, kamieniem, kłonicą, drągiem. Wrzask był taki, takie rozjuszenie się tłumu, że gdyby grom padł, nie słyszanoby go chyba. Z rynku walili chłopi, porzucając konie, wozy; kobiety przyskakiwały jak jędze, ciskając piasek, cegły, garnki. Bronił się zajadle Jur Chmiel, pięściami bliższych tłukł, zębami rwał, głową bódł jak tur, aż się wreszcie powalił pod razami zajadłych Żmudzinów.
A wtedy, na tę żywą i wstrząsającą się jeszcze konwulsyjnie mogiłę zaczęto ciskać gruz, błoto, kamienie, aż się podniósł stos ogromny, z pod którego wyglądała jedna ze zdruzgotanych nóg Chmiela, rozpłaszczona ohydnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Późną dopiero nocą przywlókł się żóraw do starego domostwa i po dawnemu stawał w śliwkowym sadzie, patrząc w górę jedyném swojém osłupiałém okiem. Ale okienko szczytowe nie otworzyło się już dla niego nigdy... Wszyscy zostali przywaleni wspólnym ciężarem, on jeden tylko pozostał, on — i Julek, ostatni także. I chłopiec, jak żóraw, miał kiedyś skrzydła silne i miał dalekie, wiosną kwitnące ziemie przed sobą. Mógł zdążać ku nim, jak żóraw ku południowi. Ale skrzydła opadły. Spuścił się na śmietnisko życia, aby się brudem jego paść, brudem trującym. I kiedy mu się zdawało, że, żyjąc tak, na wiosnę czeka, na wzlot ku słońcu — on upadał. Zkąd te złe wiatry idą, co podrywają skrzydła żórawiom? I zkąd te idą, co nadłamują duchy młodzieńcze? Nie wiem.




POD PRAWEM.
I.

Strażnik drzwi za nią zatrzasnął i klucz przekręcił w zamku.
Obejrzała się na lewo, obejrzała na prawo i ściągnęła ku twarzy grubą wełnianą chustkę, która jéj okrywała głowę i ramiona.
Ulica była prawie pusta. Wróble tylko świergotały hałaśliwie pod gzymsami więziennego gmachu, zdala dolatywał huk ciężkich węglarskich wozów, a pies wartownika, chodzącego z karabinem na ramieniu przed budką strażniczą, tarzał się w kurzawie, ziewając i kłapiąc pyskiem.
Na odgłos zamykającéj się furty, żołnierz odwrócił głowę, popatrzał na dziewczynę wyblakłemi oczyma sołdata i znów rozpoczął swoję wędrówkę, „zapiewając” zcicha i spluwając przez zęby.
Stara żydówka, siedząca wprost więzienia przy straganie, złożonym z miski kwaszonych ogórków i miarki pestek dyni, obliczała zarobki swoje, wygarniając zaśniedziałe miedziaki ze skórzanéj, wiszącéj u pasa torby na wytłuszczony fartuch i mrugając szybko czerwonemi, ogołoconemi z rzęs powiekami.
Parno było. Sierpniowe słońce przypiekało mocno, jak to przed deszczem bywa. Dziewczyna zeszła zwolna po schodkach, zwróciła się na prawo, a uszedłszy kilkanaście kroków wzdłuż żółtego więziennego muru, stanęła i oparła się o niego plecami.
Nogi się pod nią trzęsły, powietrze ją odurzało. Od czasu ostatniego tyfusu miewała nagłe takie zawroty, od których jéj w uszach dzwoniło, jakby na pacierze, a przed oczami robiło się czarno, jak w najczarniejszą noc.
Chwilę tak stała, kiedy lufcik kancelaryjny otworzył się z brzękiem, a w nim ukazała się kwitnąca, okolona pięknym zarostem twarz pana nadzorcy.
— Hanka! Hanka! Blacharzówna! — zawołał dźwięcznym głosem.
Dziewczyna odwróciła głowę, a w ruchu tym spadła jéj wielka owa chustka, odkrywając przerzedzone włosy ciemne i twarz szczupłą, znędzniałą.
— A chodźno tu bliżéj! — przemówił życzliwie pan nadzorca.
Schyliła się, podjęła z ziemi upuszczone pod murem zawiniątko i podeszła w milczeniu do okna.
— W Sękocinach dziś staniesz, a może i w Tarczynie, a jutro na południe żebyś mi w Grójcu była. Księżyc teraz, możesz nocą iść.
— Pójdę, proszę wielmożnego... — przemówiła dziewczyna.
— A nie bałamuć mi się gdzie po drodze, niech cię Bóg broni, pamiętaj! Prosto mi do magistratu ruszaj i melduj się „w pobyt.” Do Grójca cię posyłam, bo tam najwięcéj pobytowych, raźniéj ci będzie.
— Dziękuję, wielmożny panie...
— A kartki do magistratu nie zgub. Panu burmistrzowi ją oddasz, albo panu sekretarzowi, wszystko jedno. Dadzą ci tam „rozpiskę,” papiery twoje już poszły. Nie szlę cię z partyą, boś się sprawowała dobrze. No, i ta noga zresztą... Jakże? boli jeszcze?
— Iii... niebardzo, proszę wielmożnego — odpowiedziała dziewczyna.
Noga wprawdzie bolała ją tak, jakby kto świecami piekł, ale nie wiedziała, czy jéj to powiedziéć wypada.
— No, kiedy tak, to ruszajże z Bogiem! — dorzucił pan radca łaskawie i cofnął z okienka głowę.
Dziewczyna przysiadła na ziemi; wyjęła z zawiniątka starą chuścinę, w któréj rogu zawiązana była owa kartka do magistratu, i wsunęła ją głęboko w zanadrze, odsłaniając pierś drobną, szczupłą, i grubą niedobieloną koszulę.
Podniosła się potém, spojrzała z niepokojem na słońce, jakby miarkując, ile jéj czasu do wieczora zostało, i zaczęła przed siebie iść, zwolna zrazu, potém coraz szybciéj, w miarę jak nogi jéj, nawykłe do powolnych i ograniczonych ruchów, prostowały się i odzyskiwały sprężystość na swobodnéj przestrzeni.
Odzienie jéj było nędzne. Jakaś wyblakła, nieokreślonéj barwy, wystrzępiona miejscami u dołu spódnica zwieszała się z jéj wązkich bioder; fartuch miał po sobie różnobarwne łatki; szczupłe jéj ręce gubiły się w rękawach zbyt wielkiego na nią, mocno wyszarzanego kaftana; bose nogi, z których jedna przewiązaną była powyżéj kostki grubą płócienną szmatką, tkwiły w nizkich ciżmach; wielka wreszcie owa chustka zdawała się ciężarem swoim całą jéj postać przygniatać do ziemi.
Ulica, którą szła Blacharzówna, rozciągała się na wschód i zachód miasta długą perspektywą domów i domków. Odległa od większych arteryj ruchu, chwilowo tylko huczała dalekiemi odgłosami przecznic, natężając swoje łoskoty stopniowo i stopniowo gubiąc je w oddali. Jedyny turkot, jaki się tu często słyszéć dawał, sprawiały wózki z lichym owocem, ciągnione na szlejach przez ubogich handlarzy w brudnych chałatach i okrzykiwane wrzaskliwie przez idącego obok pomocnika. Jeżeli się zaś ukazała dorożka, wszyscy już naprzód wiedzieli, że stanie przed gmachem więziennym. Gmach ten stanowił istotnie główny punkt ulicy, a żółte jego mury rzucały na nią cień jakiś posępny. Idąca śpiesznie dziewczyna zdawała się unosić coś z tego cienia na swojéj pochylonéj, okrytéj grubą chustką głowie. Idzie, nie podnosząc oczu od szarych brukowych kamieni, do których sama w jakiś nieokreślony sposób zdaje się być podobną. Na zachód idzie, wprost słońca, a chociaż skwar mocno przypieka, ona raz po raz ściąga ku twarzy swoję grubą chustkę, jakby pod nią zniknąć chciała. Przebiegający mimo chłopak rzeźniczy szturgnął ją kułakiem pod żebro; nie spojrzała nawet na niego, jakby to było rzeczą całkiem naturalną.
Idzie i medytuje...
...Oj więzienie, więzienie, ludzkie odmienienie!... Kiedy ją brali, zabijać się chciała, głodziła się, o mur głową tłukła. Teraz, jakby się w niéj co przemieniło, ni ona żalu, ni ona radości, ot jak ten kamień w polu. ...Trzy lata, caluśkie trzy lata... Właśnie jakby jéj kto u Pana Boga wytrącił...
Oj głupia, głupia, na co jéj to było? Nie mogła to, jak inne dziewczęta, uczciwie służyć? Nie mogła to między ludźmi bez zaprószenia oczów, śmiało w poczciwości chodzić? A ot w jaką się oblokła koszulę! Psi by na nią wyli, żeby ją poczuli. Ojcowie by się w grobie przewrócili, żeby wiedzieli, po jakich to ona sądach, po jakich urzędach oczami świeciła...
Oj najadła się wstydu, najadła, jako piołunu, ziela gorzkiego...
Oj głupia, głupia, głupia...
Wzdycha jakiémś ciężkiém, do jęku podobném westchnieniem i, nie zwalniając kroku, kiwa głową, jakby w wielkiém politowaniu nad sobą i głupotą swoją. Naraz lekka czerwoność występuje na jéj twarz szczupłą i śniadą.
...Pietrek... Gdzie się téż teraz Pietrek obraca? Albo się z rudą Baśką ożenił, albo ze wszystkiém na pana wyszedł. Czy tak, czy owak, już on dla niéj stracony. Jako ten wiatr, co przewieje, — jako ta woda, co przepłynie, taki on dla niéj stracony.
Chłopak był jak malowanie. W paletocie chodził, papierosy palił, ręce w kieszeniach trzymał, kamasze szpicami wystawiał, jak urzędnik jaki. Albo mu to i urząd dziwota? Pisarzem w gminie — powiada — był, we dworze do stołu siadał, tylko że go potém przez złość wygonili. Kiedy do niéj zaczął chodzić, dziewczęta z całéj kamienicy zazdrościły jéj takiego kawalera. A on się tylko uśmiechał i wąsiki kręcił. — Będę się z tobą żenił, Hanuś — mówi, — boś mi się okrutnie spodobała — mówi. A ona jemu: Gdzieby się zaś pan Piotr ze mną żenił, kiedy ja biedna dziewczyna. — A on znowu: Co tam, biedna, nie biedna, to jeszcze nie wiadomo. Jak w głowie rozum jest, to i pieniądze się znajdą. W rękach chleb, u ludzi pieniądze...
Oj polubiła go, polubiła! Na śmierć polubiła. A żeby on nie klucza od pokojów chciał, ale życia od niéj chciał, toby mu je dała. Tak go polubiła!
Jakoś się to już przez kwartał ciągnęło, aż tu raz państwo do teatru jadą, a mój Pietrek do niéj. — Będę się z tobą żenił, Hanuś, jeno mi w tém dopomóż. Jak mi nie dopomożesz, tak idę do Baśki. — A Baśka służyła w trzeciéj kamienicy. Co się nie naprosiła, co się nie naperswadowała, a on nie i nie. — Albo ty mi dopomóż, albo mi Baśka dopomoże. Dasz klucz — będę się żenił, nie dasz klucza — do Baśki idę.
Aż téż i dała. Jak dała, tak mój Pietrek do pokojów, a ona ze schodów i w bramę. Nie mogła w kuchni usiedziéć. Stanęła w bramie i patrzy, czy państwo nie wracają, a tu ją febra tak trzęsie, że ząb zęba nie dostaje. Wyszła stróżka, zagadała, a ta ani rusz, tylko językiem zeschłym w gębie obraca, a w piersiach jéj serce młotem wali, a zimno i gorąco po niéj chodzi, a wszystko w niéj dygocze, aż się o bramę oprzéć musiała, żeby ją z nóg nie zwaliło.
Niedługo czekający, patrzy, aż tu Pietrek idzie. Futro na nim pańskie, głowa do góry, kapelusz na bakier, cygaro w zębach, ręce w kieszeniach — pan a pan. Tylko mu z pod futra coś sterczy u lewego boku. Zmrok już był, ale zaraz poznała, że szkatułkę niesie. Klasnęła w ręce — Pietrek... Pietrek... — mówi. A on nic. Idzie sobie z paradą, jakby jéj nie widział. Uczepiła mu się rękawa, otrząsnął się tylko. Aż tu brzdęk, wyleciała mu srebrna łyżeczka z zanadrza. Schyliła się po nią. — Bój się Boga, Pietrek — mówi, — to ty i srebro?... — A on do niéj: poszła won! — i ruszył naprzód, zębami tylko zgrzytnąwszy.
Zapomniała o domu, zapomniała o państwie, i poleciała za nim, jakby opętana, przez jednę ulicę, przez drugą, aż go dopadła pod ostatnią latarnią, kiedy szkatułkę pod prawą pachę przekładał. Bez pamięci była, bez tchu, w uszach jéj wiatr świszczał, w gardle zaschło, chciała krzyczéć: łapaj, trzymaj! — ale jéj język jakby kołem stanął. Jak go dopadła, tak się o latarnię sparła, przełknęła ślinę i mówi: Pietrek, co ty? To ty tak beze mnie wędrujesz? — A on: Poszła, złodziejko! — I jak stał, tak się odwrócił. Załamała ręce.
— To to ja złodziejka? — mówi. — A on: Nie ten złodziéj, co kradnie, ale ten, co złodzieja puszcza. — Tak ona do niego:
— Bój się Boga, Pietrek! — mówi. — Co ty gadasz? Co w ciebie wstąpiło? A przecie się żenić mamy! Pietrek! — I nuż go się czepiać i nuż lamentować. A on: Poszła nazad, suko! — Jak téż nie zaklnie, jak ją nie pchnie w piersi kułakiem, tak ją zaraz zamroczyło i na ziemię padła.
Jak się podniosła, jak dowlekła do domu, nie wie sama. Chciała zrazu uciekać, ale tak się jéj zdawało, że się świat skończył za tą latarnią, gdzie ją Pietrek pchnął, i że już bieżéć nie ma gdzie. Została. Wracają państwo, rwetes, krzyk... futra niema, srebra niema, pieniędzy niema. Trzęsą, szukają, aż znajdują u niéj oną łyżeczkę w kieszeni, co ją za Pietrkiem podniosła. Jak téż znaleźli, tak zaraz na nią zakrzyknęli i do sądu ją oddali. Oj, co się ona napłakała, co się napłakała! A przecie nie wydała Pietrka. Takie w niéj było dla niego kochanie. Trzy lata przesiedziała w więzieniu, a on się ani słóweczkiem do niéj nie ozwał, ani co przez ludzi nakazał... Zupełnie, jakby nie żyła. Co ją nie namęczyli, co ją nie naturbowali! Gdzie pieniądze i gdzie pieniądze! A ona, jak ten pień przed nimi. Co sobie wspomni, jak ją pchnął, jak na nią „poszła, suko!” krzyknął, to ją ledwie krew nie zaleje i wnętrzności się w niéj przewracają, tak, że inoby zaraz wszystko powiedziała...
Aż on znów przed nią jak żywy stoi, ręce składa, i tak jakby go słyszała: Hanuś — mówi, — żenić się z tobą będę — mówi, i inne słóweczka łagodne, jakby z pod serca wybrane. I taka ją wnet żałość zdejmuje, że tylko w ziemię patrzy i nic nie gada... A tu ją po urzędach opisują, po śledztwach włóczą, z więzienia do więzienia ciągną, duszę by z niéj wypruli, żeby mogli...
Aż i wysiedziała swój termin.
— Oj Pietrek, Pietrek! Oj nauczył on ją na całe życie rozumu, nauczył!
Zaciska kurczowo splecione ręce, aż jéj w stawach trzeszczy, i podnosi ku zniżającemu się słońcu stroskane, głęboką obwódką podkrążone oczy.
Niech mu Bóg nie pamięta, ale ją równo skrzywdził, równo ją skrzywdził...
I z tą myślą o krzywdzie naciąga swoję chustkę głębiéj jeszcze, wzdycha ciężko i, nie zważając na chorą nogę, zaczyna iść bardzo szybko.
W miarę jak idzie, wielkich kamienic coraz mniéj, nizkich domostw coraz więcéj i coraz brudniejsze szynki. Tu i owdzie bawią się gromadki zasmolonych dzieci. Hanka patrzy na nie, przechodzi, odwraca głowę, i nie wiedząc sama co robi, uśmiecha się do nich. Jest-to jéj pierwszy uśmiech od lat trzech. W więzieniu śmiech słychać często: wyuzdany, szyderczy, idyotyczny, wstrętny, rozlega się on codziennie w izbach i po kurytarzach. Ale uśmiech jest rzeczą rzadką, niewidywaną prawie. Zapominają go nawet dzieci przy piersiach matek w siwych więziennych kubrakach, nawet umarli nie mają go na twarzy. Dzieci budzą się i zasypiają posępne, przerażone, odęte; umarli odchodzą groźni, mściwi.
Hanka spogląda na słońce i przyśpiesza kroku.
Teraz po obu stronach ulicy widać już tylko parkany pobielone wapnem, wkrótce i one znikają, przyległe zaułki rozbiegają się w szeroko rozgrodzone przestrzenie, a choć bruk się kończy, podmiejskie szynki, garkuchnie i bawarye coraz tylko niechlujniejsze, dotrzymują placu.
Do jednéj z bawaryj takich zbliżała się właśnie Blacharzówna, kiedy oszklone do połowy drzwi otwarły się z trzaskiem, a z wnętrza jéj wypadły dwie czerwone baby, tarmosząc na sobie chustki, do oczu sobie skacząc i zagłuszając wrzaskiem piskliwą katarynkę, na któréj przed bawaryą grał czarniawy żydek, nasunąwszy czapkę na tył głowy i szeroko rozstawiwszy nogi. Za babami buchnął z wnętrza śmiech i gwar pijanych głosów, a we drzwi tłoczyła się kupka mężczyzn, widowisko sobie czyniących z owéj zaciętości babskiéj.
Już od słów przychodziło do pięści, a kataryniarz coraz piskliwsze z instrumentu swego wydobywał tony, kiedy z szynkownéj izby wybiegła młoda, przystojna dziewczyna, dziecko jeszcze prawie, i podgiąwszy wysoko spódnicę, zaczęła tańczyć przed kataryniarzem. Ciężki jéj, jasny warkocz rozplótł się do połowy i opadł, głowa się chwiała z ramienia na ramię, ledwie zapięty stanik odsłaniał gibką szyję. Nie była widać zupełnie trzeźwą, bo oczy mgłą jéj zaszły, a splątany język nie domawiał wyrazów brudnéj ulicznéj piosnki, którą sobie do tańca wtórzyła.
Kupka dzieci obstąpiła tancerkę i katarynkę. Hanka przystanęła za niemi i patrzała na dziewczynę z dziwem. Poznała ją. Była to Mańka Czerkas, przed rokiem wypuszczona z więzienia, która téż swego czasu z partyą do Grójca wysłaną została. Ale już i uliczna Herodyada spostrzegła Hankę, stanęła, przytomniéj jakoś spojrzała i poleciała do niéj, roztrącając dzieci i zataczając się po drodze.
Blacharzówna odwróciła głowę, chciała odejść. Ale napół pijana dziewczyna już jéj leżała na szyi i ściskać ją zaczęła.
— Hanka! Jak Bozię kocham, Hanka! Gdzie ty wędrujesz? Dawno cię puścili?... Dawajże gęby, dziewczyno! A tośmy się zeszły!
Hanka odstąpiła krokiem.
— Bój się Boga, Mańka! To ty nie w Grójcu?
— A cóż to ja głupia w Grójcu siedziéć, czy co? — okrzyknęła się dziewczyna. — Psom ogony lepiéj wiązać, niż w takim Grójcu siedziéć!
— Toś ty tam nie była?
— Co nie miałam być? Byłam. Przecie mnie z partyą pognali. Dwa dni byłam i trzeciego pół. A potém my się wszystkie zebrały i poszły: Józefa poszła, ja, Kwiatosińska poszła, Julka Mikusówna... Same się chłopy zostały. Tylko mój Antek z nami drapnął. — Wybuchnęła szalonym śmiechem. — Czysta komedya! — zawołała po chwili. — Z taką ci nas paradą prowadzili, że to ha! Myślałam, że nam luminacyę zrobią. A tu ci jeszcze strażniki wiechci z butów nie powyjmowali, a my już im drapli. A coby tam człowiek robił? To i ty w pobyt? — zagadnęła Mańka.
— A w pobyt...
— A dużo ci wsadzili?
— Oj wsadzili mi, wsadzili... Aże trzy lata.
— Fiuuu!... — gwizdnęła Mańka, — to ty tam burmistrzową zostaniesz! — i zaczęła się śmiać niepohamowanie, po bokach się rękami biła, głowę w tył przechylała, pokazując gardło białe, wzdęte i drgające. Śmiech ten był zaraźliwym, bo stojące nieopodal dzieciaki, same nie wiedząc czego, wybuchnęły także cienkim, piskliwym śmiechem. Mańka zwróciła się ku nim.
— Ciszéj, pędraki! — fuknęła, tupnąwszy nogą. Dzieciaki zaczęły przedrzeźniać ją, skacząc i wykrzywiając się jak małpięta.
— Cóż ty? — zagadnęła Hanka, — u Pazderskich znów siedzisz?
— Ja, u Pazderskich? Przeżegnajże się lewą ręką, dziewucho! A cóż jabym u Pazderskich robiła? Stara użera się od rana do nocy, czeladzie porozpędzali, same chłopaki, sama koprowina, co jeszcze w zębach koszule nosi. Co jabym tam robiła? A choćbym téż do nich chciała, jak nie chcę, to mnie przecie bez meldunku trzymać nie będą.
— No, a gdzież się obracasz?
— A toć widzisz. W szynku się obracam, kiedy grają! — parsknęła znów Mańka szalonym śmiechem.
I ujęła się pod boki, jakby tuż zaraz w taniec puścić się miała.
Blacharzówna kiwała głową, patrząc na nią smutnie.
— Oj Mańka, Mańka! Aż po mnie ciarki chodzą od twojego śmiechu.
Mańka rzuciła ramionami.
— Cóż ty, głupia, chcesz, żebym płakała, czy co?
— Juścić tu chyba ciągle nie siedzisz? — zagadnęła.
— Co mam siedziéć? U Bamblowéj siedzę. Bamblowa mnie bez meldunku trzyma, to i siedzę. Dziś się babie wyrwałam do Antka, to aż tu przygnała za mną, jędza. O, patrzaj ino, jakie ci to piekło robi z tą drugą o Józefę...
Blacharzówna klasnęła w ręce; śniada jéj twarz nagłą czerwienią zaszła.
— Bój się Boga, Mańka! To ty u Bamblowéj siedzisz? A dyć to ciężki grzech i wstyd...
— No, to co mam robić? Iść do Wisły, utopić się, czy co? — Poczerwieniała, rozśmiała się i nagle wybuchnęła gwałtownym płaczem.
W téj chwili właśnie jedna z kłócących się bab skoczyła do niéj, chwyciła ją za ramię i wrzasnęła ochrypłym głosem:
— Nie bałamucić! Nie bałamucić! Dosyć tego dobrego na dziś!
Mańka się zaperzyła. W jednéj chwili łzy jéj obeschły, oczy błysnęły gniewem.
— Co mnie tu Bamblowa będzie szarpać? Cóż to ja sługa Bamblowéj, czy co? Jak mi się spodoba, to pójdę, a jak mi się nie spodoba, to nie pójdę! Rozumie Bamblowa?
Baba jednak nie puszczała jéj ramienia.
— Daléj, daléj! Nie bałamucić! Do domu, do domu!
— Puszczaj Bamblowa! — wrzasnęła dziewczyna.
— Bamblowa, Bamblowa! — powtórzyła baba, — a żeby nie Bamblowa, toby się między złodziejami siedziało.
— Owa! — krzyknęła zuchwale Mańka. — A u Bamblowéj to między lepszymi siedzę? Jak się rozgniewam, tak wszystko do dyabła rzucę i z Hanką do Grójca pójdę. Ma być pobyt, niech będzie pobyt.
Baba ciekawie nadstawiła uszu.
— To panna w pobyt?
Hanka kiwnęła głową i mimowolnym ruchem naciągnęła głębiéj chustkę.
— I panna idzie? — badała daléj baba.
Hanka znów kiwnęła głową.
— Zostań z Bogiem, Mańka! — rzekła i zabierała się odejść.
Ale Bamblowa już się jéj za rękaw uczepiła, puściwszy ramię Mańki.
— A to ja pannie powiem — rzekła, bystrém okiem obrzuciwszy dziewczynę, — że panna głupstwo robi. To nie dla panny chleb. Co która porządniejsza dziewczyna tam była, to się zaraz wróciła. Kwiatosińska téż u mnie siedzi, i Mikusówna siedzi. A co mają robić? Trzeba żyć, moja panno, trzeba żyć.
— Bądź zdrowa, Mańka! — przemówiła Blacharzówna, nie odpowiadając babie, i zawróciła się od niéj.
Ale Bamblowa zastąpiła jéj drogę.
— Ja pannie co powiem — rzekła, opierając jéj rękę na piersiach. — Panna jest teraz taka zmizerowana, jak ta kość, co ją psy obgryzą. Ale ja będę ryzykować. Panna możesz u mnie bez meldunku siedziéć, jeść dostaniesz...
Patrzyła chwilę badawczo na spuszczone oczy dziewczyny, a widząc, że się nie odzywa:
— Niech tam! — krzyknęła, uderzając pięść o pięść. — Niech będzie moja krzywda! Oporządzenie nawet dam. Niech będzie moje ryzyko!
Mańka przysunęła się bliżéj.
— Abo się zostań, Hanka, abo co...
Hanka próbowała się wyrwać. Bamblowa przytrzymywała ją za chustkę.
— Moja panno, niech panna nie grymasi... Boga nie obrażać, kiedy się pannie taka okazya szykuje. A cóż to, pierwsza panna będzie, czy co? Nie takie poszły na lekki chleb, a korona z głowy im nie spadła. Niech ino panna Boga nie obraża, niech się panna namyśli...
— Puszczajcie! — przemówiła stłumionym z gniewu głosem Hanka.
— Tak panna nie chce?
— Nie!
— A to ruszaj do kaduka! — wrzasnęła Bamblowa. — Jeszcze ty przyjdziesz na moje podwórko! Patrzcie, jaka mi grafini! We więzieniu siedziała, złodziejka, a pyszni się, jakby Bóg wie co... Mańka! a pójdziesz ty dziś do domu, czy nie, ladaco!
— Nie wrzeszczyć ino, nie wrzeszczyć — odrzekła Mańka, — kiedy niema czego. Idź z Bogiem, Hanka! — zawołała za odchodzącą. — A jak będziesz uciekać, to ino do nas, pamiętaj!
I nagle chwycił ją dawny szał, podparła się w boki i zaczęła śpiewać, śmiejąc się jak opętana. Dzieciaki zawtórowały jéj wrzaskliwym chórem, kataryniarz coraz szybciéj kręcił piszczącą korbą, jeden z pijących w szynkowni mężczyzn wybiegł i chwycił do tańca szaloną dziewczynę. Bamblowa, w przekręconym czepcu na głowie, klaskała im w ręce, przysiadając niemal do ziemi.
Hanka oddalała się szybko. Zrazu goniły ją tuż-tuż krzyki owe, śmiechy i klaskania, potém echa ich tylko coraz dalsze, coraz słabsze, wreszcie ucichło wszystko.
Była już w polu. Wszedł księżyc i osrebrzył szerokie przestrzenie, drzewa przydrożne zaczęły szumiéć drobnym liściem, gdzieniegdzie wybłyskiwały gwiazdy sine. Tu i owdzie migotały oddalone światła, tu i owdzie załopotały skrzydła spłoszonego ptaka, to pies się oszczeknął, to koń kędyś zarżał. Dziewczyna szła, nie spoczywając, i choć zmęczoną była, przyśpieszała kroku, jakby uciekając przed niewidzialną jakąś pogonią. Nareszcie uciszyło się wszystko, ostatnie światła pogasły, a ziemia zaszła świeżością i rosą.

Dziewczyna stanęła i podniosła głowę. Chustka z niéj opadła, księżyc obielił jéj twarz znędzniałą. Stała tak chwilę i poruszała wargami bez głosu. Westchnęła potém, spuściła głowę, naciągnęła chustkę i wolniéj iść zaczęła. Wkrótce postać jéj rozpłynęła się w cieniu...




II.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Urzędowe czynności magistrackiéj kancelaryi w G. były już w pełnym biegu, kiedy Hanka Blacharzówna stanęła w jéj progu.
U drzwi szwargotało półgłosem kilku żydków, przeciągając raz po raz w różnych kierunkach grzbiety, brudnemi chałatami okryte, jakby dla ulżenia sobie w jakiéjś tajemnéj dolegliwości; daléj stał chłop zafrasowany, wzdychający, w parciance samodziałowéj, z wysokiém biczyskiem w jednéj garści, a z czapką półtoraczną w drugiéj; jeszcze daléj napół pijana baba, z różą na twarzy, szturchała zmizerowanego wyrostka, który stał przed nią, jakby do płaczu skrzywiony; w głębi zaś, tworząc tło urzędowe tego obrazu, drzemał na ławie pod piecem strażnik, kiwający się w tył i na przód, wydający od czasu do czasu silne, urwane chrapnięcie.
Główną ścianę kancelaryi zdobił obraz w pozłocistych ramach; pod nim stał długi, pokryty zieloném suknem stół, przy którym pan burmistrz przeglądał świeżą gazetę, bębniąc zlekka po stole palcami pulchnéj, białéj ręki i nucąc przez zęby jakaś popularną aryjkę.
W samym środku kancelaryi, twarzą do zwierzchnika zwrócony, przestępował z nogi na nogę Maczuski, woźny magistratu, wysoki, chudy, pałąkowaty, który ze swoją wyciągniętą szyją i mocno wytrzeszczonemi oczyma zdawał się wyłazić nietylko z munduru, ale z własnéj skóry. Jego niezmiernie długie ręce przylegały ściśle po obu stronach kościstych bioder, wzdłuż dolnych kończyn, w sposób, który Maczuski „po szwam” nazywał, a który udoskonalając stopniowo, do takiego doprowadził mistrzowstwa, że kiedy stanął w pełném urzędowém umundurowaniu, zdawał się miéć wszystkie pozory skrzywionego nieco słupa telegraficznego. Przy swojéj wiórowatéj chudości, Maczuski wielkim był cholerykiem, w powadze służby nad wszystko zamiłowanym, a liberalnych momentów pana radcy nigdy nie pochwalał. Dość było i w téj chwili spojrzéć na jego dropiate od ospy oblicze, aby odgadnąć, że się w nim aż coś gotuje z powodu owéj aryjki zwierzchnika, profanującéj oficyalny charakter miejsca, gdzie wszystko „po szwam” być powinno. Niestety, przez szesnaście lat swojego woźnieństwa w G. stary służbista niejednokrotnie miał sposobność przekonać się, że wiele rzeczy „po szwam” tu nie było. Bolał nad tém, jakby nad osobistą krzywdą i obrazą. Ideałem jego był naczelnik milczący, nieugięty, srogi i zawsze — w nocy nawet — zapięty na wszystkie guziki. Pan burmistrz zapiętym na wszystkie guziki nie bywał nawet we dnie, żydków po ramieniu klepał, w gawędy z byle kim się wdawał, jego samego nieraz za pan brat tabaką częstował; słowem, daleki był, bardzo daleki od ideału. Czuł Maczuski, że mu to życie skraca, i co kwartał krew sobie puszczać dawał, żeby go żółć w kancelaryi nie zalała — jak mówił.
Z kwadrans już stała Blacharzówna u progu, kiedy pan burmistrz gazetę złożył, ręce zatarł, brwi podniósł, na papiery nagromadzone przed sobą spójrzał, ziewnął i co rychléj się od nich odwrócił, oczyma po zebranéj u drzwi gromadce powiódł, a zatrzymawszy spojrzenie na Hance, zapytał nagle:
— A co to?
— W pobyt — pośpieszył „dołożyć” od siebie Maczuski.
— Taaak?... — zapytał przeciągle pan burmistrz. — A, to co innego.
Właściwie mówiąc, nie było to nic innego, bo co tygodnia w pobyt przypędzano partye; ale zdawało mu się, że przez powiedzenie takie urozmaici sobie nieco wypadki codziennego życia.
— Rozpiska jest?
Dziewczyna wystąpiła z gromadki, podeszła do stołu, pocałowała burmistrzowską rękę i podała kartkę w milczeniu.
— Hm! — mruknął, czytając i patrząc kolejno to w papier, to na dziewczynę, — hm!... Trzy lata... hm!... Łatwo powiedziéć... hm... Co oni sobie w téj Warszawie myślą?...
Zamyślił się i zaczął skubać faworyty, okalające jego podbródek.
— Ano, to i dobrze! — dokończył po chwili.
Pan burmistrz optymistą był z natury i wszystko lubił kończyć dobrze.
Tym razem wszakże słowa zdawały się iść swoją drogą, a myśli swoją. Zadumał się, miał kłopoty. W mieście nagromadziło się tyle pobytowych, że była to jakby kolonia złodziejska, nad którą władza wymykała mu się z ręki. Co wieczór awantury, co nocy kradzieże, pod miastem rabunki. Straż ziemska, z Fedorenką na czele, rady sobie dać nie może. Całe szczęście, że tałałajstwo to napowrót do Warszawy ucieka...
Popatrzył na Hankę z pod oka, jakby miarkując, czy i ona drapnie, — pobębnił palcami po stole, parę razy jeszcze chrząknął, wreszcie wygiąwszy się w kierunku drugiego pokoju, zawołał:
— Panie Aleksandrze! Panie Kosicki!
We drzwiach przeciwległych wchodowi stanął nizki, szczupły blondynek, z grubym, zadartym nosem i wzgardliwie wydętemi wargami. W krótko przystrzyżonéj, szczeciniastéj jego czuprynie błękitniał jeszcze świeżo z ust wydmuchany kłąb dymu, w spuszczonéj ręce trzymał tlące się cygaro.
Był to pan Aleksander Stanisławowicz Kosickij, sekretarz biura.
— A?... — odezwał się głosem skrzypiącym, jak nienasmarowane osie.
— Mój panie Aleksandrze — przemówił żywo burmistrz, — przejrzyj pan tam papiery Blacharzówny, muszą gdzieś leżéc u pana. Rozpiskę trzeba jéj dać...
— W pobyt? A?... — zaskrzypiał znów pan sekretarz.
— W pobyt, wielmożny panie — odpowiedziała Hanka, podchodząc, aby go pocałować w rękę. Ale pan sekretarz ręce schował za siebie. Z wielkim bowiem taktem uważał on przyjmowanie takich hołdów za mniéj właściwe w obecności zwierzchnika, który był „koleżskim sowietnikiem.”
Sam przecież do biurka swego nie wracał, ale jak wypowiedział owo „a?...” tak stał z otwartemi usty i oczu nie zdejmował ze schylonéj przed sobą dziewczyny. A ciekawa to była para oczu w téj bladéj i jakby chorowicie obrzękłéj twarzy pana sekretarza. Jakieś to zielonawe, to czerwone błyski zapalały się w nich i gasły; a on, jakby wiedząc o tém, a nie chcąc ludziom pokazać, nakrywał je ciężkiemi, lekko zaognionemi powiekami, z pomiędzy rzęs tylko puszczając zmrużone spojrzenia. Postawszy tedy dłuższą chwilę, skinął głową na Hankę, aby szła za nim, i cofnął się w sam środek tytuniowéj chmury, która nad biurkiem jego w powietrzu wisiała.
Tu chwycił szybko jeden plik papierów, odrzucił go, chwycił drugi, potém trzeci, a podczas szukania właściwego foliału ręce mu drgały chwilami, jakby szarpane za ścięgna. Znalazł nareszcie czego szukał, oparł się ciężko o stół, jakby w chwilowéj niemocy, zmrużył oczy i kilka razy odetchnął głęboko.
Hanka pilnie w twarz mu patrzała, chcąc z niéj wyczytać, co czynić ma lub mówić.
Pan sekretarz przystąpił bardzo blizko do dziewczyny, mrużąc i rozszerzając naprzemian błyskotliwe oczy.
— Anna Blacharzówna?... A?...
— Tak, wielmożny panie — odpowiedziała Hanka.
— Ty w służbę myślisz?... A?...
— Bo ja wiem, wielmożny panie. Juści w służbę.
— Hi... hi... hi... — zaśmiał się zcicha pan sekretarz. — Kto ciebie w służbę weźmie? Kto do domu puści? Z czerwonym paszportem... A?...
Hanka schyliła głowę i milczała. Wielka chustka rzucała głębokie cienie na jéj twarz śniadą. Oczy miała spuszczone. Źrenice pana sekretarza strzeliły czerwonym blaskiem.
— Ot, jaby wziął... jaby puścił... ja...
Spazm mu jakiś przeleciał po twarzy, zacisnął ręce, nie skończył. Hanka podniosła głowę i spojrzała na niego stroskanym, trochę tępym wzrokiem. Niedobrze pojmowała, czy się lituje nad nią, czy téż naprawdę w służbę chce wziąć.
Pan sekretarz zachłysnął się, wykręcił nagle do stołu, siadł przy nim i przez chwilę pisał. Wyciągnął potém rękę.
— Ot tobie rozpiska! Tak ty możesz teraz w miasto, służby szukać. A melduj się, jak znajdziesz. A potém takoż się melduj. Do mnie się melduj, rozumiesz?... a?...
— Rozumiem, wielmożny panie — odpowiedziała dziewczyna.
— A żeby ty nigdzie nie próbowała uciekać. Tobie tylko tu w mieście być... A?...
— W mieście, wielmożny panie.
— Tak ty idź, a w trzy dnia melduj się...
— Dobrze, wielmożny panie.
Schyliła mu się du kolan — odskoczył jak oparzony. Dziewczyna wyszła.
Była właśnie w połowie kancelaryi, zmierzając z powrotem ku drzwiom, kiedy ją spostrzegł i zatrzymał pan burmistrz, oblegany tymczasem przez kłaniających się co chwila i dyskretnie uśmiechniętych żydków, z pomiędzy których jeden wyłuszczał interes, a reszta cmokała rozkosznie ustami, jakby dla tém większego zalecenia go „wielmożnemu prezydentowi.” Nie wiadomo, czy pan burmistrz potrzebował w téj chwili dywersyi dla własnych strategicznych planów, czy istotnie ta szczupła i śniada dziewczyna zwracała jego szczególną uwagę, dość, że spostrzegłszy ją, głos podniósł i zawołał:
— Ty... jak ci tam?... Zaczekajno jeszcze!
Zatrwożyła się i stanęła.
— Maczuski! — kończył pan burmistrz, ku drzwiom się zwracając.
Ale Maczuski od kilku już minut był w położeniu okropném. Mrugał więc coraz szybciéj swemi wyłupiastemi oczyma, piersią podawszy się naprzód, jakby w oczekiwaniu rozkazu. Od progu jednak nie odstępował, nie mógł odstąpić — i to stanowiło tragiczność chwili. Oto ten urwis Wicek, jego najmłodszy, aż tu za nim przyleciał i, wsunąwszy się przez drzwi uchylone, pociągnął go z tyłu za połę.
— Ociec! Granula się ocieliła...
Maczuskiemu krew uderzyła do głowy.
— Poszedł! — syknął przez zęby i machnął pięścią w tył, ryzykując gdzie trafi, to trafi. Ale widać nie trafił nigdzie, bo znów tuż za sobą usłyszał:
— Ociec... Ma byśka!
Maczuski posiniał z wściekłości, a wytrzeszczywszy jeszcze mocniéj oczy i daléj wyciągnąwszy szyję, dla odwrócenia uwagi urzędu od rodzinnego dramatu, który się za jego plecami rozgrywał, kopnął w tył nogą, na wpośrodek Wicka miarkując. Ale noga uderzyła w próżnię. Myślał, że go krew zaleje.
— Ociec — prawił daléj chłopak, — matka powiadają, co go będą chować.
— A bodajżeś zmarniał! — zaklął stłumionym szeptem tkliwy rodzic Wicka i wyciągnął poza siebie kurczowo rozczapierzoną, jak jastrzębie szpony, prawicę, w celu pochwycenia czupryny Wickowéj. Szczęśliwa jednak gwiazda małego hultaja ocaliła go i tym razem.
Chłopak był znowu tuż za nim.
— Je srokaty, i żeby ociec prędko szedł!
Tu Maczuski stracił resztę panowania nad sobą, a umocniwszy się na lewéj nodze, wierzgnął z całéj siły w tył prawą, w chwili właśnie, kiedy pan burmistrz zawezwał go przed siebie.
Nieszczęsny Wicek zanadto się widać podówczas zbliżył do ojcowskiéj osoby, gdyż jednocześnie prawie z owém wezwaniem dało się słyszéć nieokreślone jakieś miauknięcie, potém uderzyło coś we drzwi jakby polanem, wreszcie dał się słyszéć szybki tupot bosych nóg poturbowanego posła, którego tym razem nie ochroniło żadne międzynarodowe prawo. Maczuski odetchnął głęboko, szurgnął parę razy butami, dla zatarcia ostatnich ech owego tupotu, i wystąpił przed zwierzchnika siny jeszcze z uprzedniéj alteracyi, ale już „po szwam,” w pełni swojéj urzędowo-słupiastéj powagi.
— Gdzież się Maczuski, u licha, kryje? Co tam za hałasy?... Dowołać się nikogo nie można!... — fuknął gromko pan burmistrz, nietyle przeciw staremu Maczuskiemu gniewny, ile dla okazania energii swéj żydkom, trzymającym go w pełnéj słodkich pokus opresyi.
— Żadnego porządku w służbie!
Tu głos mu zwolniał nieco.
— Pokazać tam dziewczynę Fedorence, żeby wiedział... Tu paszport dla niéj... A ty się nie wałęsaj, tylko służby szukaj... — zwrócił się do Hanki.
Nie skończył jeszcze, kiedy w sieniach zrobił się nagły tumult, a przez szeroko otwarte drzwi wtoczyła się pani kasyerowa. Czerwona była bardzo i sapała silniéj niż zwykle.
— Dzień dobry prezydentowi! — zawołała krzykliwie od progu. — Prezydent wie, co się stało?
Pan burmistrz zerwał się ze swego fotelu, podstawił go pani kasyerowéj i zakrzyknął nawzajem:
— Dzień dobry! dzień dobry! Jakże zdrowie pani dobrodziejki?
Ale dama nie była w usposobieniu, potrzebném do wymiany towarzyskich grzeczności. Padła więc tylko na fotel, wołając:
— To prezydent nic nie wie?... Ta Kubisiakówna z Warszawy, ta pobytowa, co to była u mnie, wie prezydent, ta gruba, uciekła dziś w nocy. I to, powiadam prezydentowi, zabrała Filipci spódnicę z wszywkami, Józi pończochy w paski i dwa prześcieradła. No i rób co chcesz! Szukaj wiatru w polu!
Pan burmistrz klasnął w ręce.
— Nie może być!
Dama się zaperzyła.
— Co to nie może być, kiedy jest! I żeby to jeszcze stare prześcieradło, ale nie, nowe, powiadam prezydentowi, od tuzina wzięte! A żeby ją!...
Pan burmistrz stał zafrasowany, drapiąc się w łysinę. Przez opuszczone jego wargi przesuwało się coś niezmiernie podobnego do „dyabli nadali!” Żydki tymczasem zaszwargotały między sobą, a jeden z nich machnął ręką i roześmiał się zcicha.
Bystre oko pani kasyerowéj gest ten dostrzegło.
— Cóż tam za chychy? — zapytała wyniośle. — Taka strata, to nie żadne chychy.
Zapłomieniła się na twarzy z oburzenia.
— A możeby pani dobrodziejka do mojéj żony — pośpieszył z interwencyą pan burmistrz.
— A dobrze, żeś mi prezydent przypomniał! — Właśnie to żona pańska namówiła mnie na tę złodziejkę. Co tam pani będzie uważała! mówi, pobytowa, nie pobytowa, każdéj pilnować trzeba, mówi, a to się sponiewiera, jak nikt w służbę nie weźmie... Ot i masz.
Odsapnęła kilka razy silnie.
Burmistrz stał przed nią, jak żak, mocno niekontent z siebie, że żonę tak nie w czas przypomniał.
Dama uderzyła ręką w boczną poręcz fotelu.
— A ja powiadam prezydentowi, że teraz w mieście nikt pobytowéj do służby nie weźmie! Już się skończyło! Oho, prosto ztąd idę na pocztę i do doktorów idę przestrzedz, bo tam znów do prania te złodziejki biorą. Gotowa kradzież. I wszystkich przestrzegać będę. A i żona pańska niech się ma na ostrożności... Taka tania sługa, to jest droga sługa, bo sobie sama jak chce tak zapłaci...
— Zapewne, zapewne! — bąkał niewyraźnie pan burmistrz, coraz mocniéj zażenowany.
— Więc jakże będzie z tą Kubisiakówną? — zapytała dama. — Bo już mniejsza o spódnicę i pończochy, ale przecież prześcieradeł od tuzina tracić nie mogę. Radź prezydent, co robić, mój prezydentuniu! Ja chętnie coś Fedorence od siebie dam, niech szuka, niech się dowiaduje...
— Ale owszem, owszem, pani dobrodziejko!
— I Staniewicz niech szuka...
— Będzie szukał. Wszyscy będą szukali! — mówił burmistrz, uszczęśliwiony, że dama już wstaje z fotelu. — To mój obowiązek, pani dobrodziejko! — dodał, odprowadzając ją do drzwi.
— I żeby się wszędzie dowiadywali o te prześcieradła.
— Ale owszem! Naturalnie! Zapewniani panią dobrodziejkę.
— I żonę niech prezydent przestrzeże!
— Naturalnie! naturalnie!
Rozstali się w ukłonach.
Całéj téj rozmowy słuchała Hanka z głuchym jakimś niepokojem. Jak stanęła, tak stała, spuściwszy głowę i patrząc w sęczek, który się ciemniéj rysował na żółtéj kancelaryjnéj podłodze. Chwilami zdawało jéj się, że to ona ukradła spódnicę z wszywkami i pończochy w paski. Oczy jéj wtedy zaczynały biegać jak jaskółki, obracając się to na mówiącą panią, to na drzwi, któremi wejść mogli Fedorenko i Staniewicz.
Jak wejdą — niechybnie ją złapią.
Po chwili wszakże wracała jéj rozwaga. Ona przecież nie ukradła spódnicy, ani pończoch, ani dwóch nowych prześcieradeł od tuzina.
Nie! nie! Ona wie dobrze, że tego nie ukradła. Mogą Fedorenko i Staniewicz szukać koło niéj wszędzie, jeśli chcą. Uspakajała się, oczy jéj miały i znów zatrzymywała je z jakąś głuchą troską na owym sęczku w podłodze. A sęczek zdawał się powiększać, poruszać i patrzył téż na nią, jakby groźna, coraz ciemniejsza źrenica...
Jeszcze Blacharzówna ze schodków magistrackich nie zeszła, kiedy Wicek Maczuskiego, który tu znów z poselstwem jakiémś z domu przyleciał i przezorniéj tym razem w podwórku się zatrzymawszy, zobaczył, jak „ociec” dziewczynę Fedorence zdaje, krzyknął z wielką fantazyą:
— Warszawska złodziejka! Warszawska złodziejka! Widzita warszawską złodziejkę!...
Po Hance ognie przeszły. Najadła się ona co prawda wstydu niemało przez one lata więzienia. Ale tamto było w sądzie, w urzędzie, w czterech ścianach, nie zaś tak na ulicy... Myślała, że ją kto nożem przebódł.
Tymczasem do pomysłowego Wicka przyłączyło się dwóch, czy trzech przyjaciół z przeciwka, którzy nie mając jakoś na tę chwilę nic lepszego do roboty, zaczęli wyskakiwać po ulicy, wrzeszcząc co gardła:
— Warszawska złodziejka! Warszawska złodziejka!
— Ciszéj, trutnie! — huknął zrazu Maczuski, odwróciwszy głowę.
Ale wnet potém zagadał się z flegmatycznym Fedorenką, który każde słowo z małoruska, jak smołę, ciągnął, na pół drogi do nosa trzymając szczyptę tabaki, którą go woźny częstował.
Hance zdawało się, że to już tak musi zostać nazawsze.
Zmrużyła oczy i podniosła ramiona, jakby się chroniąc przed uderzeniami obucha. Śniada jéj twarz jeszcze śniadszą zdawała się w téj chwili.
Tymczasem uderzyło południe, a z poblizkiéj szkółki wysypał się drobiazg gwarliwy. Wnet zmiarkowawszy, w czém rzecz, chłopaki przyłączyły się wrzaskliwie do zaimprowizowanego przez Wicka chóru; dziewczęta téż zatrzymały się nad brzegiem trotuaru i, otworzywszy usta, przypatrywały się Hance. Robiły nad nią uwagi, śmiały się i szturchały chudemi łokciami, spychając na ulicę.
Wśród śmiechów tych i tego wrzasku stała Hanka, skulona pod swoja wielką chustką. Coś w niéj cierpło, kamieniało i chwilami zdawało jéj się, że w ziemię wrasta. Chciała się poruszyć, ale jéj nogi ciążyły jak kłody. Nie mogła zresztą odejść, czekała na swój czerwony paszport, który Maczuski z Fedorenką komentowali, porównywając go z rozpiską pana sekretarza.
Złożył wreszcie strażnik ów paszport, oddał go dziewczynie i skinął na nią, że odejść już może. Jak była skulona, tak odwróciła się i poszła pierwszą spotkaną uliczką. Wrzask dzieci leciał jeszcze za nią czas jakiś, słabnął potém coraz, aż wreszcie rozpłynął się w cichém powietrzu. Ona jednak szła i szła, dopóki jéj uliczka owa nie wyprowadziła na pole. Zadziwiła się wtedy i stanęła.
Gdzie idzie? Po co? Do kogo? — Nie wiedziała sama. Uszy miała pełne brzęku, głowę skołataną, ciężką.
Po chwili oprzytomniała jakoś.
W mieście jéj trzeba zostać, do magistratu się meldować w trzy dni i potém służby szukać... Ścisnęła w ręku swój czerwony paszport. — Kto ją weźmie z takim paszportem? Kto ją do domu puści? Do prania jéj téż nie wezmą, boby mogła ukraść spódnicę z wszywkami i pończochy...
Tu myśli jéj stanęły. Myślenie było dla niéj wogóle pracą ciężką. Chwilę jeszcze majaczyły jéj po głowie owe pończochy, potém przeciągnęła się pod swoją chustką i poczuła, że jest bardzo głodna.
Sięgnęła w zanadrze. Tam w staréj chustczynie miała jeszcze kilka trojaków. W więzieniu nic prawie nie zarobiła, chorowała, nie miała zdrowia. Choroba zjadła wszystko — i to, co na „wydział” szło, i to, co do „książki.” Cztery złote dał jéj „wielmożny,” kiedy ją puścili. Niech mu tam Bóg odpłaci.
Obejrzała się, nie było nikogo. Wyjęła parę miedziaków, zawiązała paszport i zwolna wróciła do miasta.
— Moja pani — odezwała się nieśmiało, zatrzymując się przy pierwszym straganie, na którym kupiła kilka bułek od tłustéj przekupki, — moja pani, czyby mi téż pani nie doradziła jakiéj służby?
— Czemu nie, moja panno! Służba się zawsze znajdzie. Co to, panna po chorobie, czy co? Nietutejsza może?
— Nietutejsza...
— A zkądże panna?
— Ja... ja z Warszawy.
Straganiarka wychyliła głowę ze swojéj budki i baczniéj na dziewczynę spojrzała.
— Coś strasznie koło panny mizernie. A cóż panna potrafi?
— Ugotować potrafię, uprać...
— Co to tu panna „famielię” ma, czy co?
— Nie, nie mam nikogo...
Siwe oczy straganiarki podejrzliwie spojrzały na dziewczynę.
— A może... bo to nie wiadomo, moja panno, a strzeżonego Pan Bóg strzeże... może panna „w pobyt?”
Hanka schyliła głowę.
— Eee, moja panno, kiedy tak, to po co ludziom głowę zawracać? Ja sama bym wzięła porządną dziewuchę i robota by się dla niéj znalazła, bo to ziemi nie przekopie, a roboty nie przerobi, ale musiałabym źle w głowie miéć, żeby zaś brać pobytówkę... W imię Ojca i Syna! A to się panna wybrała! Cóż to panna myśli, że u mnie w stancyi cztery gołe kąty, czy co, żebym zaś złodzieja do domu puszczała? Moja panno, u mnie jest pościel na cztery łóżka, poduszki takie, że to po trzy ruble jedna, u mnie są rondle, u mnie jest wszelaki porządek, wszelaka domowizna. To ja, moja panno, lada obieżyświata nie mogę do domu puszczać, ja muszę miéć dziewczynę, co się nazywa, akuratną, znającą między ludźmi. Tak, moja panno. Kiepskoś się panna wybrała. Tu pobytówek, jak tych psów, się kręci, a kto ich weźmie do służby? Żyd nawet nie weźmie, choćby za pół darmo. Każdy się, moja panno, strzeże, jak może, bo domowego złodzieja nikt nie upilnuje...
Hanka zwróciła się w milczeniu. Jakoś ją nagle ochota do jadła odeszła. Tymczasem straganiarce nowa myśl błysnęła w głowie. Kolasińska, rzeźniczka, szuka dziewuchy... Niechby wzięła złodzieja, głupia baba! Dmie się to, nie wiadomo czego... Teraz znów sługą chce wszystkich zakasować... Otby dla niéj sługa...
— Panno! panno! — zawołała. — Niechno panna czeka!
Hanka się obejrzała i stanęła.
— Niech ino tu panna bliżéj podejdzie!
Dziewczyna podeszła.
— Tu w drugiéj kamienicy — mówiła zcicha straganiarka — mieszka rajfurka Janowa. Już się tam panna dopyta. Wiem, że ona do rzeźniczki z przeciwka sługi szuka. Niech panna idzie, może się uda.
Hanka pocałowała babę w rękę.
— Dziękuję, moja pani...
— Co tam dziękuję! Niema za co dziękować. Idź panna z Bogiem.
Zajęta zmywaniem statków Janowa przyjęła Hankę w sposób, budzący najlepsze nadzieje. Wczoraj właśnie mówiła jéj pani aptekarzowa, że wzięłaby i pobytową nawet, byle cichą i pracowitą dziewuchę, bo już z temi „lafiryndami” rady sobie dać nie może. Co która pobędzie tydzień, dwa, oho! już po służbie. Nienastarczone rzeczy. Z uczniami by tylko albo i z prowizorem po kątach każda wyszczerzała zęby, a roboty się boi jak ognia... Wprawdzie to i rzeźniczka szuka, ale również co pani, to pani. Zawszeć to inna rzecz u profesyanta służyć, a u państwa...
W Hankę wstąpiła otucha.
— Moja pani Janowa, moja święta! To kiedyby my poszli?
— A cóż! Odkładać niema co! Niech ino panna mój fartuch zapasze i tę chustkę z głowy zdejmie, żeby tak jakoś koło panny było porządniéj trochę. Ja ino poszoruję statki, to zaraz pójdziemy.
W pół godziny potém były już w aptece.
— Proszę wielmożnéj pani — rzekła Janowa, krygując się i całując rękę pani aptekarzowéj, bardzo wysokiéj, bardzo żółtéj i bardzo chudéj osoby — „rekomanduję” pani nową kuchareczkę...
Pani aptekarzowa miała wzrok krótki, przymrużyła więc oczy i wyciągnęła cienką swoję szyję. Rozpoczęła się indagacya.
— Zkądże to?... U kogo służyła?...
Janowa się zbliżyła, wspięła do ucha pani i z poufałością, cechującą stosunki małomiasteczkowe, zaczęta szeptać.
Ale w téjże chwili pani aptekarzowa odskoczyła, rozstawiwszy przed sobą chude swoje ręce.
— Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę!... — mówiła prędko, trzęsąc niemi i cofając się ku drzwiom pokoju.
Janowa wszakże nie ustępowała z placu.
— A wielmożna pani wczoraj mówiła...
— Mówiłam! prawda, że mówiłam! Ale jeszcze nie wiedziałam o niczém. A tu się piękna historya u państwa kasyerów dzisiejszéj nocy stała... Cóż to, Janowa nie wie, że ta Kubisiakówna Walerka okradła ze wszystkiéj bielizny i uciekła?... To Janowa nie słyszała o tém? A przecie się całe miasto trzęsie!
Kobiecina klasnęła w ręce i zaczęła głową kiwać w wielkiém zdumieniu.
— Przypatrzcie się, moi ludzie, co to za złodziejka!
Usłyszawszy ten wyraz, Hanka mimowolnym ruchem sięgnęła ku chustce, któréj wszakże nie miała na głowie. Znowu jéj zaczynało się majaczyć, że to ona okradła kasyerów, że się to wszystko zaraz wyda i że ją znów do więzienia wezmą. W pomieszaniu swojém pociągnęła Janową za fartuch, chciała odejść.
Janowa wszakże postanowiła raz jeszcze próbować szczęścia.
— Co tam, proszę wielmożnéj pani! — rzekła z rezygnacyą. — Co się stało, to się nie odstanie. Niby to i tutejsze nie kradną! A toby wielmożna pani miała dziewuchę pomyślenie... Jedna drugiéj nie równa choć i na ten przykład, Kubisiakówna zawsze była gałgan dziewczysko, a ta i ugotuje, i wypierze, latać nigdzie nie będzie, bo to znajomości nijakich nie ma...
— A niech ją tam licho, moja Janowa! Żeby mi tu ona miód robiła, to już ja jéj nie chcę. Niech się tam nią kto inny dorabia, byle nie ja.
— No! Cóż robić, kiedy wielmożna pani nie chce...
— Ale nie, nie, moja Janowo! I wam radzę, nie prowadzajcie jéj nigdzie, bo się możecie w jaką biedę wkopać.
— Ha, jak tak, to padam do nóżek wielmożnéj pani.
— Bądźcie zdrowi.
Wyszły.
— No, moja panno — rzekła Janowa do zstępującéj w milczeniu ze schodów dziewczyny, — widziała panna, że się człowiek starał, jak mógł, i wszystko na nic. A ja pannie powiem, że jak panny w aptece nie wzięli, to panny nigdzie nie wezmą, bo to jest służba osławiona między wszystkiemi, i żadna się tam porządna sługa nie posięgnie, tylko same szurgoty. A kiedy już ta sucha Jewka panny nie chciała, to źle! To już ja się nie podejmuję panny prowadzać. No, no! aż mi dziwno... A wiem, że sługi nie mają...
Kiwała głową w krochmalnym czepcu i kołysała się na szerokich biodrach w wielkiém zadziwieniu. Po chwili zatrzymała Hankę.
— Tak dawaj panna mój fartuch, a po chustkę sobie panna przyjdź. Tyle tylko, że się człowiek po próżnicy językiem naobracał. Aż mi w gardle zaschło. Żeby tak z kim politycznym, toby się i napić warto z naparstyszek...
Hanka zrozumiała przymówkę i sięgnęła po swoje trojaki.
— A toć jabym rada... — Miała nadzieję, że ją jeszcze Janowa do rzeźniczki doprowadzi.
— A no, to daléj go!... do Szapsiowéj...
— Tylko, że jabym chciała pierwéj chustkę... Jakoś tak nieładnie między ludzi...
Nie mogła wymówić, że jéj wstyd było z odkrytém czołem między ludzi iść, ale w istocie wyobrażała sobie, że kto na nią spojrzy, to zaraz pomyśli: złodziejka. Wstąpiły tedy po chustkę.
U Szapsiowéj było gwarno. Hanka zawahała się na progu, ale ją pociągnęła Janowa. Pierwsza izba pełna była pijących. Jedni siedzieli przy żółtym, bejcowanym stole, to popodpierani oburącz, chmurni, milczący, kurząc szwicent i plując na strony, to rzucający się sobie w objęcia i płaczący rzewnie. Drudzy, porozwalani na ławach, śmieli się, dowcipkowali, śpiewali i, chociaż sami napół pijani, krotochwile sobie z innych czynili; kilku stało w pośrodku izby — to krzepko, to już się chwiejąc na nogach i rozlewając wódkę, a od czasu do czasu uderzali pięściami w stół i klęli donośnie.
Brudna usługująca dziewczyna kręciła się, jak mucha w ukropie, odwoływana i popychana na wszystkie strony; sama zaś Szapsiowa, robiąc pończochę na wysokim stołku za szynkwasem, patrzyła na gości swoich tém leniwém, zmrużoném nieco spojrzeniem wygrzewającéj się kotki, które tak często widziéć można u starych, tłustych, niegdyś pięknych żydówek małomiasteczkowych.
Janowa przepchnęła się do saméj szynkarki i, zażądawszy anyżówki, przepiła półkwaterkiem do Hanki.
— Daj Boże zdrowie!
— Daj Panie Boże!
Dziewczyna odebrała kieliszek i wypiła także. Wtedy Janowa zaczęła przegryzać ser z kminkiem i słony obwarzanek żydowski, po którym okazała się potrzeba przepłukania gardła piwem.
W czasie tego poczęstunku ten i ów podchodził i zaglądał pod chustkę uparcie zasłaniającéj się dziewczynie. Kilku nawet szturchnęło ją w bok, nieumyślnie niby, że to tłok był w szynku. Jeden zwłaszcza, chłop młody i rosły, obchodził ją to z lewéj, to z prawéj strony, jakby szukając zaczepki. Płaciła właśnie za traktament Hanka, kiedy stanął wprost przed nią i, zajrzawszy jéj w oczy, zawołał:
— A, jak Boga kocham!... Tośmy się zeszli!
Hanka spojrzała i poznała go także. Był to Józek Calik, co z nią przeszłego roku razem w więzieniu siedział.
Zapaliła się na twarzy i pociągnęła za fartuch Janową. Chciała wyjść ztąd coprędzéj.
Ale babie po oném piwie z anyżówką na gadanie się zebrało, więc się łokciem na szynkwasie podparła, na ręce brodę położyła i opowiadała Szapsiowéj, jak to przeszłego roku chłopaka jéj do wojska brali. Ani sposób było wyciągnąć ją w téj chwili. Calik téż ode drzwi zastępował i, wsparłszy się pod boki, śmiał się i głową kręcił.
— No, no! kiedy my się téż tak tutaj zeszli! No, no! I dawno tu Hanusia?
Dziewczyna ścisnęła zęby i milczała.
— A cóż to Hanusia zaniemówiła, czy co? Zawsze taka harda?
Zbliżył się do dziewczyny, która znów pociągnęła Janową. Baba odwróciła głowę, a biorąc zaczepkę Calika za zwykłą galanteryę, rzekła:
— Daj sobie pan spokój! Bo ta panna nietutejsza i z tutejszemy kawaliramy nieznająca...
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się Calik hucznie. — Moja pani! Wiem ja lepiéj niż pani, z czém ta panna znająca, albo nieznająca.
— A ja panu powiadam, co sobie pan daj spokój, bo ja tę pannę do służby prowadzę.
Calik obrócił się do dziewczyny.
— Co Hanusia, zgłupiała? Do służby Hanusia idzie?
— Gdzież pójdę? — przemówiła Hanka z jakąś niecierpliwą żałością w głosie.
Calik pociągnął ją na stronę.
— Hanusia lepiéj z nami trzymaj — przemówił zcicha. — Kupa nas tu jest, ze strażnikiem się znamy i co nam kto zrobi? Zawierska tu jest, i Walera jest, i Korbielakowa... Człowiek sobie czasowy, nad karkiem mu nikt nie stoi, we świat téż czasem wyjrzy, to na folwark gdzie, to na jarmarczynę jaką. Ze żydkami wszystko można, powiadam Hanusi... Ja już tu trzy kwartały siedzę i jakoś się żyje. Insze tam pouciekały do Warszawy. Warszawa im pachnie. A niech im tam pachnie! A ja Hanusi powiadam, że i tu nienajgorzéj...
— Muszę już iść — rzekła.
— A gdzie Hanusia siedzi? u téj baby?
— Nie mam jeszcze nijakiego posiedzenia...
— No, to Hanusia napróżno służby nie szukaj, bo dziś o Walerze obębnili na rynku, to się każdy będzie wagował wziąć, a do mnie się Hanusia na Utratę pytaj, to się możemy zejść... No, jakże?
— Muszę już iść — powtórzyła dziewczyna jakby odurzona.
Calik puścił jéj rękę i pokiwał głową.
— Już ja widzę, że się Hanusia zmarnuje bez tę swoję hardość...
Nie odpowiedziała, ale szarpnąwszy zagadaną babę za rękaw, rzekła:
— Abo idźcie, abo nie idźcie, bo ja idę.
Janowa spojrzała na nią zamglonemi oczyma.
— Gdzie panna idzie?
— Do rzeźniczki idę...
— No, to niech panna idzie, bo ja tam nie pójdę.
Odwróciła się do szynkwasu.
— Jak go, powiadam pani Szapsiowéj, ostrzygli, jak ja go zobaczę, jak mnie żałość nie zeprze, jak nie ryknę...
Dziewczyna wyszła. W głowie jéj się kręciło, nie wiadomo z czego. Z kieliszka anyżówki może, z gorąca, z Calikowego gadania... Wyszedłszy, spostrzegła, że się już dobrze zmierzchło i że na bladéj wieczorowéj zorzy cztery latarnie w rynku świecą, żółte i dymiące jakby... Ano, niema już co i myśléć o chodzeniu do rzeźniczki po nocy. Jutro pójdzie.
Przeszła ulicę wpoprzek i stanęła. Jutro... A gdzie teraz pójdzie? A gdzie zanocuje? Wtém drzwi szynkowni brzękły i wyszedł Calik, rozglądając się wzdłuż ulicy na prawo i na lewo. Dziewczyna cofnęła się w bramę i czekała, aż przejdzie. Dopiero kiedy się chłopak znacznie oddalił, wyszła i powlokła się w przeciwną stronę. Szła, gdzie oczy poniosą.
Wieczór był cichy, ciepły, wilgotna mgła perłowa wisiała nizko nad ziemią, tu i owdzie słychać było skrzypienie studni i śmiechy biorących wodę. Z godzinę szła, wracała się, stawała, właśnie jak ta owca błędna, co się od gromady odbije. Przez nizkie okna drewnianych domków widać było ludzi, krzątających się w oświetlonych izbach. Gdzieniegdzie zabierano się wieczerzać, a zapach świeżych kartofli i skwarek rozchodził się szeroko.
Jak we dnie od ludzi, tak teraz od tych drzwi i okien odwracała Hanka głowę, zwieszoną pod ciężarem wielkiéj swojéj chustki; wiedziała ona, że żadne z tych okien nie otworzy się dla niéj, że żadne z tych drzwi nie puszczą jéj do wnętrza... Kilka suchych bułek niewiele ją posiliło, noga téż zaczynała dojmować coraz bardziéj. Szła jednak, bo nie miała się gdzie zatrzymać, aż poczuła w powietrzu woń skoszonéj trawy i wyszła na łączkę podmiejską, pomiędzy kupki przeschniętego potrawu. Pod jedną z kupek takich usiadła i oparła głowę.
...Niech jeno ranek, zaraz pójdzie do rzeźniczki, sama pójdzie, prosić będzie, a musi służbę znaleźć. Już jéj nikt nie namówi na takie życie... Ręce sobie do łokci pourabia, a na złe się nie puści... Niech Calik co chce gada, albo i inni, nie puści się i nie puści... Takie ma postanowienie w sobie. Pana Jezusa oto na pomoc wezwie i świętego Antoniego... Ach, Panie Jezu Chryste i święty Antoni!... W imię Ojca i Syna i Ducha świętego... Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Zasunęła się głębiéj w siano, opuściła głowę, usnęła.
Sen miała ciężki, męczący.
Śniło jéj się, że ojciec jéj, stary Kacper Blacharz, szewc z Pabianic, trzewiczki jéj szyje... takie maluśkie trzewiczki. Szyje, szyje, młotkiem podeszwy klepie, dratwy dociąga nakrzyż, szpilki struże, a to wszystko na drogę dla niéj, bo ona w pobyt idzie... A taka z niéj mała dzieweczka, taka mała, że jéj ledwo z dziesięć latek... Matka ją w czystą koszulę obłóczy, warkoczyki jéj plecie, starsza siostra fartuszek pierze, starszy brat wozem zajeżdża, a to wszystko dla niéj w pobyt... Przyszedł ksiądz proboszcz, pieśni z organistą śpiewa, święconą wodą wóz kropi, a tu jak nie hukną dzwony... Wstrząsnęła się i otwarła oczy.
Wiatr nocny mgły gdzieś na strony rozegnał, nad nią wisi szafir ciemny i głęboki, a wielka, jasna gwiazdka, jak złoty jaskier, w pośrodku się pali. Księżyc się już ku zachodowi obrócił, a łąka, jak okiem zajrzéć, pod tumanem srebrnym, jakby pod jeziorem, stoi. Derkacz odzywa się to bliżéj, to daléj, wilgotny chłód po kościach chodzi...
Skuliła się, głowę przechyliła na drugie ramię, zasnęła.
Śni jéj się, że dokoła niéj wielka woda huczy i coraz wyżéj, wyżéj się podnosi, a ona w pośrodku stoi, głowę pod wodą trzyma i już, już ma się zalać... A co się wychyli, co głowę podniesie nad wodę, to kamień z góry spada i w głowę ją trafia. A ona krwią się oblewa i znów na głębię idzie.
Woda huczy a huczy, zimno przenika jéj ciało... Już, już dochodzi do brzegu, już trzcinę chwyta, już głowę wystawia, oddycha, aż tu patrzy — na brzegu ludzi tłum, a każdy ma wielki kamień w ręku i czeka tylko, żeby w nią uderzyć... Składa ręce, prosi... Dobrzy ludzie, dobrzy, wielmożni panowie! Nie rzucajcie jeszcze kamieni... Niech się aby na brzeg dostanę, niech z onéj wody, z onéj głębiny na powietrze wyjdę... Trzcina piszczy u brzegu, woda huczy za nią, ona się kępek chwyta, wodę rozgarnia, do brzegu dochodzi... Aż tu buch! Zakotłowało się wszystko, kamień największy w głowę ją trafił, padła w tył, głębina ją porwała... A ludzie śmieją się i klaszczą, a woda huczy nad nią, a trzcina piszczy u brzegu...
Zbudziła się. Serce jéj biło mocno, w gardle zaschło, jakby od wewnętrznego krzyku. Przetarła oczy i siadła.
Był ranek. Niebo zachodziło różaną zorzą od wschodu. Gęsi dzikie, które przed odlotem żerowały na poblizkim ścierniu, podniosły się teraz z głośném gęganiem i, wyciągnąwszy długim, długim sznurem, chwiały się w powietrzu cichém, jak szarfa pozłocona z jednéj strony wschodzącém słońcem, a z drugiéj sina od sinych tumanów łężnych.
Zerwała się dziewczyna i patrzyła na nie.
Szarfa niosła się coraz daléj, coraz wyżéj, a ku ziemi szedł od niéj głos, jakby brzęk gędźby dalekiéj. Czasem tylko ostrzejszy krzyk gąsiora przecinał ten brzęk nagle i rozbrzmiewał szeroko w porannéj ciszy.
Źrenice Hanki rozszerzyły się, otwarła usta, głębokie odetchnienia podniosły jéj pierś szczupłą, drobną, włosy nocną rosą zwilżone opadły jéj na twarz i szyję, a z gardła wyszedł dźwięk krótki, urwany, jakby mimowolny okrzyk niepowstrzymanego instynktu wolności, swobody...
Ale to była jedna tylko chwila.
Z ostatnim brzękiem ginącéj w dali gędźby lecącego ptactwa dziewczyna spojrzała po sobie, po stronach i zawstydziła się czegoś. Głowa jéj zwisła, ręce zasunęła głęboko w rękawy grubego kaftana, skurczyła ramiona, zacisnęła usta i wolnym krokiem wróciła do kupki potrawu, pod którą chustka jéj leżała. Musi iść, musi się śpieszyć, do rzeźniczki musi iść, służby musi szukać...
Wyszła na drogę do miasta. Ruch się już po domostwach budził, w podwórkach kozy beczały, gdzieniegdzie wznosiły się z kominów cienkie pasma dymu. Szła, nie podnosząc oczu od ziemi, a w myśli jéj majaczyły sny nocne i gęsi lecące, a tak jéj coś w głowie huczało, jakby wielka, wielka woda...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Nie wiem, jak tam sobie radzą wogóle babskie języki, kiedy je sekret jaki przypiecze, ale to wiem, że język owéj straganiarki, co to pierwsza raiła Hance służbę u rzeźniczki, należał do takich języków, na które zgoła żadnéj rady niema. Kwadrans jeszcze nie minął po rozstaniu z Hanką, kiedy owa właścicielka pościeli na cztery łóżka i wszelakiego porządku zwierzyła się kumie Mateuszowéj, jako Kolasińską „objedzie” i „pobytówkę” jéj do domu wkręci.
Mateuszowa słuchała zadumana. Zdarzyło się bowiem, że jak raz potrzebowała wziąć tego dnia trzy nogi wołowe na kredyt i miarkowała sobie, że za taką nowinę łatwiéj je dostanie. Niewiele tedy myśląc, chwyciła chustkę, koszyk i wprost do rzeźniczki poszła.
Konfidencya zacnych niewiast podwójny miała skutek. Pierwszy był ten, że Mateuszowa wróciła do domu, niosąc w koszyku trzy bure, kosmate nogi wołowe, na kredyt wzięte, czerwona od gadania i kieliszka pomarańczowéj, którym ją za życzliwą przestrogę poczęstowano; drugi zaś ten, że imci pani Kolasińska całą noc parskała i fukała, zatykając się niemal z hamowanéj pasyi i nie mogąc doczekać ranka. Sama ze siebie możeby i wzięła „pobytówkę” na służbę, ale żeby zaś kto na urągowisko, z umysłu taką stręczyć jéj miał!... Niedoczekanie czyje!...
Zaledwie tedy Hanka weszła i usta otwarła, kiedy rzeźniczka zerwała się ze stołka, na którym siedząc piła kawę z kwartowego garnka, a przyskoczywszy z pięścią do dziewczyny:
— A ty złodziejko! — wrzasnęła. — A ty wywłoko! A do straganu ruszaj! Do dobrodziejki swojéj, nie do mnie!... A ty...
Nie podejmuję się tu powtarzać całego repertuaru zacnéj pani Kolasińskiéj; zaręczyć wszakże mogę, że był on bardzo obfity i urozmaicony, tak w oryginalnéj swojéj części, jako téż i w przyswojonéj z innych, pięknie w tym względzie uposażonych języków. Na uwagę zasługuje także nadzwyczajna szybkość tak dykcyi, jak i saméj akcyi w téj sprawie, a to tak dalece, że nie minęły jeszcze trzy zdrowaśki, kiedy już Hanka została nietylko zwymyślana kategorycznie, ale poturbowana i wypchnięta za drzwi, sama zaś pani Kolasińska, wróciwszy do swojéj kawy, bełkotała resztę klątw zapchanemi bułką ustami, sapiąc silnie i wygrażając od czasu do czasu pięścią w stronę ulicy.
Tak oddalająca się burza ciska za sobą ostatnie błyskawice, warcząc z chmur poszarpanych — niewyraźnym grzmotem.
Wypchnięta za drzwi dziewczyna chwilę stała na ulicy ogłuszona, przelękła, machinalnym ruchem poprawiając na sobie potarmoszoną odzież; kolana pod nią dygotały, świst i szum napełniał jéj uszy. Ludzie przechodzili i potrącali ją; nie czuła prawie tego, patrząc przed siebie osłupiałym wzrokiem. Zaczynała pojmować, że służby w miasteczku nie znajdzie. I zdawało jéj się, że w świście tym, którego miała pełne uszy, słyszy wyraźnie głos Bamblowéj, a potém głos Józka, a potém sto innych głosów, które jéj jak wiatr huczały w głowie. Jakiś ruch instynktowny pchnął ją wreszcie z miejsca, na którém stała. I znowu szła, nie wiedząc gdzie i po co, a czując tylko, jak ją ciężka, twarda jakaś ręka pcha daléj a daléj, przygniatając coraz głębiéj ku ziemi. Pod uczuciem tego nacisku zanurzyła głowę w ramiona, wlokąc za sobą nogi coraz wolniéj, aż opadłszy z sił zupełnie, osunęła się pod płotem, grodzącym jakiś szmat pólka, zasadzonego kartoflami. Tuż na górce wiatrak klekotał jednostajnie, a poruszający się na żółtym piasku cień jego szmig, podnoszących się i opadających kolejno, skracał się już ku południowi, które przychodziło znojne, gorące. Dziewczyna nie poruszała się z miejsca, ale objąwszy rękoma podniesione kolana, siedziała skurczona, zmrużywszy zmęczone oczy. Wkrótce wszakże, pod działaniem promieni słonecznych i klekotu wiatraka, ręce jéj się rozplotły i opadły wzdłuż ciała, nogi wyprostowały, osuwając się po ziemi, a głowa ku piersiom zwisła.
Nie spała wszakże Hanka i pacierza, kiedy ją zbudził głos ujadającego psiaka, za którym postępował młynarz Fabich, w rozpiętéj kamizelce nankinowéj i z krótką fajeczką w zębach. Już z ganku wiatrakowego widział on, że mu się ktoś po polu włóczy, i już ztamtąd posłał kilka energicznych „donnerwetterów” siedzącéj pod płotem postaci. Skorzystał téż z południowego spoczynku, ażeby zobaczyć, kto to tam taki, a ujrzawszy dziewczynę, zdaleka już trząsł wyciągniętą fajką i krzyczał:
— Was Teufel tam dziewucha na mój grunt łazi?... Nie wiedziała, że to moje pole?... He?...
Hanka powstała śpiesznie.
— Już idę... nie wiedziałam... Niech się pan nie gniewa.
— Nech sze pan ne knifa! Nech sze pan ne knifa! U nich wszystko: nech sze pan ne knifa! Aber ja sze chce knifać, donnerwetter! Ja mam prawo sze knifać na swój grunt, na swoje pole!... Do roboty to ich niema, aber lazić w szkodę, to mają czas. Żeby dziewucha co porządna i mądra była, toby sze ne leciała cyganić po polu, tylko do pielenia by szla, do kopania... Ja ludzi do kopania szukam, ja dobrze placi i znaléźć nie mogę, a ona pod plot drzyma...
Oczy Hanki błysnęły nadzieją.
— Ja téż roboty szukam...
— So! Das ist was anders! Teraz taki czas, że każdy roboty szuka. Was Teufel komu po tych wszystkich robotnikach? Teraz pieniądz droga, aber robotnik tania. Cóżby dziewucha chciała od kopanie?
— Jak tam pan innym płaci, tak i ja wezmę.
Niemiec się nadął.
— Ja placi... — Tu chciał powiedziéć zwykłą cenę, ale spojrzawszy na nędzną odzież dziewczyny, w czas się powstrzymał i rzekł: — Ja placi dwadzieścia cztery grosza i kartofli co zje.
— Dobrze, będę kopała — rzekła Hanka skwapliwie.
— A motyka i plachta jest?
— Nie... motyki nie mam... ani płachty...
— Das ist was anders! Jak bez motyk i bez płachta, to ja placi bischen weniger... ja dać 20 groszy i kartofel na poludnie.
Hanka była zrezygnowana.
— Niech i tak będzie — rzekła, — będę kopała.
Młynarz wypuścił fajkę z zębów. Powolność dziewczyny zastanowiła go.
— Dziewucha aber może chora? Może nie poradzi kopania?...
Hanka się przelękła. Ciemne rumieńce zaogniły jéj twarz wychudłą, rozśmiała się suchym, przymuszonym śmiechem.
— Cobym zaś nie miała poradzić! Zdrowa jestem, mocna jestem! — rzekła, prostując szczupłe ramiona i wyciągając przed siebie z dziką jakąś energią swoje chude ręce. — Jak będzie trzeba, to i kamienia ugryzę, wiatrak przeskoczę...
— Ne! ne! ne!... — wolał Fabich, trzęsąc głową i ręką. — Gott bewahre! Na co wiatrak? Nie trzeba wiatrak!... I kamieni nie trzeba. Aber, jak ja motyk dam swoje i plachta swoje, to ja muszę swego pewny być, i ja muszę wiedziéć, gdzie robotnik swój dom ma.
W Hance serce zamarło.
— Ja ta nie mam nijakiego domu — odrzekła.
Spuściła chmurne oczy i milczała przez chwilę. Nagle jéj się łzy po twarzy rzuciły, przypadła do kolan młynarza.
— Mój panie! mój złoty, mój miłosierny panie! Weźcie mnie do kopania! Mój panie! Będę wam jak pies do późnéj nocy harowała, jednéj peruszki w ziemi nie ostawię, za dwoje robić będę, jeno mnie poratujcie, jeno mnie weźcie! Mój złoty panie!
Młynarz cofał się zdumiony. Dziewczyna wybuchnęła płaczem.
— Ani ja roboty, ani ja zarobku, ani nijakiego opatrzenia, ani przyjacielstwa nie mam!... Niech tam, niech co chce będzie! Wszystko lepiéj odrazu powiem, niech się co chce stanie! Mnie tu w pobyt kazali...
— W pobyt? — zawołał, zatrzymując się młynarz. — Ach, so! Das ist was anders! Ach, so!...
Zacmokał grubemi ustami i kiwał głową. Po chwili odsapnął, pociągnął parę razy z przygasłéj fajeczki, wypuścił cienkie pasemko dymu, pod nos wysunąwszy wargi, i rzekł:
— Na, na!... Das ist was anders! To jest glupie sprawa z ten pobyt... To jest bardzo glupie sprawa... Aber jak tak, to ja nie mogę dać tyle. Jak tak, to ja dam dziesięć groszy za każdy dzień i kartofli na obiad. So! so! I żeby sobie nocleg sama szukala, a plachta i motyk mnie na każdy wieczór oddawać do ręki.
Hanka otarła oczy.
— Niechże będzie dziesięć. Bóg wam zapłać i za to. Każcie ino dać motykę.
— Aber na co zara motyke? Das wäre je kein Rechnung. Do wieczora redlinę przekopie, a musialby kartofle dać...
Hanka machnęła rezolutnie ręką.
— A niech je ta i kartofle! Będę kopała i tak, bez obiadu.
— Das ist was anders! Das ist richtig! — kiwnął głową Niemiec i kazał iść za sobą dziewczynie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





III.

Zaczęły się tedy dla Hanki dnie nowego życia. Zrazu pracowała gorączkowo, świtem na redlinie stając, nocą z pola schodząc, palcami ziemię przesiewając niemal. W południe piekła garść kartofli, do których kupowała sobie trochę soli, reszta zarobku szła na chleb, który dziewczyna dzieliła na dwie części, na ranny i wieczorny posiłek. Po tygodniu wszakże takiéj pracy znacznie osłabła; i chociaż z równą gorliwością kopać usiłowała, często przecież w oczach jéj ciemniało nagle, a trzęsące się ręce nie mogły już z takiém, jak wpierw, natężeniem uderzać motyką w korzenistą ziemię. Zdarzało się téż, że młynarz, który od czasu do czasu kopania doglądać przychodził, znajdował za dziewczyną jeden i drugi kartofel w redlinie, krzyczał wtedy, czapkę o ziemię ciskał, nogami tupał, za głowę się darł i po groszu, po dwa z mizernéj zapłaty wytrącał. Hanka przecież znosiła to wszystko. Owszem, czuła się niemal szczęśliwą. We dnie miała robotę, jak i inni ludzie, nocą tuliła się gdzie w bruździe i nakrywała płachtą, na pewność któréj Fabich wziął do siebie jéj czerwony paszport. Mogła wyżyć. Noce wprawdzie coraz to były chłodniejsze, a dziewczynę nieraz zimno od rana wytrzęsło, że to i rozgrzać się nie było czego. Przewidywać się nawet dawał czas, w którym zgoła w polu nocować nie będzie można. Hanka usiłowała nie myśléć o tém, a ile razy Fabich nadchodził, machała motyką tak, że aż grudki wilgotnéj ziemi rozpryskiwały się na wszystkie strony. Skończyło się nareszcie kopanie Fabichowych kartofli, ale dobra jakaś gwiazda i daléj przyświecała dziewczynie, sam Fabich bowiem nastręczył ją Gawrońskiemu, szynkarzowi, który tuż za wiatrakami pólko swoje miał i kopaczy szukał. Nie widział wszakże zacny młynarz żadnego powodu, aby Gawrońskiemu życzyć tak taniéj robotnicy, jaką sam znalazł; powiedział tedy szynkarzowi, że płacił Hance 20 groszy dziennie. Szynkarz na tę cenę przystał chętnie, ale się Hanka teraz uparła, że mniéj nie weźmie jak 24. Trzewiki z nóg jéj spadały, odzienie zgniło prawie od ciągłéj wilgoci ziemnéj, musiała więc coś zebrać, oszczędzić i oporządzić się trochę. Gawroński się targował, ale zważywszy, że naokoło płacono kopaczom po 40 groszy, zgodził się na wymaganie dziewczyny i na zgodę przepił anyżówką do Fabicha. Poczém czerwony paszport Hanki przeszedł w ręce szynkarza, a dziewczyna, pełna otuchy, dostała zamiast płachty — worek.
Stawała znów tedy w pólku za wiatrakami coraz to mglistszym rankiem, schodziła coraz to ciemniejszym wieczorem, bo dnie skróciły się znacznie. Jesień zapowiadała się wczesna, słotna; stada wron i kawek ciągnęły od poblizkiego boru, deszcze przechodziły drobne, zimne, uprzykrzone... Owo „zimno,” o którém Hanka mawiała, że ją „ograża,” zmieniło się teraz w stale wracającą co czwarty dzień febrę, z którą wszakże dziewczyna kryła się przed ludźmi, żeby jéj roboty nie odjęto. Głowa jéj wtedy ciężyła jak kamień, w kościach łamało jak kołem, a takie miała pragnienie, że nieraz się nad rowem położywszy, piła a piła, aż ją odęło całą.
Ponieważ Gawroński pozwolił jéj piec dwa razy na dzień kartofle, przestała chleb kupować, a nawet nie kupowała i soli, któréj dzieciaki z szynku czasem przyniosły. Składała za to grosz do grosza, dziesiątkę do dziesiątki, a kiedy po dwóch tygodniach pracy złożyła dziesięć złotych, poczerwieniała z radości i zawiodła piosnkę, przypomnianą z dawnych, dawnych lat. Dzień to był wyjątkowo ciepły, chociaż mglisty; przydrożne topole stały bez ruchu, cienkie niteczki babiego lata srebrzyły się nad ziemią, unoszone jakimś niewidzialnym, leciuchnym podmuchem, a słońce zachodziło blado-złote, bezpromienne, wsiąkając zwolna w liliowy tuman ponad lasem.
Od miasta szło towarzystwo, damy i panowie, a idąc, rozmawiali wesoło. W małych miasteczkach często się zdarzają takie przechadzki: to na szosę, to do jakiegoś uprzywilejowanego punktu, to między pola podmiejskie. Hanka śpiewała. Zdawało się, że uciśniona, zagłuchła jéj dusza dostała nagle i skrzydeł i głosu. Jakaś zorza wyszła z pod serca dziewczyny na jéj twarz wychudłą, w zapadłych oazach paliła się reszta gorączki po wczorajszéj febrze, usta jéj drżały. Głos zrazu rwał się i łamał, potém się zwolna rozciągnął do jakiéjś dziwnéj skali, aż rozbrzmiał na całe pole, pod las poleciał, na łąki, pełny, dzwoniący, wilgotny, jakby nabrany rosą. Rzecz dziwna. O trzewikach tylko myślała dziewczyna, a w śpiewie jéj brzmiała cała bezwiedna poezya, do jakiéj serce ludu jest zdolne. Była szczęśliwa, radośna, a w śpiewie jéj brzmiała bezgraniczna żałość i tęsknota...
Towarzystwo, idące od miasta, musiało poczuć urok tego głosu, gdyż rozmowy i śmiechy przycichły nagle, a kilka głów odwróciło się w stronę śpiewającéj dziewczyny. Pomiędzy głowami temi była jedna, pokryta jasnym, krótkim, szczeciniastym włosem, z któréj oczy błyskały przykrém, czerwonawém światłem. Głowa ta i oczy były własnością znanego nam pana sekretarza, który w téj chwili właśnie przystanął, usta przygryzł, powieki na oczy zasunął i lekko pobladł na twarzy. Nie trwało to wszakże i minuty, i kiedy inni słuchali jeszcze, pan Aleksander Stanisławowicz Kosickij, uważany w miasteczku za bardzo miłego kawalera, do dam się zwrócił i rozśmiał swoim skrzypiącym głosem, jakimś kancelaryjnym konceptem nawiązując przerwaną rozmowę. Rozmowa ta wszakże nie kleiła się jakoś. Sam téż pan sekretarz, przypomniawszy sobie bardzo pilny interes, odprowadził towarzystwo tylko do tak zwanych „Dąbków,” niewielkiéj polanki, zarosłéj zrzadka tarniną, wśród któréj stały tu i owdzie pojedyńcze dęby, — poczém śpiesznie ku miasteczkowi wracał.
Hanka śpiewała. Jéj szara, szczupła, przygięta ku ziemi postać odbijała ciemną sylwetką na tle zórz zachodnich, niewiele się różniąc od tych kamieni polnych, które, wyzbierane przez pastucha, na miedzy kupkami leżały. Zajęta myślą o trzewikach, dziewczyna dokopywała redliny, posuwając się śpiesznie ku żerdziom, grodzącym pólko od strony szosy. Blizko już była, kiedy cień jakiś upadł jéj pod nogi. Podniosła głowę i nagle zamilkła. Przed nią, oburącz wsparty na żerdzianym płocie, stał pan sekretarz, błyskotliwie spoglądając z pod zmrużonych powiek. Jeszcze dziewczyna nie zdążyła się opamiętać w swojém osłupieniu, kiedy szanowny filar magistratu zaskrzypiał głosem przyciszonym nieco:
— Ty czemu się nie jawiła do mnie w kancelaryi? Czemu się nie meldowała?... a?...
Po Hance ciarki przeszły. Przez parę ostatnich tygodni zapomniała zupełnie, przy ciężkiéj swojéj pracy, o meldunkach, o kancelaryi, o wszystkich urzędach. Chwilami zapominała nawet o pobycie, o więzieniu, o całéj przeszłości. Zdawało jéj się wówczas, że całe życie zeszło jéj na wygrzebywaniu kartofli z czarnéj, wilgotnéj ziemi, i że nadal całe téż tak samo schodzić jéj będzie. Były to dla niéj najszczęśliwsze chwile. Ale przeszłość była i dopominała się o nią, a cień żółtego więziennego gmachu wydłużał się i aż tu padał na nią. Była w pobycie. Zafrasowała się i spuściła głowę.
— Tak cóż? — przemówił pan sekretarz, rozszerzając nagle źrenice i jaskrawém spojrzeniem obejmując postać stojącéj przed nim dziewczyny. — Gadaj!... a?...
Hanka podniosła ku niemu oczy strwożone.
— Kiedy ja, wielmożny panie, służby nijakiéj w mieście nie nalazła... ja tu tak tylko na wyrobek kopię...
— Tak trzeba ci było i tak się jawić i meldować. Ja ciebie na dniach szukać kazał. Tobie kara będzie za to, sztraf... rozumiesz? a?... Trzy niedzieli temu nazad przyszła i nie meldowała się ani raz... Ot co! A paszport twój gdzie?
Dziewczyna była jakby skamieniała. Wszystkie złote nadzieje, jakie przed chwilą roiła z powodu owych dziesięciu złotych i spodziewanych trzewików, opadły jéj z serca tak, jak opadają liście z drzewiny pod tchnieniem jesiennego wichru. Nie znając ani istoty prawa, które ją dosięgało, ani zakresu władzy, pod którą tu była, lękała się wszystkiego. Owszem, zdawało jéj się, że każdy ma moc uczynienia z nią co mu się podoba. Sztraf, kara, majaczyły jéj po głowie niby dwa dziwaczne widma, z których każde wyciągało długie, długie ręce po jéj zarobek krwawy. Pod wpływem niepokoju tego przycisnęła obie dłonie do szczupłéj piersi, gdzie w zanadrzu miała chuścinę z swemi dziesięciu złotemi.
Pan sekretarz tymczasem obejrzał się ukradkiem na prawo, na lewo, błysnął oczyma, zasunął je powiekami i zapytał zcicha:
— A gdzie ty nocujesz? a?...
— Tu, wielmożny panie, nocuję.
— Gdzie „tu?” W karczmie?...
— Nie, wielmożny panie, tutaj...
— Tam, w szopie?... a?...
— Nie, tu... tu, na polu...
Pan sekretarz zadziwił się.
— Jak?... Na polu?... sama?...
— Juści-że...
— A tobie nie zimno? a?...
— Juści-że... wielmożny panie.
— Tak na tobie na wódkę. — Tu pan sekretarz sięgnął do kieszeni i rękę z dziesiątką do dziewczyny wyciągnął. — Do karczmy idź, rozgrzéj się.
Chciał więcéj coś mówić, ale na drodze podniosła się kurzawa i rozległy krzyki chłopaków, spędzających bydło.
Skoczył tedy pan Kosickij przez rów na drugą stronę szosy i, zanim Hanka podziękować mu zdążyła, oddalił się pośpiesznym krokiem. Dziewczynie zrobiło się czegoś dziwno. Młody pan był miłosierny, ale coś ci srogiego miał w oczach... O sztrafie mówił, o karze, a dziesiątkę jéj zadarmo dał... No, no... Patrzała za odchodzącym, obracała pieniądz w ręku i kiwała głową; a jakby nie będąc pewną, czy dziesiątka ta sprawiedliwie do niéj należy, nie śmiała jéj wiązać w swoję chuścinę, tylko ją w kieszeń wsunęła. Zebrała potém resztę wykopanych kartofli i z trudem sobie zadawszy worek na plecy, poszła go wysypać na przykryty słomą kopczyk, który stał pomiędzy karczmą a stodołą.
Widok słomy nasunął jéj myśl, że gdyby szynkarz użyczył jéj choć płachetkę trzęsionki, jaką bydłu ścielą, byłoby jéj daleko i suszéj i ciepléj spać, niż na téj świętéj ziemi... Przystanęła tedy przed karczmą, czekając, aż Gawroński wyjdzie, gdyż szynkarka nawet do sieni po motykę niechętnie ją puszczała, utrzymując, że ino patrzéć, jak ten obieżyświat co porwie.
Stała więc Hanka pokornie pod ścianą, głęboko zasunąwszy ręce w rękawy i wtuliwszy głowę pomiędzy ramiona, jak to był u niéj ruch zwykły. Nadszedł Gawroński, pokłoniła mu się do kolan, prosząc o „ździebluchno” słomy. W téjże wszakże chwili wypadła czatująca przy oknie szynkarka i, ująwszy się pod boki, krzyknęła:
— Widzieliśta, moi ludzie, żeby na taki ciężki rok słomę po polu roznosić? Własnym krowinom człowiek ujmuje, aby ino, aby ino, póki Pan Jezus żyta omłócić nie da, a takie tam ledaco będzie tu sobie posłanie „rządziła.” Może ci jeszcze pierzynę wynieść? Abo łóżko? Co?... A ty, głupi, czego stoisz i oczy wytrzeszczasz? — fuknęła na męża. — W izbie pełno ludzi, a on tu będzie stał i „bałamoncił.”
— Ino nie wrzeszczyć, matka! ino nie wrzeszczyć, bekowiska po próżnicy nie robić! — odrzekł Gawroński wolnym i dobitnym głosem, — Panu Bogu ino z tego obraza, a ludziom śmiech. A cóż to ja nie gospodarz, żebym zaś sam ze siebie nie wiedział, co do czego jest należące? Juści, że krowy pierwsze, to się wie. Anoby się i dziewczynie patrzyło ździebko słomy.
Zaniosła się do nowego krzyku karczmarka, ale Gawroński energiczniéj jeszcze machnął ręką i do Hanki się zwrócił.
— Słuchajże, dziewucha, — rzekł. — Zrzucił ta Bartek z kalenicy parę snopków, co bez nie do sąsieka ciekło; idźże ty za stodołę i snopek abo i dwa snopki sobie weź. Choć to tam nietęga obrada, boć to wszystko zbutwiało do licha, ale równo ciepléj, niż na szczeréj roli.
Pocałowała Hanka szynkarza i szynkarkę w rękę i za stodołę poszła. Okazało się jednak, że zrzucone z kalenicy snopki były zupełnie przegniłe i aż ciężkie z mokrości, że ich zatém i brać nie było co. Wróciła tedy na kartoflisko, posłanie sobie „rządzić” z wilgotnego worka, jak i dawniéj.
Tymczasem owe przedzachodnie mgły i tumany zgęstniały i zaczęły mżyć drobnym, przejmującym deszczem. Kilka gwiazd, które tuż po zachodzie słońca wybłysły były, skryły się teraz i roztopiły w szarém, bezbarwném powietrzu.
Okrywała się Hanka jak mogła, a co na jeden bok zmokła, to się przewracała na drugi. Przewracanie się wszakże takie z boku na bok nie dozwalało jéj zasnąć. Otwarła tedy oczy i rozpatrywała się dokoła w coraz gęstniejącéj ciemności. Patrzyła najpierw na niebo i wyraźnie widziała, gdzie się ono zaczyna, a gdzie kończy; patrzyła na karczmę, a z pod jéj wysokiego czarnego dachu spostrzegła wybłyskujące w dwóch oknach światełka mętne i żółte; patrzyła na las i widziała, jak pochmurzone jodły stoją martwo i jak pod niemi jałowce czernieją. Wreszcie zatrzymała oczy na wiatraku, którego nieruchome śmigi sterczały ku niebu, jakoby podniesione ramiona. Wkrótce wszakże linie zaczęły się zacierać, kształty niknąć, a coraz grubsza ciemność rozlewała się z każdą chwilą dokoła. Najpierw zniknął las, potém wiatrak, potém owe światełka w karczmie, wreszcie i niebo zlało się z ziemią, a dziewczynę objęła bezgraniczna noc, w któréj jeśli i były nawet jakie widma, to oko ludzkie dojrzéć ich nie mogło.
Chwilę jeszcze patrzyła Hanka w tę ciemność, potém skuliła się pod swoją chustką i zamknęła oczy.
Koło północy być już musiało, kiedy ją doszły jakieś niewyraźne szmery, jakoby deptanie przywiędłych łęcin kartoflanych. Podniosła głowę i patrzyła. Nic wszakże dojrzéć nie było można w tych gęstych, dotykalnych niemal mrokach. Dziewczyna znów zasypiać zaczęła.
Wtém zdało jéj się, że czuje jakiś gorący oddech tuż nad sobą i że jakieś chłodne, wilgotne palce ślizgają się po jéj włosach i szyi. Otwarła szeroko oczy, wstrzymując oddech, i ręce wyciągnęła przed siebie. Ręce trafiły na schylonego ku niéj w ciemnościach człowieka. Serce jéj się w piersiach rzuciło. Ani chybi, złodziéj przyszedł ją okraść z jéj krwawicy...
Zerwała się w jednéj chwili, chwyciła leżącą przy sobie motykę, któréj, zajęta ową słomą, nie odniosła z wieczora do karczmy. Niech się co chce dzieje, bronić będzie swojéj chudoby. Stanęła pochylona naprzód, z otwartemi, bez głosu ustami, ściskając oburącz motykę. Ciało jéj dygotało jak w febrze.
Wtém posłyszała tuż przy sobie szept świszczący i stłumiony:
— Czego się zrywasz, głupia?...
Jednocześnie dał się słyszéć suchy trzask z potartéj w ciemnościach zapałki, a przy jéj błękitnym płomyku ujrzała Hanka pana sekretarza. Stał przed nią, z twarzą wzburzoną i bladą. Ujrzawszy go, dziewczyna wrzasnęła przeraźliwie i, cisnąwszy motykę, jak szalona w stronę się karczmy rzuciła. Pan sekretarz puścił się za nią; ale już psy młynarskie wściekle od wiatraka ujadać zaczęły, a tuż za niemi słychać było głos Fabichowego parobka, który z ganku krzyczał:
— Huż go! złodzieja... Huż go!...
Wtedy goniący Hankę człowiek stanął, a wyciągnąwszy za dziewczyną pięść, potrząsnął nią w ciemnościach nocy i szepnął z mściwym zgrzytem:
— Ja ci!... Ja tobie!...
Wrzawa, jaką uczyniły psy młynarskie, nieprędko ucichła. Z godzinę jeszcze słychać było, jak z krótkiém, rekognoskującém łajaniem oblatywały w wielkich skokach pole, jak się wichrem pod las poniosły, a zawietrzywszy karczmarskiego brytana, skomląc, ku niemu przypadły, jak potém wytarzawszy się po roli w trójkę, na drogę się rzuciły z głośném, docierającém, zajadłém szczekaniem.
Gawroński, który mało spał téj nocy, zdziwił się wielce, ujrzawszy nazajutrz Hankę wciśniętą pod wóz w rogu podwórka, i, mimo późnéj godziny, głęboko uśpioną.
— A ty co tu robisz? — huknął na nią z góry.
Dziewczyna drgnęła i, otworzywszy szeroko oczy, patrzyła na szynkarza jakby nieprzytomna. Trącił ją butem.
— Czegoś ty tu wlazła, niemrawo? Dzień jak wół, a ta się wyleguje, jak za dobrych czasów. Potrzebnaś tu?...
Wygramoliła się zawstydzona z pod woza i, zawróciwszy w milczeniu, na kartoflisko poszła. Idąc, patrzyła przed siebie zwykłym swoim, trochę tępym, trochę znużonym wzrokiem. Zdawało się, że sen poranny zatarł w niéj wspomnienia ubiegłéj nocy. Nawet natknąwszy się na porzuconą motykę, podniosła ją powolnym, obojętnym ruchem, jakby nie pamiętając, zkąd się tu wziąć mogła. Dopiero kiedy nieopodal od legowiska swego zobaczyła w bruździe czapkę z lampasem i gwiazdką, rozjarzyła się na twarzy gwałtownym rumieńcem, chwyciła chustkę i worek, a omijając zdaleka zostawioną przez napastnika zgubę, poszła na drugi koniec redliny i z pośpiechem kopać zaczęła.
Od miasteczka tymczasem ukazał się strażnik.
Szedł zwolna, z głową spuszczoną, pilnie się rozglądając po drodze. Gawroński zobaczył go zdaleka, do izby wpadł, baryłkę araku i stojącą za piecem flintę do alkierza wyniósł, z szynkwasu butelek kilka sprzątnąwszy, w łóżko je pod pierzynę schował, poczém przed karczmą stanął, tyłem się do drogi obrócił i czmychał nosem.
Fedorenko podszedł tuż do niego.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry! Dzień dobry! — Szynkarz udał wielkie zdziwienie. — A pan starszy zkąd się tu tak rano wziął?
— Zkąd się wziął? Ot, wesoły z was człowiek, pan Gawroński! Zkąd się miał wziąć? Z nieba spadł... A co nowego słychać?
— I... coby tam miało być nowego? Stara bieda i tyla... — Gawroński poskrobał się w głowę. — Człowiek od kłopotu i dospać nie może...
Fedorenko obejrzał się na strony.
— A gdzie to, pan Gawroński, ta dziewczyna, co tu u was służy?
— A hajno w polu... Tylko że to ona u mnie służyć nie służy, ino tak na dnie wyrabia.
— A paszport jéj u was jest?
— A dyć ta leży w półskrzynczu... Co ta taki paśport!... — Wzruszył ramionami.
— No, tak ja jego do kancelaryi wezmę i dziewczynę wezmę...
— O lo Boga! A to bez co?
— Czort znajet. U mnie naczalstwo jest, i rozkaz jest, i służba. Tak ja po służbie idę i po rozkazie idę. A co mnie robić? Jaby wolał w spokojstwie żyć. Tak cóż, kiedy nie można. U mnie dziś żonka chora, a mnie trzeba tam iść, i tam iść... Ot co!
Gawroński w głowę się drapał i językiem cmokał.
— O lo Boga, lo Boga!... Adyć my jeszcze wszystkich kartofli nie wygrzebali, a tu pluchoty idą... A niechże cię z taką robotą!... Choroba mi nadała taką dziewkę brać...
Weszli do izby. Po chwili wyszedł z niéj sam strażnik z czerwonym papierem w ręku i prosto się ku dziewczynie skierował, oczyma po ziemi wodząc, aż obaczywszy w bruździe czapkę pana sekretarza, obejrzał się, podniósł ją i szybko pod płaszcz schował. Od karczmy ukazał się teraz Gawroński, wciąż markotny i skrobiący się w głowę. Kilkanaście kroków uszedł i stanął, nie wiedząc, czy iść ma, czy zostać.
Hanka, ujrzawszy strażnika, nie okazała wielkiego zdziwienia. Usta jéj tylko nieco zbielały i ręce trząść się zaczęły. Niżéj się tedy jeszcze ku ziemi schyliwszy, wygrzebywała palcami kartofle, bo motyki jakoś utrzymać nie mogła. Tuż przy niéj był Fedorenko, kiedy się nagle rozprostowawszy, podniosła ku niemu twarz mroczną, postarzałą jakby od wczoraj.
Chwilę tak stała ciemna i szczupła na tle pochmurnego ranka, słuchając, co strażnik mówił, poczém zabrała swoje manatki i ku karczmie poszła. Fedorenko szedł za nią; niepokoiła go obojętność dziewczyny. Zbliżyli się do Gawrońskiego.
— Ostańcie z Bogiem, gospodarzu... — przemówiła posępnie Hanka. — Będzie tam jeszcze ze dwie kupki niewyzbieranych kartofli w redlinie, a tu macie worek i motykę.
Gawroński skrobał się w głowę.
— Adyć cię tam trzymać nie będą, kiej nie mają za co. Wrócisz, to i wyzbierasz.
Dziewczyna schyliła mu się do kolan.
— Ostańcie z Bogiem!
— Idź z Bogiem! — odrzekł karczmarz miękkim jakimś głosem. Żal mu się teraz zrobiło téj cichéj, śniadéj dziewczyny, od któréj pies jego podwórzowy lepsze miał wygody.
— Brrr... zimno! — przemówił, otrząsając się, Fedorenko. — Tak my by może, pan Gawroński, wodoczki się napili?
— Czemu nie! Żeby tak o co, jak o to...
Poszli we troje ku karczmie. Fedorenko i Hanka zatrzymali się przed progiem; szynkarz wyniósł flaszkę i kieliszek.
— W ręce wasze, panie starszy...
— Na wasze zdrowie!
Fedorenko wypił, otrząsnął się, splunął i kieliszek karczmarzowi oddał.
Gawroński do Hanki się zwrócił.
— Naści i tobie, mizeroto, zagrzéj się...
— Bóg wam zapłać za wszystko dobre.
— A wracaj się, jak cię ino puszczą...
Nie odpowiedziała i pierwsza w stronę miasteczka ruszyła. Droga leżała przed nią równa, prosta, szara. Wiatrak stał we mgle bez ruchu, wilgotne pary rozwlokły się po polach szeroko. A kiedy tak szła wśród téj pustki głuchéj, słysząc za sobą człapiące kroki strażnika, wydało jéj się, że znów nad nią huczy owa wielka, wielka woda.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





IV.

Koza w G. niewiele się różniła od innych tegoż rodzaju instytucyj małomiasteczkowych. Zabite deszczułkami okienko rzucało skąpe światło na błotnistą podłogę, odrapane ściany krzywiły się każda w inną stronę; pod jedną ze ścian tych stała brudna, wązka ława, przez drugą słuchać było wesołe krząkanie magistrackiéj trzody. Grube płachty pajęczyn zwieszały się od pułapu i po mrocznych kątach, garść słomy leżała pod oknem, pieca wcale nie było. Zbytkowną część budynku stanowiły drzwi, nieheblowane wprawdzie, ale z nowych, mocnych desek wielkiemi bretnalami zbite, na urząd dopasowane, ryglem i kłódką z zewnątrz opatrzone.
Koza w G. nigdy nie bywała pusta. A jeśli w niéj nawet chwilowo lokatora brakło, wstawiano tam stare beczki od kapusty, zesypywano wióry, plewy, ogrodowiznę, łupiny od jarzyn — co Bóg dał.
Powietrze téż było tu ciężkie, duszące, zastarzałym jakimś kwasem przejęte, a przegniłe przyciesie od strony chlewika sączyły wilgoć nieustanną.
W takiéj to kozie od trzech dni siedziała Hanka, kiedy wpuszczono do niéj nową lokatorkę. Była to Walera, wesoła towarzyszka Calika, amatorka spódnic z wszywkami i pończoch w paski, które po długich poszukiwaniach i licznych przygodach udało się wreszcie odebrać pani kasyerowéj, w stanie pozostawiającym coś nie coś do życzenia.
Hanka tylko co przebyła silny paroksyzm febry i, leżąc nawznak w gorączce, szklistemi oczyma wodziła po brudnym pułapie. Brudnego pułapu nie widziała wszakże, tylko napełniony niebieskawym dymem tytuniowym pokój kancelaryjny, w którym ją Fedorenko przed wielmożnym sekretarzem trzy dni temu stawił. Pokój ten pusty i mroczny majaczył teraz przed dziewczyną, jak otchłań bezdenna, z głębi któréj czerwone źrenice pana sekretarza gorzały ku niéj, niby dwie latarnie. Przewróciła się na bok, nie mogąc znieść ich widoku, i przymknęła oczy. Wtedy w uszach jéj zaczęły skrzypiéć i zgrzytać wiatrakowe śmigi, a w ich pisku słyszała wyraźnie świszczące szepty: Czego się zrywasz, głupia... głupia... głupia...
Szepty te zmieniły się po chwili w jakiś jęk przeciągły, który, nie wiedziała, czy szedł z ziemi, czy z nieba, czy z jéj własnéj piersi; potém zahuczał gdzieś dzwon i huczał, huczał, aż w huku tym zabrzmiał rozkaz pana sekretarza: Na trzy dnia w komorku, a potém do mnie, do prania... Won! — Zerwała się i siadła. U drzwi słychać było krzyki, płacz i szamotanie. Zacisnęła zęby i pięście. Zdawało jéj się, że to ją ciągną już do tego prania, i że się ona bronić musi, musi...
Nagle rygiel odskoczył, a wepchnięta do izdebki Walera znowu się z wrzaskiem do drzwi rzuciła, lżąc strażników na czém świat stoi, dopóki kłódka nie została zamkniętą, a kroki odchodzących nie ucichły zupełnie. Wtedy uspokoiła się w jednéj chwili, obejrzała, otarła oczy, a poznawszy siedzącą na słomie Hankę, przyskoczyła do niéj i na znak radości z tak szczęśliwego spotkania z całéj siły ją kułakami okładać po plecach zaczęła.
Oprzytomniwszy w ten sposób chorą, na słomę się przy niéj rzuciła i, przerywając sobie cochwila klątwami i śmiechem, rozpowiadała, w jaki ją sposób razem z Calikiem na Utracie chwycono. Chwycenie to wszakże niebardzo ją martwiło.
— Co oni mi tam zrobią, pogańskie dusze! — kończyła z wielką fantazyą. — Koza... wielka mi rzecz, koza! A cóż to ja kozy nie znam, czy co? I jeszcze co to za koza! Powiadała mi Korbielakowa, że tu cała jedna ściana taka zgniła, że jakby kto dobrze kichnął, toby się to wszystko do licha rozleciało. Żeby ich!...
Obejrzała się po kątach.
— A co oni? drugiéj słomy dla mnie nie dali?
Skoczyła do drzwi i zaczęła w nie bić pięścią.
— Nie szumi! — odezwał się głos przeciągły z zewnątrz.
— Ty sam nie szumij, sadło niedźwiedzie! — wrzasnęła Walera. — A czemu to wy nam drugiéj słomy nie dali? Idź zaraz dokładaj panu burmistrzowi, co tu na dwie tylko jedna słoma. Żeby was!...
Ucichła na chwilę i, jak stała, tak przykucnąwszy przy drzwiach na ziemi, głowę rękami podparła i szlochać zaczęła. Wyszlochawszy się, na barłóg poszła, wpoprzek się na nim rzuciła i wkrótce chrapnęła głośno.
Hanka siedziała ciągle z twarzą rozpaloną, wyciągniętą szyją i wlepionym w kąt izby wzrokiem. Wzrok ten wyrażał najwyższą, graniczącą niemal z obłędem trwogę. Splecione jéj ręce obejmowały kolana, dreszcz wstrząsał jéj szczupłém, wątłém ciałem. Ubiegła tak godzina, ubiegły dwie, a w miarę zapadającego zmierzchu zaczęły się po kątach z piskiem gonić szczury, żerujące tu na resztkach głąbów po niedawno sprzątniętéj kapuście. Z za ściany dolatywało głuche krząkanie. Walera chrapała, jakby ją kto dusił. Coś ohydnego było w tych szmerach, toczących ciszę téj brudnéj izby, jak czerw toczy trupa...
Hanka usiłowała myśléć. Nigdy jéj to łatwém nie było, a teraz przychodziło z podwójną trudnością. Myślała jednak.
...Trzeci dzień siedzi już w kozie... Trzeci raz słyszy, jak szczury żerują nocą... A pan sekretarz mówił: na trzy dni w komórkę... A potém... do prania... do niego...
Wstrząsnęła się.
Kto jéj to mówił kiedyś, że... aha, Walera mówiła Korbielakowéj... Walera śpi... O, jak to chrapie... Nie, to Korbielakowa powiadała, że tu ściana zgniła...
Obróciła się z trudem za siebie.
...Która téż to ściana?... Matko najświętsza, jak jéj téż w głowie huczy! Żeby tak choć jedna deska...
Opuściła ręce i wsparłszy się niemi na barłogu, usiłowała powstać. Ale tylko ramiona dźwignęła w górę i znowu opadła.
...Nie pójdzie jutro do prania... Ani jutro, ani nigdy... nie pójdzie do niego... Żeby się ta święta ziemia pod nią rozstąpiła — nie pójdzie! Tak jéj Panie Boże dopomóż i wszyscy „święci...”
Wyciągnęła rękę, a natrafiwszy poomacku dzbanek, wypiła resztkę wody.
Upłynęła jeszcze godzina. Sen morzył dziewczynę, ale gorączka ustąpiła nieco.
...Jeśli to prawda, że tu ściana zgniła, to chyba ta, co przy niéj beczka stoi... Widziała we dnie, że tam deska spaczona odstaje i że przez nią dzień świta.
...O Matko przenajświętsza!... żeby téż tak...
Nie dokończyła swojéj myśli, ale jakby dźwignięta jéj siłą, wstała i macając wzdłuż ściany, do beczki szła wśród pisku spłoszonych szczurów. Doszedłszy, rękoma się jéj wierzchu chwyciła, bo ją znów zimno ogarniać zaczęło, i stała tak, dygocząc cała i szczękając głośno zębami. W głowie jéj huczało, zapomniała, gdzie jest i po co tu z barłogu się przywlokła; instynkt wszakże jakiś trzymał jéj zaciśnięte ręce, a usta poruszały się same przerywanym szeptem: ...O Matko przenajświętsza...
Oprzytomniała wreszcie, ścisnęła szczękające zęby i, wszystkie siły zebrawszy, beczkę piersiami i rękoma pchnęła. Beczka wszakże nie poruszyła się z miejsca. Wtedy dziewczyna zagłębiła w niéj rękę i przekonała się, że prawie pod wierzch nasypana jest plewami. Schyliła się tedy i zaczęła je wybierać z gorączkowym pośpiechem. Pot wystąpił jéj na twarz, nogi się pod nią trzęsły, ale kupa plew rosła, a tuż do niéj zbiegały się żerujące szczury. Poruszyła się wreszcie beczka z głuchém dudnieniem, a przyciśnięta nią poprzednio do połowy deska więcéj jeszcze odchyliła się od zrębu. Hanka przysiadła na ziemi i, dysząc ciężko, odpoczywała przez chwilę. Potém nagle za deskę chwyciła, ciągnąc ją do wnętrza. Ciągnęła, odpoczywała i znowu ciągnęła, usiłowania jéj wszakże długo były daremne. Dziewczyna przecież nie puszczała deski. Paznokcie jéj, konwulsyjnie w drewno wszczepione, krwawić zaczęły, zaciśnięte zęby nie przepuszczały już teraz żadnego szeptu, jakaś rozpaczliwa energia rozdymała jéj nozdrza, a świszczący oddech coraz chrapliwszym się stawał.
Zatrzeszczała wreszcie nadgniła deska raz, potém drugi raz i trzeci, aż pękła wpośrodku ściany, a ciągnąca ją do siebie dziewczyna nawznak zamroczona padła. Zimne wszakże powietrze nocy, szeroką falą wpływające teraz do wnętrza komórki, orzeźwiło ją prędko. Zerwała się i ku Walerze, nadsłuchując, wyciągnęła szyję. Walera spała mocno, chrapiąc przewlekle żałosnym, minorowym tonem. Przyklękła wtedy Hanka i wsunęła głowę przez otwór zrobiony w ścianie. Cicho było dokoła i ciemno. W ciemność tę wpatrzyła się dziewczyna chciwie, jakby ją piła wzrokiem. Przesunęła się potém cała na drugą stronę ściany i z bijącém sercem przy niéj stanęła, niepewna, którędy uciekać. Wtém przypomniało jéj się, że zostawiła na barłogu swoję wielką chustkę. Pokiwała głową i westchnęła, poczém, skuliwszy się jak mogła, chyłkiem pod ścianami na tyły zabudowań gospodarskich wyszła. Kołowrot tu stał, który pod ręką dziewczyny skrzypnął lekko. Skrzypnięcie to uderzyło w nią nagłém jakiémś przypomnieniem. Sięgnęła do kieszeni i, wyjąwszy z niéj dużą miedzianą dziesiątkę, którą pan sekretarz dał jéj był w polu na wódkę, na słupku ją położyła.
Przez chwilę jeszcze widać było drobną postać uciekającéj dziewczyny w stronę pola, poczém postać ta wsiąknęła w ciemność i znikła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





V.

Mżyło. Zimny i chmurny dzień miał się ku schyłkowi, coraz grubszym zachodząc zmierzchem. Gromady robotników i robotnic, wypuszczone z śródmiejskich fabryk, rozbijały się na pojedyńcze kupki, drobniejącę w miarę zapuszczania się w odleglejsze uliczki ubogich dzielnic miasta. Gwar ich rojny i nieokreślony zrazu słabł i przycichał stopniowo, zmieniając się na wyraźniejsze rozmowy dążących w jednę stronę towarzyszy. Środkiem ulicy szli ciężkim krokiem murarze, niosący cebrzyki, kielnie, sznury lub kawałki drzewa, to w ręku, to na plecach, jak któremu dogodniéj się zdało; obok, po stronach, nadążały im kroku najemnice w białych płóciennych świtkach, z czerwono-żółtemi od pyłu ceglanego twarzami.
Pomiędzy tą rzeszą ludzką, posuwającą się hałaśliwie, zamaszyście, śmiało, snuł się wzdłuż parkanów cień drobny, skulony, trwożliwie rozglądający się dokoła. Była to Hanka. Szła szybko, ostrożnie, popychana usuwała się, znikała niemal, starając się tyle tylko zabrać miejsca, ile konieczném było do postawienia dwóch stóp bosych, w drewnianych trepkach tkwiących. Chude jéj łokcie przyciśnięte były do boków szczelnie, ręce głęboko wsadzone w rękawy zwisającego z pochylonych pleców kaftana, mała, szara chustczyna, na głowie związana, niedostatecznie okrywała ciemne włosy. Była to ta sama chustczyna, którą Hanka w zanadrzu nosiła ze swemi dziesięciu złotemi; teraz w nią wiązać nie było co, a kupno trzewików przeszło w sferę niedościgłych marzeń.
Tydzień już minął od owéj nocnéj ucieczki z magistrackiéj kozy, a dziewczyna teraz dopiero wkradała się do Warszawy pod osłoną wieczornych mroków i rojowiska wracających gromad robotniczych. Instynktem jakimś wiedziona, z miejsca zaraz odbiła się daleko na stronę, a unikając gościńca, nie ku Warszawie, ale ku Mszczonowu się puściła, po zaroślach nocując, manowcami idąc, a do ustronnych karczem zrzadka tylko, dla ogrzania się i kupna chleba zachodząc. Jak jéj na to wszystko rozumu starczyło — dziwowała się sama sobie. To, na co się ważyła pod wpływem gorączki i nieokreślonéj zgrozy, obudziło w niéj ducha głuchego buntu i oporu. Było to uczucie nowe dla niéj i sprawiające dziwny przewrót w jéj biernéj, trzechletniém więzieniem do reszty zgłuszonéj naturze. Czyny jéj i ruchy tępéj zawsze myśli i teraz były przeważnie instynktownemi; ale instynkt ten zaostrzył się, odkąd mu w pomoc przyszła posępna świadomość, że sama na siebie liczyć tylko musi. Kluczyła tedy dziewczyna w tę i ową stronę, jak zwierzę obławą ścigane; dwa razy przeleżała w torfiarskich szopach w febrze, psy poszarpały na niéj odzież, wyschła z głodu i niewczasu, i teraz dopiero, kiedy ją wszystkie siły odeszły, zawróciła i, zakreśliwszy w swéj drodze szeroki łuk, zaczęła się zbliżać ku Warszawie, omijając gościniec, a tylko zdala kierunku się jego pilnując. Warszawa zdawała się jéj uchroną najbezpieczniejszą. Instynktem odgadywała, że jak gąsienicy na liściastym krzewie, tak i jéj łatwiéj się będzie ukryć w wielkiéj ludzkiéj gromadzie. Przeszła jeden zaułek, przeszła drugi, pod mury, pod parkany się cisnąc i ginąc w cieniu, aż dopadła furtki nizkiéj, odemknęła ją do połowy i przemknąwszy się, na podwórku, zawaloném tarcicami i klocami drzewa, stanęła. Posesya nie miała frontu, ale po obu stronach podwórka wznosiły się oficyny. Hanka, dobrze widać drogi świadoma, skręciła na lewo, w sień weszła i schyliwszy się pod brudne, błotniste schody, zaczęła się spuszczać w czarny otwór, do suteryn wiodący. Ciemno tu było jak w rogu, a idąca dziewczyna potknęła się dwa czy trzy razy, to o szaflik z mydlinami, to o miotłę i łopatę stróża. Kierując się wszakże wzdłuż wilgotnéj ściany, doszła do drzwi ostatnich, na które, przez zatkane do połowy wiechciem słomy okienko, nieco światła od latarni padało, drzwi te pchnęła i w odźwierku schyliła się wchodząc. Zrazu nie widziała nic przed sobą, gdyż izbę wypełniały kłęby pary, unoszącéj się z balii, która zajmowała honorowe miejsce przy kominie. Tylko plusk wody i tarcie bielizny, w połączeniu z głośném sapaniem, oznajmiały obecność praczki Walentowéj.
— A kto tam? — odezwała się od balii baba, kiedy drzwi pchnięte uderzyły klamką o ścianę.
Hanka nic nie odrzekła zrazu, tylko ciężko dysząc, o odźwierek się wsparła. Obtarłszy tedy czerwone ręce z mydlin w mokry fartuch, Walentowa do drzwi podeszła.
— Wszelki duch... a toć to Hanka! — zawołała napół z dziwem, napół z radością. — A odstąpże ode drzwi, Hanuś! a pójdźże na izbę!
Odrzuciła z drogi pęk brudnéj bielizny i pociągnęła dziewczynę za sobą. Hanka dała się prowadzić jak dziecko. Suchy kaszel wstrząsał nią całą. Walentowa zwróciła ją twarzą do komina, nad którym paliła się lampka mdłém, migotliwém światełkiem, a sama stanąwszy przed dziewczyną, żałośnie w ręce klasnęła.
— Patrzajcież, moi ludzie, co oni z niéj zrobili!... A to ci ją wyblechowali, jak na blechu... A to ci z niéj węckę zrobili... Naści, popij trochę — dodała, poczerpnąwszy wody półkwartkiem ze zbutwiałéj konewki.
Hanka, uspokoiwszy się nieco, wodę wypiła, pocałowała Walentowę w rękę i objęta za kolana. Baba przytuliła ją do szerokiéj, spoconéj, przesiąkłéj wonią mydlin piersi. Uścisk ten przepełnił serce dziewczyny. Padła na stołek i głośno płakać zaczęła. Walentowa stała nad nią, kiwając głową.
— A to ci ją zmizerowali, niech ich choroba! A to ci ją ususzyli!... Dziewczyna była jako kwiat, a tera spojrzéć niema na co... I cóż ty poczniesz, chudobo?... Na dobre cię puścili?...
— Ale! Na dobre tam... — przemówiła wreszcie Hanka i znów mocno płakać zaczęła.
Zaniepokoiła się Walentowa.
— To i jakże ty, Hanuś...
— Bijcie mnie, zabijcie, ale mi się o nic nie pytajcie! — odrzekła Hanka z jakąś rozpaczą w głosie. — Aby tę nockę u was przebędę, a potém niech się co chce dzieje...
— Widzieliśta, moi ludzie, głupią? — przemówiła Walentowa, pod boki się rezolutnie ujmując. — A co to my nie swojaczki, czy co, żebyś ty u mnie poratowania nijakiego nie miała? Nie byłam to twemu ojcu kumą, co mi jeszcze półpięta złotego pożyczył na drogę do Częstochowy, świeć Panie nad jego duszą...
Hanka znów po jéj rękę sięgnęła.
— Nie gniewajcie się, moi złoci! moja Walenta! Już wam wszyściuśko opowiem, tylko mnie ten żal odejdzie... moi święci!
Baba się udobruchała.
— To czekajże Hanuś — wyrzekła po chwili z namysłem, — skoczę ja do sklepiczarki, prania licho nie weźmie, nagotuję ci herbaty, przyniosę bułek, boś ty i głodna może, mizeroto...
Chwyciła z łóżka chustkę, zarzuciła ją na głowę, zakrzątnęła się po izbie i wyszła.
Hanka oparła się plecami o wilgotną ścianę i przymknęła oczy. Ciepło ją rozmarzyło, blada jéj twarz pokryła się kroplami potu, spuszczone rzęsy rzucały długie cienie na wychudłe policzki, uboga odzież podnosiła się nierównym ruchem na wstrząsanych ostatkiem łkania piersiach. Po chwili uspokoiła się i — przejęta wilgotném ciepłem izby — zasnęła.
Walentowa tymczasem wróciła, rozdmuchała przygasły ogień, przystawiła garnczek, na stole położyła kawałek wędzonki i kilka bułek, znów się schyliła, dmuchając pilnie na ogień, który jaskrawo oświetlał jéj szeroką, poczciwą twarz mazurską, — a kiedy wszystko było gotowe, stanęła przed Hanką, nie wiedząc, czy ją budzić, czy nie budzić...
Dziewczyna miała oczy niedomknięte, zmrużone, a usta zaciśnięte żałośnie. Wyraz cierpienia przywarł do jéj twarzy maską pełną głębokich, tragicznych cieniów. We dnie twarz tę młodą a znędzniałą szpeciła tępość jakaś, jakieś ogłupienie, które po brutalnych ciosach życia, jak po ciosach obucha, zostaje. We śnie panował na niéj bez podziału ból i czynił ją na swój sposób piękną.
Walentowa nie zdawała sobie z tego sprawy, a jednak stanąwszy przed dziewczyną, była jakby pod wpływem jakiegoś uroku. Załamała grube, czerwone ręce, kiwając głową, a na usta przychodziły jéj słowa pacierza, jakby nad umarłym.
— Matko Boska Częstochowska! Matko wielkiego miłosierdzia! Co oni z niéj zrobili, pogany... Dziewczyna była jak róża, jak łania, a teraz rodzony ociec by jéj nie poznał... ptak by jéj zapłakał... Ino ją do trumny kładź, taka ci bledziuśka... Oj, skrzywdziły ją, pogany, skrzywdziły, niech ich Bóg skarze!... A psik! — zawołała nagle na burego kota, który, zapachem wędzonki zwabiony, z komina skoczył i, najeżywszy grzbiet w kabłąk wygięty, obcierał się, mrucząc, o leżące na stole specyały, — a psik, ty złe nasienie! A bodajżeś...
Nazajutrz stanęło na tém, że dopóki dziewczyna się nie odgryzie, Walentowa nie puści jéj od siebie.
...A cóż to ona, nie kuma? A w stancyi albo to roboty mało? Choćby tylko tyle, co wody przynieść i strawę uwarzyć, to i tak się dziewucha przygodzi. A i to jest człowiekowi markotno, że gęby w izbie nie ma do kogo otworzyć, i sam się jak kołek obraca po tych czterech kątach... Żeby tak, Boże zachowaj, choroba, toby kropli wody podać nie było komu. Juści się dziewczynie noga powinęła, co prawda, to prawda, niech ją tam pan Jezus sądzi. Ale równo się sama ze siebie na złe nie puściła, ino z tego głupiego kochania. Wiadome rzeczy... Jak się chłop ladaco zaweźmie, to i najpoczciwszą skusi.
Decyzya, która po tém rozumowaniu w statecznym umyśle pani Walentowéj stanęła, była niewzruszona. Nie puści dziewuchy od siebie — i tyle. Hanka ze strachem jakimś przyjmowała nadzieję nowego życia i spokoju. Nie dowierzała swéj doli. Przez pierwsze dwa dni chodziła około porządku w izbie jakby zatrwożona, to we drzwi, to w okienko razwraz poglądając. Na trzeci dzień oswoiła się nieco, na Walentowę zaczęła wołać „ciotko,” głaskała burego kota i snuła się koło komina cicha, rozradowana, z twarzą, któréj śniadość zdawała się ustępować przed jakiémś światłem, z wnętrza bijącém. W oczach jéj tylko zostały dawne cienie, właśnie jak te mroki, co się po lasach kryją, kiedy już cała okolica pełna jest świtania.
Na czwarty dzień siedziały obie kobiety w południe przy misce, kiedy drzwi skrzypnęły i stróż wszedł do izby. Hance łyżka wypadła z ręki.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki wieków. A co tam nowego Pan Bóg dał?
— A wedle meldunku...
— Jakiego zaś meldunku? Abom to się nie meldowała? Abom to „karty pobyt” nie wykupiła?
— Ja téż do pani Walentowéj nie mam nijakiéj sprawy, ino do téj panny.
Zaperzyła się praczka. Hanka mocno trząść się zaczęła.
— No to co? To i ta panna będzie miała meldunek i kartę pobyt. Cóż to pan Franciszek rozumie, że to, nie przymierzając, taka, jak te z drugiéj oficyny? U mnie się takie rzeczy, chwalić Boga, nie najdują!
Stróż czapkę na głowie przekręcił i skrobał się za uchem. Wymowa pani Walentowéj imponowała mu widocznie; postanowił wszakże być nieugiętym.
— A co mnie tam kaci do kogo! Ja porządku patrzę w kamienicy, bo mam z tego chleb. A panna niech meldunek szykuje, bo ino patrzéć naczelnika... Ja tu zaś przyjdę pod wieczerz...
Cofnął się i drzwi za sobą zamknął.
Kobiety spojrzały po sobie. Hanka miała wzrok przerażony, Walentowa kiwała głową. Znała już historyę czerwonego paszportu dziewczyny.
— Na śmierć ci zapomniałam, że tak tera z temi meldunkami pędzą... Bodaj ich choroba!...
Hanka wybuchnęła płaczem.
— Oj, nie dajcie mnie od siebie, ciotko, na stracenie, nie dajcie!...
— Cichoj! cichoj! — uspakajała ją praczka. — Możeć to jeszcze wszystko Pan Jezus przemieni...
Głaskała ciemne włosy dziewczyny wielką, szorstką dłonią, ale w mięsistém jéj obliczu znać było ciężką troskę.
Nadszedł wieczór. Hanka ze drżeniem oczekiwała ukazania się stróża, ale stróż nie przyszedł. Nazajutrz nie przyszedł także. Otucha wstąpiła w serce dziewczyny.
— Może téż Pan Jezus da... — powtarzała sobie w duszy. Co ma dać, nie wiedziała dobrze, ale się wiary téj chwytała, jak deski zbawienia.
Upłynął tydzień, była niedziela. Walentowa wybrała się po pieniądze za pranie do „kawalirów z przeciwka,” gdy w bramie niespodzianie natknęła się na pana rządcę. Pan rządca był człowiek młody, elegancki, w kamienicy nie mieszkał i zaglądał do niéj jak mógł najrzadziéj. Właśnie odbywszy to, co nazywał pańszczyzną, naciągał rękawiczkę, kiedy mu baba w drogę weszła. Przystanął, zapinając guziczek, i zatrzymał ją skinieniem głowy.
— Co mi to tam stróż mówił, że pani jakąś dziewczynę u siebie bez meldunku trzymasz?
Zatrwożyła się praczka, ale nie straciła miny.
— Iii... cobym zaś miała kogo trzymać, proszę łaski pana. Tak się ta do mnie przygarnęło mizeractwo jedno, żeby aby febrę zgubić... A stróż by lepiéj patrzał tych hamanów z tamtéj oficyny, co bez całe dnie i noce obrazę boską robią...
— No, a ja panią przestrzegam, żeby tego nie było. Albo dziewczynę meldować, albo niech rusza, zkąd przyszła. Ja za nią odpowiadać nie chcę. Rozumie pani?
Walentowa pocałowała go w rękę.
— I... co ta proszę łaski pana! Kto tam potrzebuje zara o tém wiedziéć. Niech ta jeszcze z jaki tydzień posiedzi, co aby zimno zgubi. Adyć tu ona nijakiego placu nikomu nie zastępuje...
Zniecierpliwiony rządca językiem o podniebienie klasnął.
— Ale co to za głupie gadanie! Przecie ja za to jestem odpowiedzialny, karę mogę zapłacić, z rządcostwa, do licha, wyleciéć. Cóż to, nie wiecie, jakie teraz porządki?
— Adyć wiem, wiem, proszę łaski pana...
— No więc, jak wiecie, to dobrze.
Odwrócił się.
— Franciszek! Meldunek od dziewczyny téj dziś ściągnąć, słyszysz?
— Słyszę, proszę pana.
Pan rządca zapiął palto pod szyją, zapalił cygaro i poszedł. Walentowa chwilę stała w bramie z wyrazem mocnego namysłu w grubéj twarzy i małych siwych oczkach, poczém się zawróciła do stancyi. Przez dziwną jednak delikatność serca, właściwą wielu prostym kobietom, choć obcą niejednéj damie „z towarzystwa,” o spotkaniu swojém z rządcą nie odezwała się do Hanki ani jedném słówkiem, tylko się po izbie pokręciwszy, jakby zapomniała czego, wyjęła z półskrzynka węzełek z pieniędzmi, nie będąc widać zbyt pewną owych kawalerów z przeciwka, i jedną jeszcze chustką obwiązawszy głowę, na miasto poszła.
Hanka tymczasem nagotowała obiad i, przykrywszy garnuszki, u komina siadła, patrząc na czerwone węgle i modre płomyki. Siedziała, kiwała głową, medytując i wzdychając ciężko. Od owego pojawienia się stróża była ona jak trawa, po któréj wichry idą. Ani dla niéj snu w nocy, ani spokoju we dnie. Po kątach tylko ugląda, a patrzy, a nasłuchuje, z któréj strony złe na nią przyjdzie... A serce się w niéj trzęsie, jako ten liść osikowy na podzimie. O Jezu, Jezu! I coby to komu szkodziło, żeby o niéj ludzie zapomnieli, żeby już tu tak zostać mogła do jakiego końca...
Obejrzała się po izbie.
— A toć jéj tu tak jest, jakby do rodzonéj matki trafiła. A toćby ona, wstając, kładąc się, Bogu dziękowała... Prawda, że wielkiego zdrowia Pan Jezus nie dał: ale równo, wezwawszy Boga na pomoc, dzień albo i dwa przy balii przestoi... Oj prałaby, prała z Walentową, inoby się migoty robiły... Oj, po co to ludzie wymyślili te meldunki, po co!...
Kiwała jeszcze głową, ale już myśléć przestała. Duszę jéj tylko zalała wielka gorycz, któréj smak czuła niemal w kurczowo zaciśniętych ustach. Niedawno jeszcze bała się ludzi, teraz zaczynała ich nienawidziéć. Węgle na kominie wygasły, w izbie zrobiło się ciemno.
Jakiego rodzaju były zabiegi Walentowéj podczas kilkugodzinnéj wyprawy na miasto, nikt nie wiedział o tém; ale powróciła z niéj rzeźka, wesoła, odmłodzona jakby.
— Słuchaj Hanuś — szepnęła od proga zrywającéj się ku sobie dziewczynie. — Chustkę moję bierz i chodźma...
Hanka stanęła wpośrodku izby, niepewna i zadziwiona.
— Daléj, daléj... — nagliła praczka, — nie marudź, bierz chustkę, póki się ten zapowietrzony kożuch nie zmiarkuje...
Epitet ten stosowała pani Walentowa do stróża, z którym w ciągłéj żyła kolizyi z powodu mydlin, wylewanych, jak utrzymywał Franciszek, „na samym trakcie.”
Zakręciła się dziewczyna, ręce jéj się trzęsły, nogi plątały, o mało się nie przewróciła przez burego kota. Znalazła wreszcie poomacku chustkę, zarzuciła ją na głowę i wyszły, ostrożnie przywierając za sobą drzwi skrzypiące.
Szły śpiesznie i cicho. Hanka zatrwożona w sobie, Walentowa sapiąca z ukontentowania, ale także czegoś wzruszona.
— To jakże będzie, ciotuchno? — zagadnęła dziewczyna, kiedy się już znacznie oddaliły od domu.
— Jak ma być? Dobrze będzie. Pan Jezus miłosierny dopomógł i tyla. Nie mój w tém rozum i nie moja wola, ino ludzki rozum i boska wola. A ty się nic nie frasuj, nic sobie do głowy nie dopuszczaj, ino się do roboty bierz...
— A gdzie mnie dajecie, moi złoci?... — nalegała Hanka.
— Gdzież cię to mam dawać? Do ludzi cię daję. Znalazłam ci taką służbę, że to ha! Te dwa kawaliry z przeciwka, co to do nich chodziłam po pieniądze, to ci się jeden ożenił i aże na drugi koniec miasta wyciągnął, co mu rządcostwo dali za mieszkanie. Tak idę ja do niego i mówię mu tak i tak, co tu dziewczyna jedna jest, ino że jéj stary paśport wyszedł, a nowego jeszcze nie dosłali...
— O Jezu! — przerwała Hanka wystraszonym głosem.
— Ino cichoj, cichoj! — ofuknęła ją ostro Walentowa. — Nie mój w tém rozum, ani twój, ino mądrzejszéj głowy dorada... A Pan Jezus miłosierny grześnemu człeku odpuści, choć się ta co i nie tak akuratnie powie... Ino, że trza będzie we gminie pisarza ujednać...
Hanka zamilkła. Nie o grzech jéj szło, ale się bała, żeby ją ten wykręt w gorszą jeszcze matnię nie wpędził. Spuściła głowę i posępnie się obok praczki wlokła.
— Jak ja jemu to powiadam, tak on do mnie: Z nieba-ście, moja kobietko! Żeby tak co porządnego, toby my zaraz sami ją wzięli, bo nas ta baba pijaczka co tu na obsługę dochodzi, do cna zmarnuje...
— Tak ja go w rękę. Czemu nie, proszę łaski pana. Dziewczyna jest, co się nazywa. Tak on znowu: Bo widzicie, moja kobietko, ja tu meldunki w kamienicy trzymam, toby się to jakoś jedno z drugiém tymczasowie połatało. Tak ja go znów w rękę... Co prawda, to mi już więcéj jak pół roku za dwa ręczniki i pięć kołnierzyków od prania winien. Ale myślę sobie: Zarówno tam! Nie będę mu się upominała. Abo ta człowiek ma tę parę groszy, abo nie ma...
Machnęła ręką i zamilkła.
Tegoż dnia jeszcze odbyła się instalacya Hanki na nową służbę. Dziewczyna szła do niéj, jakby na stracenie, tak się już bała tych ciągłych odmian, z których każda przynosiła jéj nową biedę. Walentowa fukała na nią zrazu, ale kiedy przyszło do rozstania, jéj saméj po czerwonych, gąbczastych policzkach puściły się łzy drobne, jasne, szybkie...
Młodzi państwo zachwyceni byli swoją nową służącą. Wogóle zachwycali się oni jeszcze wszystkiém, a najbardziéj sobą. Pierwsza to była prawdziwa sługa na ich własném gospodarstwie; zdawało im się téż, że sami przez nią nabierają powagi, znaczenia. Szczególniéj pochlebiało to pani, która, skazana dawniéj na przymusowe milczenie w towarzystwach damskich, teraz razem z innemi mogła zabierać głos w niewyczerpanéj nigdy kwestyi sług złych i dobrych. Trzeba téż było widziéć, z jaką dumą zaczynała dyskurs od słów: Moja służąca... lub: moja Hanusia... Była to prawdziwa rozkosz.
W Hance także dusza tajała powoli, a chmurne jéj oczy zaczynały miewać spojrzenia ciche i słodkie. Walentowa odwiedzała dziewczynę zrazu często bardzo, przynosząc jéj to fartuch jaki, to podszarzaną spódnicę, to poduszczynę, to kołdrę wyłataną przez siebie; potém przychodziła rzadziéj, bo nogi jéj puchły i daleko puszczać się nie mogła. Nie było przecież niedzieli, żeby się, choć stękająca, nie przywlokła obaczyć, czy jéj Hanusia krzywdy jakiéj nie ma.
Upłynął tak miesiąc i drugi miał się ku schyłkowi, kiedy Blacharzówna, wybrawszy się w dzień targowy z koszem na Ordynackie, nagle zobaczyła kręcącą się po rynku Walerę. Walera wyglądała wspaniale. Miała na sobie piękne syberynowe okrycie i żółtą włóczkową chustkę na głowie; nie zdawało się téż, żeby tu przyszła po jakie sprawunki, gdyż nie niosła ze sobą koszyka, a obie ręce trzymała w futrzanéj mufce.
Odwróciła Hanka corychléj oczy i zeszła parę kroków z drogi; zdało jéj się przecież, że i Walera zobaczyła ją, i także się na stronę cofnęła. Po niedługiéj chwili dziewczyna znów spojrzała. Obok Walery kręcił się teraz wysoki i chudy mężczyzna; szeptali coś z sobą, a Walera wzrokiem pokazywała ją towarzyszowi.
Zatrwożyła się Blacharzówna i między ludzi w największy tłok się rzuciła; ale chudy jegomość widocznie miał ją na oku i wkrótce go naprzeciw siebie ujrzała, tym razem samego.
Skręciła wtedy nagle na prawo, coraz większą uczuwając trwogę; on jednak i tu zaszedł jéj z przeciwnéj strony i obtarł się niemal o nią, przechodząc niby obojętnie, a w twarz jéj patrząc bystro, przenikliwie. Wtedy Hanka, nie załatwiwszy nawet połowy sprawunków, ku domowi się w najwyższém przerażeniu puściła; chudy jegomość jak cień postępował za nią, trzymając się wszakże w pewnéj odległości. Dopiero kiedy już dopadała bramy, zrobił kilka wielkich kroków i położywszy rękę na koszyku, który niosła, rzekł zcicha:
— Dasz panna rubla, to dobrze. A nie dasz, to drugie dobrze. Pójdziem do ratusza.
Zatrzęsło się serce w dziewczynie. Wiedziała teraz, że to „łapacz.” Obróciła ku niemu twarz nagle zczerniałą, oczy jéj zapłonęły posępnym błyskiem, otwarła usta, po których przelatywało jakieś kurczowe drżenie. Nic wszakże nie rzekła, tylko popatrzywszy w ziemię, jakby nieprzytomna, sięgnęła do pańskich pieniędzy, wyjęła z nich rubla i dała.
Łapacz papierek wziął, obejrzał, do brudnego mieszka schował, spojrzał na numer domu, rozejrzał się po bramie, kiwnął głową i rzekł:
— Za tydzień przyjdę. Do widzenia z panną.
Dziewczyna ciężkim krokiem powlokła się na górę.
Dnia tego młoda pani była cokolwiek zdziwioną nieuwagą i pomieszaniem swojéj służącéj. W mieście mnóstwa rzeczy zapomniała kupić, a w domu wszystko jéj z rąk leciało, jak to mówią. Zdziwienie to wzrosło jeszcze, kiedy z obrachunku pokazało się, że Hanka ze zmienionych pięciu rubli bez opowiedzenia się wzięła rubla na jakiś własny sprawunek, o który wszakże zapytana nic nie odpowiadała. Uwag swoich w tym względzie udzieliła młoda pani przy obiedzie „najdroższemu Lutkowi;” ale ponieważ najdroższy Lutek do biura się śpieszył, jedynym przeto wnioskiem, jaki z nich wyciągnął, było to, że ucałował oba rumiane policzki „żonusi” i wyszedł, ani o rubla, ani o pomieszanie służącéj nie kłopocząc się w należytéj mierze.
Skończywszy w domu robotę, pobiegła Hanka do Walentowéj.
Jaka tam była pomiędzy niemi rozmowa, nie podejmuję się powtarzać. To pewna, że w niéj więcéj łez niżeli słów było. Upływały godziny, stara praczka płakała, przeklinając zcicha dla ulżenia sobie; Hanka, jak padła na stołek, tak siedziała na nim, w chudych rękach trzymając zwieszoną głowę.
— Choćby gdzie uciekać... — szepnęła Walentowa. Mówiła cicho, jakby się bała obudzić większe jeszcze nieszczęście.
— Gdzie? Do kogo? — odrzekła, nie podnosząc głowy, Hanka. — Zostanę w mieście, to mnie o meldunek ścigać będą... Pójdę we świat, to mnie, jak tego psa zapomniałego, ułapią... Abo to nade mną prawo jakie, abo co?
Myliła się dziewczyna. Było nad nią prawo. Prawo twarde, mocne, bezwzględne, którego każda litera była powrozem na jéj ręce, łańcuchem na jéj nogi, biczem na jéj plecy, głodem dla jéj ciała, przepaścią dla jéj duszy. Było nad nią... prawo pobytu.
Pod tém to prawem łamała się dziewczyna, sprawy sobie nie zdając z całego szeregu następstw jego, które ją fatalnie coraz ciaśniejszém obejmowały kołem. Pod tém prawem wyczerpywały się jéj siły, obumierała wola ku dobremu, budziła nienawiść, serce zachodziło goryczą. Nie wiedziała o tém, bo prawo było wysoko, a ona nizko; prawo nazywało się sprawiedliwością, a ona przestępczynią; prawo było jasne, potężne, szanowne, a ona ciemna, słaba i wzgardzona.
Myliła się więc. Było prawo. Ale w prawie tém leżała jéj krzywda.
Tegoż dnia jeszcze objawiła „żonusia” „najdroższemu Lutkowi,” który już usypiał, że jedenasta dochodzi, a Hanki jeszcze niema. Na co „najdroższy Lutek” zaproponował „żonusi,” aby zgasiła lampę, bo mu w oczy świeci. Młodą panią to oburzyło. Dwie jasne łezki gniewu, jak iskry, zabłysły w jéj modrych oczach, i bardzo stanowczym głosem powiedziała mu, że on, jako mężczyzna, może być niemoralny, wszyscy bowiem mężczyźni są, jak wiadomo, niemoralni. Ale ona inaczéj była wychowana i nie pozwoli nigdy, to jest nie spodziewała się nigdy, aby... żeby...
Lecz tu „najdroższy Lutek” przykrył głowę kołdrą, a „żonusia” rozpłakała się z oburzenia nad jego zatwardziałością.
Nazajutrz Hanka krzątała się cicha i uspokojona jakby, tylko jéj ruchy były powolniejsze, a w głęboko podkrążonych oczach paliły się jakieś gorączkowe blaski.
Przeszedł tydzień. Jak i kiedy — dziewczyna nie wiedziała sama. Każda godzina w dniu taka ciężka jéj była, jako kamień młyński; a przecież tyle ich przeleciało nad nią, jak te kruki czarne...
...Oj dolo, dolo... Na czarnych ty skrzydłach, na czarnych piórach nad ziemią się nosisz... A nie jesteś ty, dolo, jako ten gołąb biały, ale jesteś jako ten kruk kraczący...
Był dzień piątkowy. Hanka od rana zawiązała w gałganek przyniesionego od Walentowéj rubla, w kieszeń go włożyła i czekała.
Ani na rynku wszakże, ani na drodze do domu nie spotkała nikogo. Wybiegła raz przed bramę, wybiegła drugi raz — nikogo. Przeszło południe, niepokój jéj wzrósł. Może się łapacz rozmyślił... może dał znać do ratusza... W męce przeżyła ten dzień i dopiero późnym wieczorem, wybiegając po wodę, spotkała go w bramie.
Stał i brudną kraciastą chustką ocierał pot z czoła.
— Ale téż panna służbę sobie wybrała, niech pannę Bóg kocha! Taż to mila drogi do panny. Czyste przedpiekle...
Nie odpowiedziała, tylko sięgnąwszy do kieszeni, rozwinęła rubla, i obejrzawszy się, szybko mu go podała.
Łapacz się skrzywił.
— Cóż to panna myśli, że ja po głupiego rubla będę tutaj chodził? Daj panna chociaż z dziesięć złotych...
Spojrzała na niego wystraszonym wzrokiem. Nie spodziewała się, że może zażądać więcéj. Nie miała zresztą...
Odważyła się przemówić, a głos jéj wydał się jéj saméj jakiś obcy, jakby nie z własnéj piersi idący.
— Miejcie sumienie... I to nie moje. Zkąd ja...
Nie dał jéj dokończyć.
— A co mnie do tego. Mnie tam wszystko jedno!
— Zaraz... Niech ino pan tak nie krzyczy... Pójdę do pani...
Udobruchał się w jednéj chwili.
— No, to ja zaczekam w bramie.
Pobiegła na górę. Pani przeraziła się jéj bladością.
— Co ci się stało? co to? z czego?...
— Nic, proszę pani. Nic. Chciałam tylko prosić o pół rubla...
Pani nie było to na rękę. Miesiąc się skończył, wydatki były obliczone ściśle, zasługi miały być Hance wypłacone dopiero po pierwszym. Próbowała tedy paktować.
— Na cóż ci to tak pilno pieniądze potrzebne? Wieczór już... nic przecież kupować nie będziesz...
Dziewczyna nie ustępowała, nie mogła ustąpić. Dostała wreszcie garstkę miedziaków i zaniosła je łapaczowi.
Przeliczył, wsypał do kieszeni zielonkowatego paltota i, kiwnąwszy głową, rzekł z odcieniem życzliwości w głosie:
— Bądź panna zdrowa. Jak będę miał czas, to zajrzę.
Mówił to tak dobrodusznie, jakby był najszczerzéj zapraszanym gościem.
Po Hance przeszedł płomień nienawiści.
...Jak będzie miał czas! Bodajżeś go nigdy nie miał, przeklętniku! Bodajże ci brakło czasu na skonanie... na wezwanie imienia boskiego w śmiertelnéj godzinie!...
Zacisnęła splecione ręce, aż jéj w stawach trzasło.
Łapacz tymczasem szedł sobie zwolna ulicą, rozglądając się obojętnie dokoła. Można go było wziąć za podupadłego oficyalistę jakiegoś prywatnego biura. Rozmowa wszakże Hanki z obcym mężczyzną w bramie wieczorem zwróciła w kamienicy uwagę.
— Cóż to sobie panna za kawalera wybrała? — zapytała przechodząca stróżka. — Co prawda, to mogła téż sobie panna święcie inszego poszukać. A toć to jest dziad przeciw panny... Co to? tutejszy? Wdowiec? Profesyant?
— Hi... hi... hi!... Jabym za takiego za żadne pieniądze nie chciała... — śmiała się młodsza z pierwszego piętra. — Żeby on mnie tam i miodem smarował... Dziadzisko takie!...
Hanka nie odpowiedziała na te zaczepki. Stała w miejscu, jakby ścierpnięta, nie widząc, nie słysząc, co się koło niéj dzieje. Aż wyszedł z jéj piersi jęk przeciągły, jedyny wyraz, jaki ta wpółuśpiona, sponiewierana dusza umiała znaléźć na swój ból i na swoję krzywdę.
Odtąd było jéj jeszcze ciężéj żyć w ciągłéj niepewności i strachu, nie wiedząc dnia, ani godziny. Nie dosypiała po nocach, nie dojadała we dnie, wszystko jéj się obracało w gorycz i w truciznę. Kiedy upłynął tydzień, prosiła pani znów o dziesięć złotych. Bała się, aby ją prześladowca nie zaskoczył gdzie na ulicy — chciała miéć pieniądze w pogotowiu. Ale pani się to nie podobało wcale. Miała właśnie jakiś sprawunek nadetatowy na myśli i liczyła potroszę na to, że Hanka po owym półrublu tak prędko nie zażąda pieniędzy.
Powiedziała jéj zatém, że z góry zasług dawać nie może, a po obiedzie zawiadomiła „najdroższego Lutka,"’ że służąca się zupełnie zepsuła, że ją stróżka widziała, jak w bramie z kawalerem wystaje, i że jak tak daléj będzie, to ona... jako pani domu... nie może przecież...
Zachłysnęła się. Niedobrze jeszcze znała rolę swoję. Nie wiedziała zresztą napewne, co może, a czego nie może. Arcy-poważna jednak minka miała zastąpić resztę niedopowiedzianéj myśli. „Najdroższy Lutek" wysłuchał z wielką flegmą całéj téj oracyi, a ponieważ był już po czarnéj kawie i po papierosie, zdjął palto z kołka i, kładąc je, rzekł:
— To ja, żonusiu, późniéj dziś trochę przyjdę na herbatę, bo mam dyablą robotę...
Wyszedł, a „żonusia” uczuła, że jest najnieszczęśliwszą w małżeńskim stanie, i że teraz dopiero widzi, jacy to są ci mężczyźni...
Nie mogąc dostać pieniędzy od pani, Hanka raz jeszcze pobiegła do Walentowéj. Zastała ją w łóżku, chorą, stękającą, z nogami opuchniętemi jak kłody, bez dozoru, bez wygody, w zimnéj, wilgotnéj izbie leżącą. Ścisnęło się serce dziewczyny i, nic już o pieniądzach nie mówiąc, zakrzątnęła się tylko, żeby izbę ogrzać, strawę zgotować i felczera sprowadzić. Okazało się, że po zapłaceniu felczera parę dziesiątek ledwo zostało w półskrzynku Walentowéj. Dziewczyna z téj wyprawy jak błędna wróciła do domu, i ledwo podawszy samowar, chwyciła swoję marną poduszczynę i do fanciarki poszła.
W parę dni potém, a było to zrana, skrzypnęły drzwi od kuchni, a w progu jéj stanął łapacz.
Dziewczyna chwyciła się komina i patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem.
— Dzień dobry pannie — przemówił uprzejmie łapacz. — Jak się panna miewa? Byłem wczoraj w bramie, ale mi powiedzieli, co panna gdzieś poszła. Tak dziś przyszedłem zobaczyć. Człowiekowi pieniędzy potrzeba... A cóż tak goło jakoś koło panny? Ani pościeli, ani kufra!... Moja panno! to tu widzę u panny nietęga obrada..
Truchlejąc, żeby państwo nie posłyszeli obcego głosu w kuchni, sięgnęła dziewczyna pod siennik i podała przybyłemu przyniesione od fanciarki pieniądze.
Wziął, przeliczył i ramionami z politowaniem wzruszył.
— Półszósta złotego?... Phii... I to już wszystko?
— Jedyną poduszkę zastawiłam... — szepnęła dziewczyna głuchym, zdławionym głosem.
Popatrzał na nią.
— No, kiedy tak, to niema nam się co ze sobą bawić, moja panno. Bądź panna tymczasem zdrowa.
Odszedł. Hanka runęła przy drzwiach, wybuchając gwałtownym, spazmatycznym płaczem.

W godzinę potém zabrano ją do ratusza, a młoda jéj pani przez cały następny tydzień prym trzymała na wszystkich damskich posiedzeniach; żadna bowiem z jéj znajomych nie miała do opowiedzenia o służącéj swojéj takiego, jak ona, „skandalu.”




VI.

W chwili, kiedy łapacz prowadzący Hankę ukazał się w trzeciém podwórzu ratuszowego gmachu, szereg zakratowanych, czerniejących tu i owdzie powybijanemi szybami okien w téj jego części, która zamyka perspektywę od strony ulicy Daniłowiczowskiéj, zapełniony był męzkiemi i kobiecemi głowami. Nie stanowiły wyjątku pod tym względem nawet tak zwane „obywatelskie” numery, w których odsiadują areszt policyjny osoby, korzystające z przywilejów stanu.
Przedmiotem ciekawości całéj téj galeryi był brudny, zabłocony, chudy pudel, którego strażnik uczył aportować i służyć. Ilekroć pies przybierał postawę pionową, u góry robiła się cisza, przerywana zaledwie pojedyńczemi wykrzykami: „ustoi!... nie ustoi!” Kiedy wszakże znużony psina opuścił przed czasem mdlejące łapy, a ciężkie razy grubego rzemienia na drżący grzbiet mu spadały, galerya wybuchała szalonym śmiechem i tupaniem, które, w połączeniu z żałośnym skowytem pudla, tworzyły prawdziwie piekielną wrzawę.
Pojawienie się w podwórzu łapacza z dziewczyną zrobiło w tém widowisku powszechną dywersyę. Strażnik kopnął psa, który w koziołkach przeleciał pod drugą oficynę, skomląc przeraźliwie, a grube i piskliwe głosy zwróciły się do przybyłego.
— Ojczulek! ojczulek! Jak się ojczulek miewa?...
— Dzień dobry ojczulkowi! Dzień dobry! Dzień dobry!
Łapaczowi pochlebiała widocznie ta popularność. Podniósł głowę, zmrużył lewe oko, i pogroziwszy ka oknu długim, chudym palcem, pokazał w uśmiechu kilka wielkich, żółtych zębów, sterczących pod opustoszałemi w większéj połowie dziąsłami.
Wrzawa jeszcze się wzmogła.
— Co to? Ojczulek z polowania? Jakże się udało?... Zwierzynka jest? — krzyczeli jedni.
— Panno! panno! spuśćno panna chustkę! — wrzeszczeli drudzy.
— Do nas ją tu! Do nas!
— Dawaj ją, ociec!
— Ciszéj, zbóje! — krzyczały kobiety, wysuwając pięście i głowy przez potłuczone szyby w stronę męzkiego oddziału.
— Wy same, baby, ciszéj!... — odpowiadali mężczyźni.
— Hej, ty tam, niuńka!... Nie słyszysz, że się do ciebie gada?
— W kark ją, ojczulku!... A dobrze!...
Hanka szła wyprostowana, krokiem równym, przyśpieszonym, z jakąś ponurą determinacyą w ruchach. Mocno ściągnięte brwi nadawały jéj twarzy wyraz groźnéj boleści. Wązkie usta lekko drżały, a nieruchomo utkwione w przestrzeni oczy zdawały się patrzéć w otchłań krzywdy i klęski. Przeszła tak podwórze, bramę, schody i dopiero kiedy ją w końcu długiego kurytarza „pod numer” wpuszczono, oparła się plecami o ścianę, jakby upaść miała, przygarbiła się, opuściła ręce, a oczy jéj chodziły jak błędne po wielkiéj, brudnéj izbie, w któréj, stosownie do litery prawa, miała odsiedziéć dwa tygodnie aresztu za ucieczkę swoję z pobytu. Izba ta nie było to właściwie więzienie, ale ohydny etap, przez który przepływały coraz to nowe fale nędzy, znikczemnienia i hańby, zostawiając tu swe ponure ślady. Kilkanaście brudnych, zbitych z desek tapczanów stanowiło sprzęt jéj jedyny. Na tapczanach chrapało parę pijanych kobiet, kilka innych tłoczyło się do drzwi dla zobaczenia i wypytania przybyłéj.
Rozczarowały się prędko. Było to jakieś „głupie dziewczysko," z którém się dogadać nie było można.
W południe przyniesiono szaflik kaszy, przy którym powstała gwałtowna kłótnia o skwarki ze starego sadła. Hanka w tym pierwszym obiedzie nie brała udziału. Nikt jéj nie wołał, łyżki dla niéj nie dano. Przyszła późno, kasza nie była na nią „rozrachowana,” jak utrzymywały dawniejsze lokatorki izby.
Dziewczyna nie czuła głodu, nie dopominała się téż o nic, a zwinąwszy się w kłębek, na ziemi w kącie siadła, głęboko na twarz zapuściwszy chustkę Walentowéj.
Zmierzch zapadał szybko. Przyszła noc, a przy migoczącém świetle zapalonéj nade drzwiami latarni można było widziéć rojące się po ścianach robactwo. Nowa kłótnia, którą aż strażnik uciszać musiał, powstała przy zajmowaniu tapczanów. Baby do oczu sobie niemal skakały, nie mogąc się pogodzić o miejsca; potém, zmuszone interwencyą strażnika, pokładły się, klnąc i lamentując; a kiedy odszedł, długo jeszcze warczały jedna na drugą, aż je nareszcie sen zmorzył. Hanka téż skulona w kącie na ziemi zasnęła.
Wkrótce przecież po północy zbudził ją hałas w kurytarzu. Zgrzytnęły zasuwy u drzwi, a pod numer wpuszczono śmiejącą się i ujadającą ze strażnikami dziewczynę. Hanka poznała ją natychmiast. Była to Mańka Czerkas. Wyglądała tak, jakby ją prosto z jakiéjś ulicznéj bachanalii chwycono. Różowa, szeroko z boku rozerwana suknia, zmięta papierowa róża we włosach, zaognione policzki, błyszczące oczy, lekka chusteczka na wpółodkrytych piersiach. Widocznie była nietrzeźwa. Wepchnięta do izby, jak kleszczmi trzymała się rękawa strażnika, który ją prowadził, i puścić go od siebie nie chciała.
— Hu... u... u!... Jak tu zimno! A to psiarnia! Huuu... Jaka to para idzie! A toć ja wam tu zmarznę, do licha!... Panie strażnik, abo pan funduj wódki, abo co... Hu... u... u...
— Poszła! — krzyknął grubym głosem strażnik, szamocząc się z dziewczyną. Nie mógł sobie wszakże dać rady.
— Jak nie, to z panem strażnikiem wywinę z jednego...
Zaczęła się śmiać szalenie i ciągnąć go wkółko za sobą.
— Hu! ha!... — przyśpiewywała sobie, tupiąc drobnemi stopami.
— Puskaj, ty!... — wrzasnął strażnik w ostatniéj pasyi.
— Co tam, puskaj... Abo to nie zapust? Tylko że mi jakoś nogi chodzić nie chcą. Musiały mi te bestye zadać co w gorzałce... No, panie strażnik! Daléj go!... na lewo...
Zatoczyła się i, zawadziwszy o tapczan, padła na ziemię. Padłszy, śmiała się jeszcze, ale się nie podnosiła.
— Ojej, jak mi się téż kręci w głowie! ojej!...
Strażnik splunął i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Nad ranem nowe wrzaski. Przypędzono całą gromadę kobiet, zebranych po zaułkach i złodziejskich norach.
Była to żywa hańba i nędza. Wychudzone, brudne, obdarte, po większéj części młode jeszcze, jedne obrzękłe, inne naznaczone sińcami na twarzy, nosiły w całéj swojéj postaci znamię ostatniego upodlenia.
Dwie z nich miały dzieci przy piersi. Niektóre rzuciły się zaraz na tapczany, chcąc sobie zdobyć miejsce, ale zbudzone baby z wrzaskiem i klątwami broniły im przystępu. Inne padły na ziemię, w ostateczném, jak się zdawało, znużeniu. Uciszyło się wreszcie. I dziw, wpośród téj ciszy tu i owdzie dało się słyszéć westchnienie, zmięszane ze słowami pacierza...
Dwa tygodnie, jakie Hanka spędziła w ratuszu, zostawiły głębokie ślady w całéj jéj istocie. Dusza jéj zwiędła, zestarzała jakby. Instynkt nienawiści dojrzewał w powietrzu téj wielkiéj, brudnéj izby, rozprzestrzeniał się, ogarniał ją całą i pełzał po sercu jéj tak, jak to robactwo pełzało po ścianach. Kiedy kto przemówił do niéj — ściskała zęby, żeby nie kląć; krzywda jéj leżała na jéj piersiach dzień i noc, jak wielki, ciężki kamień.
Po dwu tygodniach zaprowadzono ją razem z Mańką do kancelaryi w więziennym gmachu, w którym odsiadywała swój wyrok. Miano je wysłać w pobyt z całą partyą. W kancelaryi stała już u drzwi gromadka kobiet, oczekująca na wejście „wielmożnego.” Wielmożny spóźnił się dzisiaj. Miał u siebie wczoraj partyjkę winta, karta mu nie szła, wstał późno, kwaśny był i niewyraźny jakiś.
Kiedy wszedł, jedna z kobiet, Michalakowa, u nóg mu runęła z przeraźliwym krzykiem:
— A mój ojcze! A mój dobrodzieju! A mój przewielmożny panie! A nie dajże mnie od dzieci ginąć! A ulitujże się nade mną sierotą! A toć-em wysiedziała, com miała wysiedziéć... A toć się na mnie nic nie okazało... A teraz mnie znowu mają gnać... A nieszczęśliważ ja sierota! O Jezu... Jezu!... Chłopisko mi się rozpiło, dzieciska mi się po ludziach poniewierają, jak te szczeniaki... A kiedyż ja je wyhoduję? A kiedyż ja im matką będę?... O Jezu! Jezu!...
Nie leżało to w zwyczajach pana radcy pozwalać na tak długie perory. Wzruszenie psuło mu apetyt. Ale przed gwałtem téj żałości oniemiał narazie i zaczął się cofać ku stołowi.
Kobieta wszakże nóg jego nie puszczała, wlokąc się za nim z swoim strasznym jękiem. U drzwi słychać było chlipanie stojącéj gromadki.
— Upamiętajże się, moja kochana! — przemówił wreszcie wielmożny. — Co wyrabiasz? Na co ci się te krzyki i lamenty zdały? Choćbyś lamentowała, nadlamentowała, to ja ci nic nie poradzę. W wyroku stoi pobyt, jak wół, i musi być pobyt. To już tam święty Boże nie pomoże... Czemużeś nie apelowała, kiedy był czas na to? Czemużeś się nie ratowała?
Pan radca dobrze wiedział, że Michalakowa cały ten czas właśnie przeleżała w tyfusie; ale weszło mu to w zwyczaj w razie czego mówić: czemużeś nie apelował? czemużeś nie apelowała? i teraz powtarzał to machinalnie prawie, dla ulżenia sobie.
Kobieta wybuchnęła nowym płaczem.
— Jakżem się miała ratować, wielmożny panie, jakżem się miała ratować, uboga sierota, kiedym sama nie wiedziała o sobie, ani o bożym świecie w onéj chorobie... A! nieszczęśliwa moja głowa, nieszczęśliwa godzina!.. Oj, moje dzieci, moje dzieci, moje sieroty!... A czegóż ja doczekałam takiéj ciężkości... a czegożem ja dożyła! Adyć mi wszystko zmarnieje! Adyć mi już ni do czego będzie się powracać... O Jezu! Jezu!...
Pan radca podniósł ramiona i rozkrzyżował ręce. Był to gest wymowny, jako on nic na to wszystko poradzić nie może. Położenie jego było rzeczywiście nie do zazdrości. Kobieta ściskała mu konwulsyjnie nogi, buty jego od jéj łez straciły glans ze wszystkiém. Cofając się wszakże ciągle potrochu, dosięgnął wreszcie ręką stołu, oparł się na nim silnie i rzekł twardszym jakimś głosem:
— No, moja kochana, skończ już te lamenty. Co w wyroku stoi, tego językiem nie zliże. Stoi pobyt i musi być pobyt. To już jak amen w pacierzu. Takie prawo.
Gdy zaczął mówić, Michalakowa podniosła się w połowie ciała i przysiadła na ziemi, patrząc mu w oczy przenikliwie. Spodziewała się jeszcze czegoś, chwytała ostatnią nadzieję. Gdy skończył, wyrzuciła załamane ręce nad głowę i, przechyliwszy się w tył, buchnęła ogromném łkaniem.
— A bodaj takie prawo!... A bodaj taką krzywdę!... Tylo lat!... Tylo czasu!... O Jezu najsłodszy, Jezu!...
I zaniosła się nieludzkim rykiem, uderzywszy czołem w podłogę. Pan radca zniecierpliwił się nadobre. Znał to do siebie, że serce miał miękkie, ale ta scena trwała już zbyt długo.
— Gadajże z głupią! — zawołał porywczo. — Ja swoje, a ona swoje. Cóż to? Na Sybir cię pędzą, czy co? Pójdziesz, to i wrócisz... Straszna historya! Dzieciaków dyabli nie wezmą, kiedy ich dotąd nie wzięli!
Spróbował się ruszyć, ale kobieta już znów obejmowała nogi jego jakby kleszczami.
— Jakób! — krzyknął tedy zirytowanym głosem. — Zabrać babę! Niech mi tu nie wyprawia hałasów! — A kiedy strażnik się ruszył: — To tak z niemi — dodał.— Ludzkim bądź, gadaj jak do człowieka, a ta swoje i swoje. Czyste bydło!
Pan radca o ludzkości swojéj lubił wspominać często. Roztkliwiało go to, napełniało jego piersi jakiémś błogiém ciepłem. Pełniąc swój znojny urząd, czuł on niekiedy coś, jakby lekkie łechtanie pod lewém żebrem, coś, co skrupulat jakiś gotówby nazwać wyrzutem sumienia. Natychmiast wszakże przypominał sobie, że jest ludzkim, bardzo ludzkim, i to go uspakajało zupełnie. I teraz spróbował tego środka, ale łechtanie było uparte jakieś.
Tymczasem strażnik chwycił Michalakowę za ramię i chciał ją podnieść; ale kobieta leżała jak kłoda, piersią na ziemi, i przylgnęła do niéj, rozkrzyżowawszy daleko przed sobą zwiędłe, wychudłe ręce. Wyciągnął ją tedy tak jak leżała, pomagając sobie olbrzymim swoim butem. Podczas wyciągania tego głowa kobiety uniosła się i opadła kilka razy z głuchym łoskotem, któremu towarzyszył jęk coraz cichszy.
Stojąca u drzwi Hanka zaczęła drżéć na całém ciele.
Po raz pierwszy objawiło jéj się prawo w swéj ponuréj grozie.
Dotychczas nie umiała go ona odróżnić od ludzi. Trzy lata siedziała w więzieniu, bo sąd tak zapisał; w pobyt szła, bo wielmożny bieżéć kazał; w kozie była, bo ją pan sekretarz wsadził; w ratuszu dwa tygodnie ją trzymali, bo łapacz oddał. Zdawało jéj się owszem, że cała jéj bieda i krzywda ztąd idzie, że „prawa nad nią nie było.”
Teraz słyszy, że prawo jest, i że sam wielmożny nic przeciw niemu nie poradzi. Usiłuje myśléć i zaczyna rozumiéć, że kiedy ono Michalakowéj do dzieci nie puszcza, a ją samą pędzi tam, gdzie ani służby, ani chleba dla niéj, ani nijakiéj opieki, jeno głód i poniewierka krwawa, to już musi być twarde i „zakamieniałe.”
I w tępym tym umyśle powstaje niewyraźne pojęcie jakiéjś ślepéj, groźnéj i nieujednanéj mocy, która ludzkie karki gnie aż do ziemi, do czarnéj mogiły, a ludzką dolą jako wicher trzęsie, a kim zatrzęsie, to go tak połamie, jako burza łamie sosny w lesie...
Uczuwa przestrach i instynktową potrzebę bronienia się przed tém prawem. Z ponurą, zbladłą twarzą i szeroko otwartemi oczyma stoi w progu, wpatrzona w wielki stół, na którym leżą wielkie książki.
W téj chwili pan radca spostrzegł ją i przywołał łaskawie.
— Blacharzówna! A ty co tu robisz? Toś ty z pobytu uciekła?
Zatrwożyła się i, spuściwszy głowę, milczała.
— A! wiesz, żem się tego po tobie nigdy nie spodziewał!
Pan radca miał wymowę łatwą, niekiedy nawet kwiecistą, a moralizować lubił niezmiernie. Wytwarzało to, podług niego, pewną etyczną atmosferę w instytucyi powierzonéj pieczy jego, która to atmosfera jeżeli szwankowała czasem, to przynajmniéj nie z braku dobrych rad i ojcowskich uwag pana radcy. Teraz wprawdzie był zirytowany „tą głupią babą,” no i partyę trzeba było wyprawić, nie mógł wszakże odmówić sobie przyjemności maleńkiego przemówienia do tych „istot straconych.”
— Jakto — ciągnął więc daléj, — ja ciebie zawsze miałem za porządną aresztantkę, za przykład cię stawiałem innym, a ty tak sobie postąpiłaś? To tobie milsza włóczęga niż praca, niż życie uczciwe i spokój? Posłałem cię, jak co dobrego, samą, a ty mi taki wstyd zrobiłaś przed ludźmi? No widzisz! sama powiedz, coś ty warta?...
Hanka milczała.
— Taka młoda, taka przystojna dziewczyna! — mówił po pauzie pan radca, kiwając głową. — Toż ty mogłaś los jeszcze zrobić! Nie było ci to do służby iść, uczciwéj pracy się chwycić, z porządnymi ludźmi po ludzku żyć, po chrześcijańsku, po bożemu...
Tu brakło panu radcy dalszych omówień i zamilkł na chwilę. Czuł wszakże, że, ze stanowiska swego wychodząc, powinien jeszcze parę uwag dodać.
— Prawo — rzekł więc, — moja kochana, nikogo nie potępia. Ono chce poprawy, nie zguby winowajcy. Ono cię umyślnie odrywa od wszystkich dawnych pokus i okazyj, daje ci sposobność rozpoczęcia nowego życia, otacza cię dobroczynną opieką, ułatwia ci odrodzenie moralne. Tak tu, jak tam, widziałaś zawsze ludzi, którzy choć surowo, ale po ojcowsku obchodzili się z tobą... Czy nie tak?
Hanka milczała.
— Puszczona byłaś na swobodę, mogłaś robić wszystko, co ci się podoba, byle uczciwie, mogłaś, żyjąc skromnie i mając w służbie wszystkie potrzeby zaspokojone, odłożyć coś, zebrać sobie, za mąż wyjść. Te trzy lata pobytu to prawdziwe błogosławieństwo boskie dla ciebie. A ty wolałaś uciec, wolałaś do szajki złodziejskiéj przystać!... Nie, nie, nigdy się po tobie tego nie spodziewałem!
Hanka zacisnęła usta, a z oczu padały jéj łzy ciężkie, wielkie, jasne. Inne kobiety wzdychały, stara Fajerowa ucierała nos hałaśliwie.
Wymowa pana radcy nie była bez skutku. Ta prosta, nędzna dziewczyna uczuła taką skruchę, jakby wszystko, co mówił wielmożny, nie było właśnie najpotworniejszą sprzecznością z tém, czego w pobycie doznała. Serce w niéj tajało, jakby naprawdę puściła się na co złego z własnego wyboru. Oczarowanie to trwało póty, póki brzmiąca i z łagodną stanowczością wypowiadana przemowa nie dobiegła końca. Gdy dźwięk tych pięknych i pustych słów przycichł, dziewczyna ocknęła się w sobie, zmieszała, a przypomnienie o głodzie i hańbie krwawą chmurą po twarzy jéj przeszło.
— A równo ucieknę — pomyślała, — jeśli mnie on tam...
Nie dokończyła. Krwawa chmura podeszła jéj aż pod śniade skronie. Podniosła oczy i, spojrzawszy na stojący przed panem radcą krucyfiks, rzekła w duszy:
— Tak mi dopomóż Jezu miłosierny i najświętsza męka twoja...
Wysyłanie w pobyt partyi zawsze zgromadza garstkę ciekawych przed murami więziennego gmachu, którego tajemnice mało komu przeniknąć jest dane. I teraz stała na przeciwległym trotuarze kupka przechodniów: bab, dzieci, wyrostków, mężczyzn, którzy obserwowali tymczasem tłoczące się na schodkach więziennych kobiety. Kobiety te były to: matki, żony i siostry tych, których pędzić miano. Wszystkie one prawie miały zrana tak zwane „widzenie” w izbie, przyległéj kancelaryi, gdzie jest jakby rodzaj klatki okratowanéj, do któréj z jednéj strony wpuszczają więźnia, a z drugiéj odwiedzającego. Dziś wszakże po widzeniu nikt nie odchodził. Tłoczono się i czekano. Czasem wybiegło słowo jakie, częściéj westchnienie ciężkie, spojrzenia były niespokojne i zgnębione.
Otworzyły się drzwi, a strażnik przepuszczał partyę, licząc głośno. Najpierw szli mężczyźni. Drobni, chuderlawi, pokrzywieni jacyś, plecy w pałąk, kolana ku przodowi wygięte i drżące, twarze żółte, jakby nalane, niektóre poczerniałe, jakby dymem zaszłe, oczy błędne lub biegające, głowy pogolone. Jeden zaledwie pomiędzy nimi był roślejszy.
Ruszyły się kobiety ze schodków z jękiem i szlochaniem. W partyi także ten i ów ocierał oczy rękawem. Strażnik naglił, zaczęto się żegnać. Pogolone głowy schylały się ku wyschłym rękom starych kobiet, to ku dzieciom, przyniesionym z domu przez matki. Ale dzieci te odwracały się z przestrachem. Zapomniały już tych ojców, bały się.
Za mężczyznami wyszły kobiety. Najwięcéj było dziewcząt młodych, dziwnie zwiędłych, z śladami moralnego nieładu na twarzy. Ledwo się ukazały, zaraz na przeciwległym trotuarze dały się słyszéć koncepty i śmiechy; niektóre z dziewcząt odpowiadały na zaczepki także śmiechem. Nie brakło wszakże i starszych aresztantek. Do tych cisnął się kupkami i pojedyńczo różnego wieku drobiazg, to obdarty, to dosyć schludnie nawet odziany. Za kobietami wyszedł mający prowadzić partyę strażnik i zaraz ją zaczął ustawiać do drogi. Trójkami szli, prawie wszyscy nędznie odziani. Dwóch tylko mężczyzn miało kożuchy, a kaftany i chustki kobiet mroźny wiatr przewiewał. Ten i ów się obejrzał, ten i ów przeżegnał, a byli tacy, co podśpiewywali sobie. Najweseléj szli ci, których nikt nie odprowadzał, za którymi nikt nie patrzał. Niektórzy wywijali czapkami, wołając: „do widzenia” tym murom, które ich wypuściły. Ruszyli.
Tego dnia był pan radca na proszonym obiedzie, a tłumacząc się z braku humoru swojéj uroczéj sąsiadce, wyznał jéj, że wysyłał dziś partyę w pobyt i że to go zalterowało.
— Cóż to jest ten pobyt? — zapytała młoda dama.
— Pobyt, łaskawa pani?... Ależ nic prostszego nad to! Pobyt polega na tém, że przestępcy, po odsiedzeniu wyroku, nie wolno jest przez rok, przez dwa, przez trzy i cztery, to już wyraz określa, znajdować się bliżéj Warszawy, jak w promieniu czterdziestu wiorst. W takiéj to odległości jest kilka punktów, do których odstawia się więźniów po kilku, po kilkunastu, różnie.
— A to ciekawe...
— Bardzo ciekawe! Wogóle nasza procedura karna jest bardzo ciekawa. Pani nigdy nie czytała naszego kodeksu karnego?
— Nigdy. Zkądżeby?...
— Naturalnie! Bardzo to pojmuję.
— A czy tam, proszę pana — odezwała się młoda panna, która, siedząc poza uroczą damą, od chwili już przysłuchiwała się rozmowie, — czy tam jest jakaś opieka nad tymi więźniami?
Pan radca przechylił się ku mówiącéj uprzejmie.
— To jest niby gdzie, proszę pani?
— No tam, w tym pobycie.
— O, naturalnie! Muszą się meldować w miejscowym magistracie, otrzymują czerwone paszporty i...
— Czerwone?... — zadziwiła się urocza, — a to zabawne! Nigdym jeszcze nie widziała czerwonego paszportu!
— I są pod dozorem policyi — zakończył pan radca.
— Ale ja nie o tém mówię, proszę pana — przemówiła panna. — Ja chciałam zapytać, czy im tam kto dostarcza pracy... no i wsparcia moralnego do wejścia na uczciwą drogę?
— To jest, żeby tak specyalnie coś w tym guście było, to nie. Puszczają ich na miasto, a kto chce, to sobie roboty szuka.
— Ale tam w mieście wiedzą, że to złodzieje?
— Naturalnie! Przecież się ich przez całe miasto prowadzi, to raz. A powtóre, kto czerwony paszport pokaże, to już wiadomo, że złodziéj.
— Więc któż ich tam do roboty weźmie?
— Owszem. W lecie większa część znajduje robotę w polu.
— Większa część... A w zimie?
— Ha! — pan radca rozkrzyżował dłonie, — trafi się, że i w zimie czasem jakaś się robota znajdzie.
— Więc z czegóż oni żyją, kiedy pewnego zarobku niema?
— Kradną, proszę pani! To niepoprawny naród! Prawdziwe szajki złodziejskie tworzą w okolicy i kradną...
— Co za okropne zepsucie... — wtrąciła urocza.
— A inni — kończył pan radca — uciekają napowrót do Warszawy, bo tu niejeden rodzinę ma, warsztat, stosunki...
— I pozwalają im zostać?
— Ale zkąd znowu! Cóżby to był za porządek?
— Więc cóż oni robią? — przemówiła panna.
— Kryją się po różnych norach złodziejskich, póki ich znów nie złapią.
— A jak złapią?
— To sadzają ich do kozy, a potém prowadzą napowrót w pobyt.
— To okropne! — rzekła zcicha panna.
— A czy pani myśli, że to złodzieja poprawia? — zapytał pan radca. — Gdzie tam! Ledwo się strażnik odwróci, już znów ucieka.
— A jak go powtórnie złapią?
— To idzie na dwa miesiące do więzienia, a potém znów w pobyt.
— I tak ciągle? A to zabawne! — rozśmiała się urocza.
Panna patrzyła na pana radcę przerażonemi oczyma.
— I tak ciągle? — rzekła.
— O, nie! — odrzekł wesoło pan radca. — Takiego ptaszka...
Nie mógł dokończyć, gdyż gospodarz w téj chwili powstał i, wzniósłszy kieliszek wina:
— Zdrowie dam! — zawołał głośno.
Urocza się uśmiechnęła, pan radca się zerwał, zrobił się rumor — i tak rozmowa przerwaną została.
Tymczasem gromadka aresztantów posuwała się naprzód raźno, bo mróz przejmował, a wiatr świstał w polu, miecąc suchym, drobnym śniegiem. Blacharzówna i Mańka Czerkas trzymały się razem. Obie były zsiniałe i drżące, a odzienie ich, razem wzięte, jednéj nawet nie zabezpieczyłoby dostatecznie od zimna.
— Hanusia, siostrzyczko — szeptała Mańka. — Nie wytrzymam! Jak mi Bóg miły, nie wytrzymam! Drapnę... Chcesz ze mną?
— Nie chcę — odrzekła posępnie Hanka. — A ty wstydu w oczach nie masz, kiedy cię po takiéj poniewierce jeszcze do téj Sodomy ciągnie...
Mańka zaczerwieniła się i wzruszyła chudemi ramionami.
— Co mnie ma ciągnąć? Do jakiéj Sodomy? Jak Bozię kocham, tak ja wcale nie do Bamblowéj! A cóż to mnie Bamblowa? matka, czy co?
Szły chwilę w milczeniu. Mańka znów szeptać zaczęła.
— Ja tam, widzisz, w ratuszu poznałam się z jedną, co ci bez meldunku więcéj niż pół roku przesiedziała spokojnie...
Hance błysnęły oczy.
— I gdzie ona przesiedziała?
— U jednéj tam, na Zakroczymskiéj, wprost koszar, u jakiéjś Pajęczakowéj... Wdowa podobno, czy kto ją tam wie, ale że bardzo porządna kobieta. Handluje, sklepik jakiś trzyma, i dzieciaków tam u niéj różnych, bo swoich nie ma, pełno.
— I ona tam u niéj siedziała?
— A siedziała! Więcéj jak pół roku siedziała. I nijakiéj tam nie było Sodomy... tylko ją na robotę baba posyłała...
Zmierzchało. Strażnik popędzał, mieli jeszcze z pół mili do wsi, gdzie była kancelarya gminy. Tam miał zdać partyę, pilno mu więc było. Śnieg jakoś ustał, wiatr się uciszył, kilka gwiazd błysnęło na niebie. A już téż i psy zaczęły ujadać w opłotkach, zdaleka słychać było bęben i piskliwe skrzypce. Chrzciny były wczoraj u sołtysa, a teraz poprawiny w karczmie. Niektórzy z aresztantów zaczęli sobie pogwizdywać, a wszyscy przyśpieszyli kroku.
— Śpiewaj, śpiewaj! — mruknął jeden. — Pośpiewasz ty lepiéj jutro w kozie.
— W jakiéj znów kozie? Albo to ja do kozy idę? Przecie mnie tam nie zamkną.
— No, ciebie może nie. Ale te „stepowce,” te uciekiniery, co ich drugi raz pędzą, to najpierw pójdą do kozy.
— A przecie! — przytwierdził inny. — Taki Józik Werda, taki Sobiecha, taka Blacharzówna...
Hanka stanęła, jakby ją kto targnął. Do kozy? Ona do kozy? Tam, gdzie...
— Idi! — krzyknął na nią strażnik.
Spuściła głowę i zaczęła iść śpiesznie. Dochodzili już do pierwszych chałup, psy wypadały na drogę szczekając zajadle, taneczny bęben brzmiał coraz głośniéj. Hanka patrzyła po stronach niespokojnie; oczy jéj szukały Mańki Czerkas. Ale dziewczyna odbiła się gdzieś na przód i tylko jéj śmiech słychać było. Szli tęgim krokiem. Jednych pobudzało zimno, drugich odgłosy rzępolącéj od ucha kapeli. Już byli niedaleko kancelaryi gminnéj, kiedy się z nimi zetknęła kupka kobiet, idących od strony karczmy z głośną rozmową, śpiewami i pokrzykiwaniem.
— Niech będzie pochwalony! — przemówiła pierwsza.
Sąsiadka pociągnęła ją za chustkę.
— Adyć to złodzieiska! Frąckowo!
— A niech ta będą! Równo nie żydy...
Strażnik zatrzymał baby.
— Tak gdzie tut sołtys żywie?
— Adyć żyje! — odrzekła jedna z bab wesoło, — w karczmie siedzi!
— A stójka gdzie? stróż?...
— Adyć i stójka w karczmie. Cala kancelarya tam siedzi...
Rozśmiały się baby. Strażnik zafrasowany kręcił głową.
— A skocz ino, Maciuś, do karczmy i powiedz sołtysowi, coby duchem szli — rzekła jedna z kobiet, pchnąwszy w kark chłopaka, który, spódnicy jéj się trzymając, wytrzeszczał oczy na strażnika.
Kopnął się Maciuś, ale niemało czasu upłynęło, nim wrócił z sołtysem i stójką. Jednemu i drugiemu plątały się już języki. Wymowa wszakże sołtysa o tyle była przekonywająca, że w chwilę potém strażnik, zostawiwszy przy aresztantach stójkę i dwóch parobków, co na ochotnika wyszli pilnować złodziei, poszedł z sołtysem do karczmy ogrzać się nieco. Stójka był człowiek miękki, a już kiedy się napił, to go choć na palec owinąć było można; nic téż dziwnego, że kiedy ten i ów z aresztantów zaczął narzekać na siarczyste zimno, jedna i druga flaszka wódki znalazła się jakoś na rozgrzewkę, a po drugiéj przyszła trzecia i czwarta. Rozwiązywano węzełki, kto miał grosz jaki — fundował sobie i innym. Podeszli jakoś niechcący ku karczmie, żeby było bliżéj nosić, a że tu już skrzypice akuratnie słychać było, ten i ów, potaczając się, zawijał poły i do tańca się rwał.
Z progu karczmy dziewczyny i chłopaki przypatrywali im się ciekawie.
Werda posunął do jednéj.
Szarpnęła się i pokazała mu połowę pleców.
— Zaś bym tam... z takim... łbem golonym...
Zaczerwieniła się jak wiśnia, inne wybuchnęły śmiechem.
Tymczasem Hanka podeszła do Mańki Czerkas, która, już się w boki ująwszy i zrzuciwszy chustkę z głowy, kołysała się na biodrach, przyśpiewując sobie:

Poszła panna do gaju,
Nakopała rozmaju...

— Mańka! — szepnęła Blacharzówna, — Mańka!
Dziewczyna spojrzała na nią pobielałemi od wódki oczyma. Zmyliła jéj się piosenka.
Zaczęła z innéj nuty:

A ja sobie poradzę:
Czarną kurę nasadzę,
A kurczęta poprzedam,
Kupię sobie w mieście dom...

Hanka szarpnęła ją za ramię.
— Mańka! słuchaj! Mańka... idziesz?...
Ale Mańka już wyskakiwała.

Jak mi będzie jeszcze brak,
Dołoży mi starszy brat;
Jak mi jeszcze nie stanie,
Dołożą mi mieszczanie...

— Hu! ha! — zaczęła hukać do taktu bębna i skrzypicy.
Hanka szarpnęła ją znowu.
— Słuchaj ty zatracona, miałaś bieżéć... miałaś iść...
Mówiła przyciszonym, gorączkowym głosem.
Mańka spojrzała na nią.
— Co mi ta uciekanie! — rzekła głośno. — Dajcie jeszcze wódki!
Hanka obejrzała się ze strachem, ale wszyscy sobą byli zajęci.
Usunęła się wtedy w cień, poza baraszkującą gromadę.
Nazajutrz rano strażnik, zdając aresztantów w ręce wytrzeźwionego sołtysa, nie mógł się jakoś doliczyć jednego „nomeru.” Trzy razy ich ustawiał, trzy razy rachował, to od prawéj, to od lewéj strony zaczynając, i zawsze mu brakowało do liczby. Z początku zafrasował się tém mocno, potém wpadł w złość i pięścią po karkach aresztanckich przejechał, nareszcie, widząc, że i to „nie nada,” machnął ręką, zaklął, i z pisarzem gminnym, który na Mańkę zerkał, papierosa paląc, poszedł się rozgrzać na drogę.
Aresztanci śmieli się w kułak. Oni wiedzieli dobrze, kogo brakuje.
Krwawe, bezpromienne słońce podniosło się już nad ziemią, kiedy Hanka, naoślep biegnąca tą samą drogą, którą prowadzono partyę, dopadła znanych sobie zaułków nad Wisłą. Tym razem była to ucieczka bez premedytacyi nawet, bez zamiaru, rzecby można, jeśli za zamiar nie będziemy uważali głosu, który straceńcowi krzyczy w piersi: ratuj się, bo zginiesz!
Ona sama byłaby może zdumioną, gdyby jéj kto powiedział, że to ucieczka. „Ratowała się” tylko, nic więcéj.
Los sprzyjał jéj nadspodziewanie. Szła a szła, zrazu patrząc na wieczorną gwiazdę, potém na jutrzenną. Spotykając z wieczora ludzi, zwalniała kroku. Ten i ów przemówił do niéj „pochwalony;” nikt nie przypuszczał, patrząc na tę drobną, ciemną postać, że to kryminalistka, zbiegła aresztantka. Dopiero kiedy nikogo nie było naokół, puszczała się co sił, a wiatr, targający jéj lichą spódniczynę, czuł ją ciągle przeciw sobie idącą. Wreszcie znużył się wiatr i przycichł, ale dziewczyna szła daléj, daléj... Szła, a nędzne jéj serce oddawało się jeszcze jakiéjś nieokreślonéj nadziei.
Wszedłszy już w zaułki, zboczyła, nadkładając kawał drogi, aby wpaść do Walentowéj, przesiedziéć dzień w ukryciu, a zmrokiem puścić się daléj. Szczęściło jéj się; stróża nie było w bramie. Wpadli do suteryn zdyszana. Wszedłszy do długiéj, ciemnéj sieni, zadziwiła się, że widniéj tu jakoś było niż zazwyczaj. Posunąwszy się nieco daléj, spostrzegła, że widność ta idzie przez drzwi, jak szeroko od izby Walentowéj otwarte. Zadziwiła się bardziéj jeszcze i szła daléj. Cisza była zupełna. Doszła wreszcie do drzwi i cofnęła się od nich jakby pchnięta. Stancya była zupełnie pusta; na środku tylko, na ubitéj ziemi czarnéj leżała powięź słomy rozwiązana, prosta.
Jeszcze się Hanka nie opamiętała, kiedy drzwi naprzeciwko skrzypnęły, a w progu ich stanęła kobieta z konewką w ręku.
— A do kogo to panna? — zapytała.
— Do Walentowéj, do praczki... ona się już, widzę, ztąd wyprowadziła.
Kobieta zaczęła kiwać głową.
— Oj, wyprowadziła się, moja panno, wyprowadziła! Tyle tylko, że nie sama, ino ją ludzie wyprowadzili.
Hance nagle rozszerzyły się źrenice. Patrzała na mówiącą, otworzywszy usta...
— Matko najświętsza! — wyszeptała po chwili zdławionym głosem.
— Tak, tak, moja panno! Zmarło się babinie. Co to panna z „famielii?” Mój Boże! Jak teraz to się najdują, za groszem przewąchują... A jak starowinie kapki wody nie miał kto podać, to nikogo nie było. Ot, sieroctwo ciężkie na stare lata i tyle. Dobrze, co się Pan Jezus miłosierny ulitował i zabrał do swojéj chwały...
Hanka stała jak słup, utkwiwszy oczy w leżącéj na ziemi słomie. Sąsiadka wzdychała i mówiła daléj:
— Cztery dni ciało stało... to ci, świeć Panie nad jéj duszą, wzdęło ją, aż strach. Co nie miało wzdąć? Tać to i choróbsko takie było, co jéj najpierw nogi puchły, a potém daléj i daléj, aż téż jak doszło do serca, tak nie mogła zwyciężyć, niebożątko. Wczoraj ją pochowali... A jakże. I to żeby nie mój, toby do dziś dnia stała, bo trumny nie było kupić za co. Dopiero my się zakrzątnęli, do cyrkułu dali znać i graty poprzedali. Ale cóż! Jak gospodarz zaczął za komorne liczyć a potrącać, tak i na pochów niewiele zostało... Oj, namęczyła się, namęczyła, ażeśmy ją musieli na prostéj słomie na ziemi kłaść, takie ciężkie miała skonanie...
Zawołał ją ktoś z izby. Westchnęła głośno i poszła.
Hanka się jakoś z miejsca ruszyć nie mogła. Jak załamała ręce, tak stała, zapomniawszy sama o sobie.

Wtedy z zapiecka wywlókł się kot bury, miaucząc zduszonym i ochrypłym głosem. Boki miał zapadłe, oczy błyszczące jak dwie żółte iskry, podszedł i zaczął się obcierać o nogi dziewczyny. Hankę porwał płacz nagły, rzęsisty. Rzuciła się twarzą na powięź słomy, a głuche łkania wstrząsały jéj nędzném ciałem. Uspokoiła się wreszcie, zmówiła pacierz, i ucałowawszy ziemię, ubitą stopami staréj praczki, wstała. Kot miauczał ciągle, ale coraz słabiéj. Wtedy schyliła się dziewczyna, i wziąwszy go pod chustkę, obejrzała się raz jeszcze po pustych kątach i wyszła.




VII.

Domostwo Pajęczakowéj, lubo w ustronnéj części miasta leżące, zawsze było pełne ruchu. Patrząc na nie z zewnątrz, od strony Sapieżyńskich koszar, widać było przedewszystkiém mały sklepik z wiktuałami, którego wpółoszklone drzwi za każdém poruszeniem rozbudzały cienki, silnie brzęczący dzwonek. Dzwonek ten odzywał się tak często, iż zdawać się mogło, że mały sklepik zaopatrzony jest we wszystko, czego ludziom wogóle, a mieszkańcom Zakroczymskiéj w szczególe do życia potrzeba. Wnętrze jego wszakże nie odpowiadało tym nadziejom. Półki były prawie puste i kurzem zasute, na niższych tylko porozkładane pudełka z papierosami, wyschłe cytryny, ołówki tabaki, tytuń, kawałki mydła, szuwaks i zapałki. Na kramnicy, za którą kręciła się usługująca dziewczyna, stał koszyk z bułkami i parę słojów z farbowanemi przysmakami dla dzieci. W jednym kącie wysoko spiętrzone drwa w wiązkach, w drugim worek soli, nafta i kupka kartofli — oto prawie wszystko, co na pierwszy rzut oka spostrzedz tu było można. Drugi rzut oka zatrzymywał się zwykle na zmiętéj, wybladłéj perkalowéj firance, która, rozwieszona pomiędzy dwiema sklepowemi szafami, zasłaniała schodki, prowadzące do dalszych części domostwa. Brudna ta szmata ciągle prawie drżała, to od pędu powietrza z zewnątrz, to od jakiegoś stłumionego ruchu, który się poza nią odgadywać dawał. Ten, kto w tym sklepiku posiedział choćby z godzinę, z łatwością mógł zauważyć, że większa część przychodzących tu klientów przynosi z sobą jakieś zawiniątka, paczki, tobołki, i że wielu z tych nawet, którzy nic nie przynoszą, mają coś do szeptania ze sprzedającą dziewczyną. I jednych i drugich puszczała ona za firankę, niedługo zatrzymując w kramie, i wtedy to odsłaniały się owe trzy schodki, prowadzące do niewielkiéj, lecz dostatnio wyglądającéj izby. Kufry, szafy, komody, wszystko tam było zamczyste, z widocznym względem na bezpieczeństwo sporządzone, a wysoko zasłane łóżko pod ścianą, pełną palm i obrazów świętych, nadawało całemu przybytkowi temu wyraz dobroduszności i powagi. Mało kto wszakże z przychodniów dłużéj się tu zatrzymywał. Wszyscy dążyli na lewo, gdzie przez nawpół ciemną śpiżarkę czy komorę wchodziło się do nizkiéj, zakopconéj, bardzo obszernéj izby, gdzie główne miejsce zajmował wielki komin z okapem, w pobliżu którego stał długi, z tarcic zbity, na krzyżulcach oparty stół sosnowy. W przeciwległym kącie ustawiony był jakby rodzaj nizkiego a bardzo szerokiego, napchanego słomą tapczana, z któréj to słomy wyglądały niekiedy główki jasne i ciemne młodszych i starszych dzieci. Chmura tytuniowego dymu wisiała pod brudnym pułapem. Do izby téj, którą z pierwszego wejrzenia wziąć było można za jakąś nędzną garkuchnię, przesuwano się we dnie ukradkiem, porozumiewano w niéj szeptem. Czasem tylko wybuchały tu nagle głosy dziecięce, jak świegot wróbli, wprędce uciszane w jakieś zdławione szlochanie i plącze. Nocą za to było tu gwarno, jasno i wesoło. Na kominie wrzały garnki, na stole dymiły misy, porozwalani na ławach przybysze kopcili tytuń i popijali gorzałkę. Pomiędzy nimi widać było małych chłopców, dzieci prawie, którzy tak samo pili i palili, jak starzy.
Przy kominie stawała wtedy pani Pajęczakowa, lub Pajęczewska, osoba zażywna, pod sześćdziesiątkę miéć mogąca, któréj małe, bure oczy były w nieustannym ruchu, a ruchomy koniec cienkiego, nadgryzionego przez ospę nosa zdawał się wietrzyć na wszystkie strony. Ten nos i te oczy same jedne trzymały na wodzy burzliwe żywioły téj izby, z któréj, pomimo szczelnie zamkniętéj okiennicy, aż na podwórze wybiegały nieraz odgłosy kłótni i bójek. Pajęczakowa, niegdyś sama karana kilkakrotnie więzieniem, jako złodziejka, spoważniała obecnie i, nie narażając się na zmienne losu igrzyska, została „paserką," a także tak zwaną „aferzystką.”
Ani paserka, ani aferzystka nie kradnie sama. Pierwsza przechowuje, nabywa i sprzedaje rzeczy kradzione, druga trzyma u siebie większą lub mniejszą „komendę,” złożoną z różnego wieku dzieciaków, które „na robotę” wysyła, zaopatrując je w odpowiednie instrukcye. Komenda znosi łupy, a dostaje za to miskę strawy, łachman jaki na grzbiet i miejsce na wspólnym barłogu. Kto nic nie przyniesie, także coś dostaje, jak o tém świadczą sińce mniéj zręcznych lub mniéj szczęśliwych. Aferzystka bierze się do dzieła roztropnie i z namysłem. Ona się nie skompromituje ladajakim wyborem, zwłaszcza co do starszych.
Jeszcze wtedy, kiedy sama siedzi w więzieniu (aferzystki zwykle przechodzą tę kolej), upatruje sobie najmłodsze z dziewcząt, opiekuje się niemi, oddaje im swoje skwarki, pożycza mydła, nici, częstuje wódką, a nieraz nawet odstępuje im swoje „sztuczki,” to jest kawałki mięsa wydzielone dla siebie.
Kiedy odsiedzi wyrok, odwiedza je, przynosi im to pomarańcze, to bułki, to parę groszy; kiedy zaś młoda delikwentka ma być wypuszczoną, aferzystka u bramy na nią czeka, aby ją wziąć pod opiekę swoję. Rekrutacya taka odbywa się niezmordowanie i z pewnym, jak widzimy, zachodem i kosztem. Nic dziwnego, że się opłacać musi — i rzeczywiście się opłaca. Młodsza komenda zbiera się bez trudu. Dzieci głodnych, odartych, gotowych na wszystko i nienależących do nikogo, zawsze jest dosyć w wielkiém mieście.
Pajęczakowa drobiazgu tego miała u siebie z dziesięcioro może. Były to „sieroty po siostrze,” to znów „sieroty po bracie,” a czasem „sieroty wzięte z miłosierdzia.” Całe téż suteryny z oficynami włącznie podziwiały litościwe serce téj dobréj osoby. Czasem wprawdzie przepadało któreś z tych sierot w jakiéjś mniéj fortunnéj wyprawie; wtedy mówiło się, że Jasiek albo Antek poszedł do terminu, a opróżnione na tapczanie miejsce zajmował na upatrzonego wybrany nowicyusz.
Starsze dziewczęta także przepadały czasem. Pajęczakowa wzdychała wówczas głośno nad niewdzięcznością ludzką, a normalna liczba sińców na grzbietach młodszéj komendy zwiększała się znacznie.
Tyle co do ludności stałéj. Ludność niestała coraz to świeżą napływała falą. Złodzieje z profesyi i okazyonalni, rekrutowani z pomiędzy wszelakiéj hołoty, wyrobnicy bez zajęcia, służba obojéj płci i różnéj kondycyi, żydzi, żołnierze urlopowani i nieokreślonego gatunku wolontaryusze — wszystko to wsuwało się chyłkiem we dnie, a zbierało tłumnie nocami, kłócąc się, godząc i dokonywając tajemniczych tranzakcyj, których lwia część padała do kufra Pajęczakowéj. Jaki był stosunek téj nory do policyi — trudno określić. Kłamstwem byłoby utrzymywać, że policya nie wiedziała o jéj istnieniu. Owszem, z policyą miała Pajęczakowa jakieś zastarzałe zatargi i nieporozumienia, dla zażegnania których co środa zapalała lampkę przed Matką Boską, a co piątek przed Panem Jezusem. Ale niżsi przedstawiciele téj wrogiéj władzy, pojedyńczo wzięci, mieli dla Pajęczakowéj jakąś szczególną słabość, która polegała na tém, że jedni wchodzili do mieszkania jéj nasrożeni, a wychodzili uśmiechnięci, często wprost rozczuleni, z piękną rumianością na marsowych obliczach, inni zaś nie wchodzili tam wcale. O tych ostatnich myśląc, wzdychała Pajęczakowa ciężko i poglądała z troską na swój zielony kufer. Prócz tego miała jeszcze jeden kłopot. W policyi zmieniali się ludzie, a z nimi zmieniał się stopień czynności i energii. Niema nic niebezpieczniejszego, jak tacy ludzie nowi, dopóki się nie oswoją.
U takich to drzwi, późnym zimowym wieczorem, stanęła Hanka. Wiatr mroźny dął od strony Wisły, ze świstem przelatując puste, niezabudowane przestrzenie, kilku drzew przed Sapieżyńskim gmachem szumiało obnażonemi z liści gałęziami, na ulicy nie było widać nikogo, a migocząca gdzieniegdzie latarnia zdawała się powiększać jéj głęboką ciemność.
Dziewczyna chwilkę już stała, dygocząc z zimna i jakiegoś mimowolnego przestrachu, kiedy u Franciszkanów odezwał się dzwon wieczorny. Było coś przejmującego w tych dźwiękach. Odezwał się raz, ciężko i żałośnie zakołysał na wietrze, zmięszał jego świsty i ucichł. Wtedy wiatr rozwinął skrzydła, zagwizdał przeraźliwie i słupem śnieżycy zakręcił. I znów cisza. Hanka trzesącemi się usty zaczęła odmawiać „anioł pański;” z pod chustki jéj dobywało się przyduszone miauczenie burego kota Walentowéj. Szepcząc machinalnie pacierz, dziewczyna oglądała się z trwogą poza siebie, serce jéj było w dziwnym jakimś ucisku.
Dzwon znów zahuczał. Natężony, ponury, groźny, bił w powietrze powolnym, przerywanym jękiem. A tuż zaraz leciał z za rzeki wicher z wielkim świstem, niosąc jakby wołania o pomoc przerażonych głosów. I znów cisza. Tylko drzewa przed koszarami skrzypiały, to gnąc się, to prostując swoje obumarłe czoła. Dziewczyna skończyła pacierz i już rękę na klamce kładła, kiedy się na nią natknął jakiś, z workiem na plecach idący człowiek, który téż do sklepiku wchodził.
— Co, u dyabła! — zaklął, — żeby tak na drodze stać! Wchodzić, to wchodzić, a nie, to miejsca nie zastępować.
Cofnęła się wystraszona. Drzwi się otworzyły i zamknęły z brzękiem. Dziewczyna została za niemi wahająca się, niepewna...
Wtedy dzwon ozwał się po raz trzeci, a milknące łkania jego śpiżowéj piersi rozpływały się w powietrzu mroźném wielkiemi kręgami, budząc jakieś echa dalekie.
Ale zrywająca się z nową siłą wichura stłumiła je i uniosła. Świst przeraźliwy przeleciał po kominach i dachach, potém się rozciągnął w jęki, potém w wycie głuche.
Hanka znów pacierz szeptać zaczęła. Nie wiedziała, czy ma iść, czy zostać. Coś ją przed tym progiem trzymało. Zdawało jéj się, że w poświstach wiatru słyszy trwożny głos staréj praczki, która woła na nią: „Hanuś! Hanuś!...” Odwróciła głowę ku Wiśle, szepcząc „wieczny odpoczynek...”
Naraz od strony miasta dało się słyszéć szybkie tupotanie, któremu towarzyszyły świeże, dziecięce głosy.
Kilku chłopców zatrzymało się u poblizkiéj latarni. Oglądali coś pilnie, pochyliwszy głowy.
— Abo ja głupi — mówił jeden, — wszystko babie dawać? Co papierki, to papierki, to już niech tam! Ale czterdziestówka i miedziaki nasze.
— To się wie — potwierdził najmniejszy, siedmioletni może. — Albo to się człowiek nie napracował? nie namarzł?...
I, jakby na potwierdzenie tego, tupał w miejscu drobnemi stopami i silnie pociągał zsiniałym, zadartym noskiem.
— Tylko dziel, Józik, po sprawiedliwości! — upominał trzeci.
Józik się oburzył.
— Głupi! Po sprawiedliwości będę mu tam dzielił! Aboś ty co zarobił dzisiaj?
— Jak matkę kocham, Józik! Żebym tak szczęśliwie jutra nie doczekał, żebym się z tego miejsca nie ruszył — tłumaczył się zaatakowany, bijąc kułakiem w pierś drobną, — jak nie ja pierwszy zaczepił tego grubasa.
— Widzicie go? pierwszy!... A nie Wicek to mu zastąpił od cukierni?...
— Ale! — dodał mały. — Nie Wicek to?...
— Dać spokój! Dać spokój! — przemówił inny. — To gorzéj, że ci Wicka chwycili... psianoga!... Znów się stara wścieknie...
— Stójkowy idzie, stójkowy!... — zawołał nagle malec stłumionym głosem.
Rozpierzchnęli się w jednéj chwili.
Istotnie ktoś nadchodził ciężkim, miarowym krokiem. Hanka z determinacyą nacisnęła klamkę. W téj chwili właśnie stała sama Pajęczakowa na schodkach, prowadzących z tak zwanego „pokoju” do kramu.
— Co to panna? — zapytała, widząc, że się dziewczyna przy drzwiach zatrzymuje.
Hanka podeszła i pocałowała ją w rękę.
— Chciałabym... chciałabym...
Nie wiedziała, jak ma to powiedziéć.
— Pójdźno panna za mną — rzekła Pajęczakowa, cofając się ze schodków.
Brudna firanka poruszyła się i opadła za wchodzącą do „pokoju” Hanką.
— Czegóżeś to panna chciała? — przemówiła paserka.
— Chciałabym zostać tu... służyć...
— Zostać? Może po to, żeby kąty przewąchać, a potém uciec?
— Nie ucieknę — rzekła Hanka głucho. — Nie mam do kogo uciekać...
— Panna co? Z pobytu? Czy może wprost?...
Dziewczyna milczała.
— I długo panna siedziała?
— Trzy lata...
— Fiuu!... To o grube rzeczy szło widać...
Dziewczyna spuściła głowę.
Wtém z sąsiedniéj izby buchnął krzyk, gwałt, słychać było szamotanie się, bójkę.
Pajęczakowa żywo zwróciła się ku drzwiom.
— A bodajże ich zaraza i z wrzaskiem takim!... — rzekła. — Znów się, kanalie, pobiły... Skaranie boskie!
Czekała chwilkę, nasłuchując, ale hałas wzmagał się jeszcze. Co gorsza, wydało jéj się, że słyszy jakieś obce głosy. Ruszyła się do wyjścia.
— Czekaj tu panna — rzekła, — zaraz...
Nie domówiła jeszcze, kiedy drzwi, do których szła, otwarły się gwałtownie, a w progu stanął policyant. Tuż za nim szedł drugi, trzeci, w głębi widać było całą obławę. Ten, który szedł pierwszy, skoczył ku dziewczynie i chwycił to, co mu się zdawało ukrytym pod chustką łupem. Wrzasnęła Hanka przeraźliwie, i zostawiwszy w ręku policyanta chustkę wraz z miauczącym kotem, jak szalona rzuciła się na schodki, potém przez kram do drzwi, a potrąciwszy obławnika, który się tu z drągalem jakimś szamotał, pędem puściła się ku Wiśle. W uszach miała świst i szum, w oczach ogień. Zdawało się, że ją wiatr niesie. Za sobą słyszała pogoń, przed sobą widziała rzekę. Głos jakiś żałosny, strwożony wołał na nią: „Hanuś! Hanuś!...”
Dopadła brzegu, na lód, który tu mieliznę chwycił — skoczyła, i zmrużywszy oczy, głową naprzód rzuciła się w wodę.
Zabulgotała woda i zamknęła nad nią sine, mroczne, coraz daléj rozbierające się kręgi.
W téj chwili nadbiegł strażnik i ujrzał dwie sztywne, bielejące w ciemnościach ręce, które się wynurzyły z rzeki i znów znikły...
Dzwon u Franciszkanów zahuczał przeciągłym jękiem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




VIII.

— No, no! — mówił we dwa miesiące potém młody lekarz do jednéj z chorych aresztantek, leżących na ogólnéj sali więziennego lazaretu. — No, no! wcale mi dziś nieźle wyglądasz. Za jaki tydzień to cię i wypiszę.
Poklepał ją po ramieniu.
— Strasznie wychudła — dodał sam do siebie.
Istotnie, zdawało się, że za każdém poruszeniem choréj słychać chrzęst kości, obleczonych zwiędłą i przyschniętą skórą.
— Porządkowa! — zwrócił się doktor do dozorującéj kobiety. — Nie możnaby choréj dawać trochę mleka, trochę bulionu, coś posilniejszego?...
Porządkowa podniosła ramiona i rozłożyła dłonie.
— A cóż posilniejszego? — odrzekła. — Dostaje herbatę, kleik... to, co każda.
Doktor cmoknął językiem niecierpliwie. Powstrzymał się przecież i, zwróciwszy do choréj, dźwignął jéj poduszkę pod głową.
— Nie leż tak ciągle — rzekł. — Próbuj się podnieść trochę, posiedziéć na łóżku.
Poruszyła się, chcąc spełnić polecenie, ale widać było, że jéj to ciężko przychodzi.
Wtém przebiegający posługacz wsadził głowę przez drzwi wpółotwarte.
— Wielmożny z jakąś panią... — rzekł.
Doktor zmarszczył w pierwszéj chwili czoło, potém się rozpogodził, i piękną, delikatną ręką przegarnąwszy włosy ciemne, podszedł ku drzwiom.
Towarzystwo zbliżało się właśnie.
— Ale co tu — mówił uprzejmym głosem pan radca, — to już nie puszczę pani, póki się nie zapytam, czy niema jakiego niebezpieczeństwa. Doktorze — dodał, stając w progu, — czy można wejść?...
Doktor się uśmiechnął.
— Kto się nie boi, ten wszędzie wejść może.
— A widzisz pan! — rzekła dama. — Ja się nie boję.
Posunęła się ku progowi, weszli.
Na pierwszém z łóżek leżała młoda kobieta, więcéj do szkieletu, niż do żywéj istoty podobna.
Przy niéj spało półroczne może, żółte jak wosk dziecko, poruszając przez sen blademi wargami.
Dama pochyliła się nad niém.
— Ach, biedactwo! — rzekła, — musi być głodne!
— Nic mu nie będzie do saméj śmierci! — rozśmiał się dobrodusznie pan radca. — Patrz pani, jaki łakomy...
Wsadził mu w usta mały palec. Dzieciak chwycił go, wyciągnął i, nie otwierając oczu, zaczął ssać zapalczywie. Krople potu wystąpiły mu na żółtą, pomarszczoną twarzyczkę. Nie czując wszakże skutku swojéj pracy, zaczął się krzywić do płaczu.
— Pójdźmy, pójdźmy, bo się rozbeczy — rzekła dama.
Pan radca usunął palec.
Istotnie, dziecko zaczęło piszczéć cienkim, słabym, jakby zduszonym głosem. Młoda matka stęknęła i, obróciwszy się z wysileniem, podała mu pierś wyschły, pustą...
Zbliżyli się do drugiego łóżka. Leżała na niém nawznak kobieta z czerwoną, rozognioną twarzą i szklistemi, wlepionemi w sufit oczyma. Usta miała spalone gorączką, otwierała je od czasu do czasu, przełykając ślinę, i dyszała ciężko. Pan radca szepnął coś doktorowi.
Doktor skrzywił się i ramionami wzruszył.
— Nie można wiedziéć — rzekł. — Trzeci dzień dopiero... Tam i tak łóżka zajęte...
Poszli daléj.
— Ot, to natura silna — odezwał się pan radca, ukazując siedzącą na łóżku aresztantkę, z którą doktor rozmawiał przed przyjściem gości. — W styczniu się topiła, z wody ją już nieżywą prawie wyciągnęli, przeszła potém ciężki tyfus, i nic.
— Topiła się! — zawołała z wielkiém zajęciem dama i zaczęła się ciekawie przyglądać choréj.
— To nic! — dodał tryumfalnie pan radca, — ale co za charakter! Ja zawsze powiadam, że gdyby choć połowę miała téj wytrwałości w dobrém, jaką ma w złém, toby była dzielna niewiasta! A podnieśże głowę! — dodał, biorąc chorą pod brodę i kierując twarz jéj ku światłu. — Przystojna dziewczyna — rzekł jeszcze i uśmiechnął się łaskawie.
Chora z wysiłkiem odwróciła głowę w żądanym kierunku. Ciemne włosy wymykały się z pod czepka, rozsypując po zapadłych skroniach. Na chude policzki wybił ciemny, przelotny rumieniec, wązkie wargi drżały, a długie rzęsy u pociemniałych powiek rzucały jakiś siny mrok na tę twarz wyniszczoną, znędzniałą.
— Niech pani wyobrazi sobie — rzekł, puściwszy brodę choréj, radca, — że to jest niepoprawna złodziejka. Dwa razy wypuszczona z więzienia, dwa razy uciekła z pobytu do złodziejskich szajek. Tak jéj ten chleb zasmakował. Kiedy ją ostatni raz obławą wzięli, to do Wisły im z pod ręki skoczyła.
— Ze strachu? — zapytała dama.
— Gdzie tam ze strachu! z takiéj już zaciętości złodziejskiéj. O, już to jak się nam uda egzemplarz, to buzi dać! — Przyłożył dwa palce do ust, skłonił się i cmoknął grubemi wargami.
Na twarzy dziewczyny odbił się wyraz niewymownego udręczenia. Spuściła głowę na piersi i zacisnęła splecione ręce na siwéj więziennéj kołdrze.
— Ach, Boże! — szepnęła dama. — Taka młoda dziewczyna. Czyż ci to nie lepiéj, moje dziecko, poprawić się, żyć uczciwie?... Widzisz, jakie to skutki złego...
Chora milczała. Brwi miała ściągnięte, usta drżące...
— Co do niéj pani będzie mówiła!... — rzekł pan radca. — Szkoda słów pani. Czy ja się to mało nagadałem, naperswadowałem!... I co? To stworzenie bez żadnego czucia!
Dama westchnęła i odstąpiła krokiem, zrezygnowana. Chora przymknęła oczy, pierś jéj się podniosła ciężkim oddechem.
— Cóż, doktorze — odezwał się pan radca, — prędko ona będzie mogła iść?
— Tak — odrzekł z namysłem doktor, — za jaki tydzień... dziesięć dni..
— Do Grójca zajdzie?
— Ojej! Czemu nie!
Z piersi młodéj aresztantki dobył się jęk głuchy; głowa jéj opadła ciężko na twardą, więzienną poduszkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

We dwa tygodnie potém, osłabła i chwiejąca się jeszcze po przebytéj chorobie, szła Hanka nanowo w pobyt. Tym razem pan radca, nauczony smutném doświadczeniem, przedsięwziął większe środki ostrożności. Z wysłaniem Hanki nie czekał, aż się zbierze znaczniejsza partya, jak to zwykle bywa, ale kazał dziewczynę pędzić samowtór z Michalakową, która téż już parę razy uciekała do dzieci, i, również jak Hanka, należała do kategoryi „niepoprawnych.”
— Czyste zwierzę, jak Boga kocham! — mówił zirytowany zwierzchnik do swego pomocnika, pisząc trzecią już z rzędu „rozpiskę” dla Michalakowéj, która z nawpół obłąkanym wzrokiem, obdarta, posiniona przez pijaka męża, u drzwi stała. — Patrz pan tylko, do czego ona podobna! Młoda jeszcze kobieta, a jak wygląda. I na co jéj to? Po co? Ma tam spokój, nikt palca na nią nie zakrzywi. Nie! Ona tu ucieka, żeby ją chłop pijanica poniewierał. Mówi, że do dzieci...
Przechylił głowę ku światłu i zaczął uważnie zdejmować włosek z końca pióra. U drzwi dało się słyszéć ciche szlochanie.
— To, powiadam panu, miałem raz wyżlicę Woltę, któréj szczeniaki podarowałem znajomemu ze wsi, coś z pięć mil od Warszawy. I wyobraź pan sobie, że to suczysko trzy razy uciekało i owe szczeniaki po jednemu w zębach znosiło. Kazałem zamknąć, to wyła tak, że to ludzkie wyobrażenie przechodzi. No, i musiałem szczeniaki kazać potopić w gliniance, bo sobie rady dać nie było można. I co pan powie? Moja suka póty latała, póty wąchała, aż je znalazła, i poznosiła mi je przed same okna. A wyła!... Żona mi mało spazmów nie dostała, słuchając tego wycia. Jeszcze akurat Ignaś był mi wtedy chory... Na, masz! — rzekł, podając strażnikowi rozpiskę. A pilnuj mi ich, jak oka w głowie. Jak baba albo dziewczyna drapnie, sam za to odpowiesz.
Szła tedy Hanka z Michalakową, która tym razem zabrała ze sobą najmłodsze dziecko, z pięć lat już może mającego chłopca, z wielką głową, odętym brzuchem i zgiętemi w pałąk, bezwładnemi nogami. Ten brzuch, te nogi i długie, wątłe ręce, któremi dziecko obejmowało szyję niosącéj je matki, czyniły je podobném do wielkiego pająka, a blade, szkliste, na wierzchu głowy osadzone oczy, i szary łachman, który je okrywał, jeszcze to podobieństwo zwiększały. Dziecko nie mówiło, nie płakało nawet, ale zwiesiwszy swą ogromną głowę na ramię matki, odzywało się niekiedy przykrym, jakby ptasim piskiem.
— Cichoj, cichoj, jagódko! — mówiła wtedy Michalakowa, gładząc jego obrzękłą, bladą twarzyczkę, — kupi ci matka pierniczek, ino zajdziem.
I uginając się pod ciężarem chłopca, przyśpieszała kroku, Hankę wyprzedzała nawet.
— Tfu!... — spluwał idący za niemi strażnik. — Czortby wziął!... Ot, kraszanka!
I znów szli w milczeniu.
A wkoło nich rozmaiła się cudnie piękna wiosna. Był ranek, a powietrze pełne pogody i woni. Wielkie, stare topole, w dwa rzędy wzdłuż gościńca sadzone, złociły się pod słońce lśniącym, żółtawym jeszcze, świeżo z pączków roztulonym liściem; po sadach kwitły czeremchy i tarnie, nad trawami zbóż i łąk brzęczały upojone życiem owady, ze spadków polnych uciekała z głośnym szmerem bystra, modra woda, ciepłe powiewy przynosiły z oddali szumy młodocianych gajów, skowronki zalewały powietrze dzwoniącą pieśnią. Z tych wszakże trojga nikt nie zważał na to.
Owszem, oni sami zdawali się być jakąś ciemną, ruchomą plamą, na ten słoneczny widnokrąg rzuconą.
Plama ta posuwała się coraz daléj, jakby spychana przez ten jasny, wesoły gościniec, po którym toczyły się bryczki i wozy, parskały rzeźwo konie i rozlegały się zmięszane, ochocze głosy ludzkie. Wszystko dążyło w tęż samą stronę, bo w miasteczku jarmark wypadał; nikt przecież nie pozdrowił tych idących śpiesznie kobiet, za któremi z karabinem na ramieniu postępował żołnierz, przy wymijaniu każdego woza, każdéj kupki pieszych powtarzający grubym, twardym głosem swoje:
— „Idi!... idi!...”
Zbliżali się do wsi. Nad drogą, niedaleko granicznego kopca, na którym stała bosa pastuszka gęsi, w jednéj, otwartéj na piersiach koszulinie, z zieloną rózgą w ręku; pomiędzy czterema symetrycznie zasadzonemi wierzbami wznosił się krzyż poczerniały, u stóp którego, jakby całą garścią rzucone, zakwitło kwiecie polne.
— O Panie Jezu Chryste! — jęknęła Michalakowa, któréj coraz grubsze krople potu po czole spływały. — O miłosierny Jezusieczku, zmiłuj się nad nami!...
I nie puszczając z rąk dziecka, na kolana padła, a ucałowawszy zroszoną jeszcze ziemię, zaczęła mówić pacierz tym wpółgłośnym, przerywanym ciężkiemi westchnieniami szeptem, który jest właściwy żarliwéj modlitwie naszego ludu.
Stało się to w chwili, kiedy strażnik zapalał swą „trubkę,” klnąc przez zęby, że mu ognia chwycić nie chciała. Hanka przeżegnała się i także uklękła. Na gościńcu nie było nikogo.
Rozkołysało się serce Michalakowéj od owych ciężkich westchnień, a stłumiony szept pacierza przeszedł w głośną, jęczącą modlitwę.
— O Panie Jezu Chryste! O najsłodszy Jezusieczku! — mówiła, wznosząc oczy ku wielkim, sterczącym gwoździom, któremi były przybite nogi Ukrzyżowanego, — ochfiaruję ci téż ten pacioryszek na cześć i chwałę Twoję przenajświętszą, na zbawienie duszy mojéj, amen! A ochfiaruję ci go, Panie Jezu Chryste, za te moje sieroty, coś je stworzyć i odkupić raczył męką Swoją przenajświętszą, a com ja, matka, ostawić je musiała na poniewierkę i na zatracenie... I ochfiaruję ci ten pacioryszek za tego mizerotę, co go oto niosę, i za tę drogę moję, i za wszystkie grzechy i ciężkości moje i krzywdy!... A jakoś się, Panie Jezu Chryste, w Ogrójcu krwawo pocił, tak mnie dowspomóż zwyciężyć tę krzywdę i tę ciężkość moję. O Jezu, Jezu miłosierny, zmiłuj się nad nami!... — Zamilkła. Wielkie łzy spływały po jéj znędzniałéj, wzniesionéj ku błękitom twarzy. Poruszała wargami bez głosu, jakby się porozumiewając w ciszy z Tym, do którego o pomoc wołała.
Co do Hanki, ta nie zdawała się być bardzo wzruszoną. I ona wprawdzie odmawiała zdrowaśki, ale jéj oczy, pełne posępnego ognia, utkwione były daleko przed siebie, a brwi ściągnięte nadawały jéj spojrzeniu wyraz twardy i niepocieszony.
Klęczały jeszcze obie kobiety, kiedy na gościńcu dał się słyszéć turkot. Nadjeżdżała bryczka.
— Idi! idi! — krzyknął strażnik i pchnął kolbą Michalakowę, która w zapomnieniu swojém nie słyszała tego rozkazu.
Ruszyli.
— Dlaczego te kobiety, tatku, żołnierz prowadzi? — spytał siedzący na bryczce obok ojca chłopiec.
— To złodziejki! — rzekł ojciec, skrzywiwszy się wzgardliwie.
— Ale ja widziałem, tatku, że one pacierz mówiły pod krzyżem...
— Co tam taki złodziejski pacierz! Pan Bóg takich pacierzy nie słucha.
Kiedy strażnik przyprowadził do magistratu Blacharzównę i Michalakowę, okazało się, że miejsca na nie w kozie magistrackiéj niema. Przed samym jarmarkiem zdarzyło się kilka większych kradzieży w okolicy, dopuszczono się nawet rabunku na publicznéj drodze, wielu więc „pobytowych” było pod tymczasowém śledztwem, i nietylko oficyalna koza, ale i jéj przyległości na areszt zajęte zostały.
W takich okolicznościach nie podobna było bardzo drobiazgowo pilnować się litery prawa, a to tém więcéj, że pan burmistrz sam od dni kilku cały ciężar urzędowania na swych barkach dźwigać musiał, ponieważ pan sekretarz wyjechał na parotygodniowy urlop, zostawiając w zastępstwie swojém jąkającego się kancelistę, z którym krewki zwierzchnik w żaden sposób dogadać się nie mógł. Chwyciwszy się tedy za głowę, na którą mu spadał ten dodatkowy, niespodziewany kłopot, pan burmistrz od strażnika „rozpiski” odebrał, „kwitancyę” mu odpowiednią dał i kazał się obu kobietom wynosić precz z kancelaryi, gdyż ścisk w niéj był nie do opisania. Zrobił to tém spokojniéj, że istotnie ta zmizerowana dziewczyna i ta kobieta z kalekiém dzieckiem na ręku litość raczéj, nie surowość budzić mogły.
Hanka, która, w miarę jak się do miasteczka zbliżali, zaczęła się trząść pod wpływem jakiegoś nieprzytomnego strachu, którym jéj oczy gorączkowo pałały, uspokoiła się teraz, a raczéj nanowo zapadła w tę głuchą, tępą obojętność, jaka od owego wieczora na Zakroczymskiéj była właściwym stanem jéj duszy. Usłyszawszy, że ma iść precz, raz tylko westchnęła, jakby z uczuciem wielkiéj ulgi, a potém zawróciła się powolnym, ociężałym ruchem, nie zdając się słyszéć nawet bardzo dobitnego „rugania,” które strażnik z własnéj już gorliwości na drogę jéj dokładał.
— I gdzie teraz Hanusia pójdzie? — zapytała Michalakowa dziewczyny, kiedy się znalazły za kancelaryjnym progiem.
— Albo ja wiem? — odrzekła Hanka posępnie. — Tak oto pójdę... Roboty i tak nie znajdę.
— To się już razem trzymajma — mówiła daléj kobieta. — Najgorzéj, żeby jakie posiedzenie znaléźć. Już mi do cna ręce pomdlały...
— Ano, to mi go dajcie, poniosę.
Chciała dźwignąć chłopca, ale się sama w tył przegięła i mało nie padła.
— Nie mogę — rzekła, — tak mnie to choróbsko zjadło, co strach. O la Boga!...
Chwyciła się ściany i stała przez chwilę jak zamroczona.
— Pójdźma ino kęs z drogi — odezwała się Michalakowa. — Chłopaka posadzę, Hanusia mi go popilnuje, a sama skoczę tu do jednéj... Może się o co przepytam.
Zeszły. Chłopak z wetkniętą w rękę bułką został na opiece Hanki. Nie wiedziéć wszakże dlaczego, bułki nie jadł, tylko piszczał i oglądał się na strony. Minęła godzina, minęły dwie, nareszcie Michalakowa wróciła.
— Gdzie tam! — zawołała już zdaleka. — Co się kto dowie, że z dzieciakiem, to ani gadać nie chce.
Zasępiła się i na ziemi siadła, podparłszy rękami głowę. Chłopca na ręce nie wzięła, i z boku tylko na niego patrząc, wzdychała ciężko.
Nadchodził wieczór. Dzieciak piszczał nieustannie i wyciągał do szyi matki długie, cienkie ręce.
— A cóż! — rzekła wreszcie kobieta, biorąc go na kolana. — Trzeba się chyba tu dziś przenocować.
Hanka nic nie odpowiedziała. Siedziała wyprostowana, z przymkniętemi oczyma, z głową w tył przechyloną i o żerdzie płotu opartą. W zapadającym zmroku twarz jéj wydawała się przeraźliwie bladą.
— Aby do jutra! — szepnęła półgłosem Michalakowa, jakby dla dodania sobie otuchy, okrywając uczepionego u szyi swéj chłopaka, którego wielka głowa zwisała jéj bezwładnie przez ramię. — Aby do jutra!
Ale jutro przeszło, przeszło i pojutrze, a kobieta roboty znaléźć nie mogła.
— Z dzieckiem? Cóż to za robota z dzieckiem? jeszcze z takiém! — wymawiał się każdy. Istotnie! Po co mieli brać babę z dzieckiem, „jeszcze z takiém,” kiedy było aż nadto rąk młodszych, swobodnych, które za mizerną zapłatę gotowe były cały dzień kopać, grabić, sadzić, co kto chciał. Małoż to tam „pobytówek” razwraz przypędzano?
Tymczasem Hanka wynajęła się do pielenia, wprawdzie za życie samo, ale i to dobre. Cięższéj roboty poradzić jeszcze nie mogła, a i ta szła jéj niesporo; najmniejszy dzieciak wyprzedzał na zagonie tę nędzną, ociężałą dziewczynę, na którą gospodarz razwraz fukał i obiecywał „przepędzić.” Nie przepędzał jednak, litując się jéj nędzy, a nadto pozwolił jéj sypiać „na starym ogrodzie” w szopie, w któréj się téż Michalakowa z Jaśkiem swoim na noc tuliła. Gdzie się obracała we dnie, z czego żyła, czy głód marła, czy żebrała — nie wiedziéć. Ale przez te kilka dni zczerniała i schudła strasznie, a niechcący się już jéj szyi puścić dzieciak piszczał po nocach coraz przeraźliwiéj. Może był głodny, może mu zimno było w téj ciemnéj, zatęchłéj szopie. Matka nie miała już ani chustki, ani fartucha, któremi okrywała go zrazu.
Upłynął tak tydzień cały, a Michalakowa roboty dostać nie mogła.
— Choćbym dzieciaka napowrót do ojca odniosła?... — rzekła raz niepewnym głosem do leżącéj już w barłogu Hanki. — Tylko że mi nijak ztąd bieżéć. Złapią jeszcze... A i tam... Boże zmiłuj się! Toć go to pijaczysko na nic sponiewiera... zatłucze!... Żeby to jeszcze dzieciak, jak inne... Do ludzi bym, jak te starsze, oddała. Ale takie!...
Nie dokończyła i westchnęła ciężko. Potém zaraz zaczęła piszczącego Jaśka głaskać po ogromnéj głowie, jakby mu chcąc powiedzenie to nagrodzić.
— Oj, robaku ty mój, mizerny robaku! — mówiła. — Lepsza by tobie śmierć, niż takie życie...
Umilkła i zadumała się, kiwając głową.
Upłynęło znów dni kilka. Jednéj nocy obudziła Hankę.
— O la Boga! Hanuś — rzekła. — Tak mi ino coś szepcze a szepcze, coby Jaśka uśmiercić...
— O... co téż to Michalakowa wygaduje! — odrzekła dziewczyna. — Albo to Michalakowa nie matka, żeby zaś takie rzeczy wygadywać! Niech ino Michalakowa krzyżem świętym się przeżegna i śpi. To tak złe do człowieka okazyi szuka...
Przeżegnała się kobieta, nie usnęła wszakże, i ciężko stękając, przewracała się na garści barłogu. Jasiek przez sen piszczał, jakby duszony.
I znów przeszło dni kilka, z których każdy był nową męką i nową nędzą dla téj matki i dla tego dziecka. Kobieta ledwo nogi powłóczyła za sobą, dziecko zapuchło na twarzy.
— Hanuś — rzekła raz Michalakowa z wieczora, — połóż ty chłopaka od swojéj strony, bo mnie nocami złe spać nie daje, ino żeby go uśmiercić i uśmiercić... Co jego za życie takie z tém kalectwem, albo i moje z nim?... Ani ja roboty, ani ja łyżki strawy...
— W imię Ojca i Syna! — rzekła Hanka. — Niech ino Michalakowa da tu do mnie chłopaka, a jutro do księdza idzie, wyspowiada się, to złe odstąpi.
Ale w nocy Michalakowa, nagle się ze snu zerwawszy, na barłogu siadła.
— Jezus, Marya, Józef, ratuj duszy mojéj!... — jęknęła głucho, i znów: — Jezus, Marya, Józef...
Nazajutrz, kiedy dziewczyna do roboty poszła, wstała Michalakowa, umyła swego Jaśka, rozgarnęła mu włosy na jego ciężkiéj, giboczącéj się na obie strony głowie, odziała go, przeżegnała, i wygrzebawszy z barłogu skórkę chleba, dała mu ją w rękę. Czyniła to wszystko z jakimś cichym pośpiechem, bez słowa, jakby odbywając konieczną i bardzo pilną pracę, a kiedy dzieciak chleb jeść zaczął, rzuciła się krzyżem na wilgotną ziemię szopy i biła o nią czołem. Głuchy jęk szedł jéj z piersi zamiast pacierza, a załamane i wyciągnięte nad głową ręce podnosiły się i opadały ciężko, jakby w mocowaniu się wielkiém, śmiertelném...
Jasiek tymczasem zjadł chleb i piszczéć zaczął. Wtedy podniosła się kobieta i uderzyła się trzy razy w piersi, mówiąc: Boże, bądź miłościw mnie grzesznéj... poczém przeżegnała się, wzięła chłopaka na ręce i wyszła w pole.
Tegoż dnia miasteczko całe przerażone zostało wiadomością, że jedna z „pobytówek" utopiła dziecko w gliniankach. Sprawiedliwość wszakże pocieszała się tém, że dzieciobójczynię, dawniéj już notowaną jako niepoprawną, ujęto na miejscu zbrodni i miano do głównego więzienia odstawić.
Kiedy po wzięciu Michalakowéj pan Majcher Kapuza, cechmistrz stolarskiego kunsztu i starszy bractwa „Miłosiernego Serca Jezusowego,” a obecny chlebodawca Hanki, dowiedział się, że dziewczyna w jego szopie na starym ogrodzie razem z dzieciobójczynią sypiała, uczuł się tém niesłychanie na swoim brackim honorze dotknięty i wypędził Hankę natychmiast, wprost od miski, do któréj właśnie w południe na ziemi głodna siadła i w któréj już nawet łyżkę umaczać zdążyła. Wypędzenie to wszakże nie naraziło Hanki na poszukiwanie innéj roboty, tudzież innego barłogu, pod innym gdzieś płotem, gdyż ledwo wyszła za wrota, spotkała się ze strażnikiem, który ją do ratusza zabrał.
Potrzebowano jéj tam.
Wnioskowano słusznie, że kiedy sypiała razem z Michalakową, to niezawodnie musi coś i o tém utopieniu dziecka wiedziéć. Wprawdzie matka nieszczęśliwego Jaśka przyznawała się do wszystkiego sama, krzycząc i lamentując przeraźliwie, bijąc się w piersi, wzywając miłosierdzia boskiego i głową tłukąc o ziemię. Wszelako mogły tu zachodzić jakieś „okoliczności,” a okoliczności, jak wiadomo, zmieniają wszystko. Hanka szła śpiesznie i bystro patrzała przed siebie mętnym, jakby nieprzytomnym wzrokiem. Chwilami zdawało jéj się, że idzie przez wodę, to znowu że ma nogi z drewna, to że jest noc czarna, to znowu żal jéj było, że nie zjadła choć z parę łyżek jagieł. Ot, mąciło jéj się w głowie poprostu.
Tymczasem niebogi Jasiek leżał na brzegu glinianki odęty i siny, w umazanéj rudém błotém koszulinie, którą już słońce wysuszyć zdołało, i z przerażeniem w szklistych, wypukłych oczach, których śmierć nie zdołała zamknąć. U jego cienkich nóg i rąk plątało się wodne zielsko, na którém błyszczały jeszcze gdzieniegdzie jasne krople wody. Nad wielką głową jego zwijały się i rozwijały z błyskawiczną szybkością czarne jaskółcze wianki, a konik polny ćwierkał mu w samo ucho swoję jednostajną, usypiającą piosenkę. Nie słyszał tego wszakże nędzny Jasiek, z wielkiém jakiémś zdumieniem patrzący się w samo słońce...
Tego ranka pozajmowano w szkodach mnóstwo bydła, źrebiąt i gęsi bez liku, gdyż pasące je dzieciaki zbiegły się wszystkie w jednę kupkę i przypatrywały pilnie małemu topielcowi. Starszych widzów nie brakło także. Kilka mieszczanek przypomniało sobie nawet, że już tego dzieciaka widziały, jak z nim matka chodziła, o robotę prosząc.
— Ale ktoby tam, moja pani, robotę takiéj dawał?... — mówiła jedna.
— To się wie... — przywtórzyła druga, wzruszywszy ramionami.
— Dzieciaczysko pokrakowate jakieś, a takie znarowione, że się baby puścić nie chciało.
— Oj, pozbyła się go, pozbyła, moja pani!
— To ci matka! — dodała inna, kiwając głową.
— Suka, nie matka!...
— Że téż to Bóg miłosierny na świętéj ziemi trzyma i nagłą śmiercią nie skarze!
Powzdychały jeszcze chwilkę, potém ta i owa do domu wracała. Ale w drodze pod samém miasteczkiem, pomiędzy pierwszym jego szynkiem a letnim „barakiem,” przed którym żołnierze czyścili konie, znów trafiły na zbiegowisko jakieś. Na ulicy, w kurzawie, którą podnosiły jadące wozy, leżała młoda dziewczyna. Jedni mówili, że pijana, inni — że ma „choróbkę.” Ktoś widział ją świtem, jak się pod barakami włóczyła, jak w szynku piła, jak potém wybiegła z niego i, nagle się zakręciwszy w miejscu, padła, parę razy podrzuciła ciałem, wyciągnęła się i zesztywniała jak drewno.
Istotnie, leżąca dziewczyna twarz miała ciemnoczerwoną, pianę na ustach i dziko zmrużone oczy. Ktoś litościwy rzucił jéj chustkę na twarz.
W téj chwili właśnie prowadzona do ratusza Hanka nadeszła i w tył się cofnęła.
— Mańka — szepnęła, rzuciwszy okiem na brudną, w szmaty potarganą różową suknię i sterczące z pod niéj stopy drobne.
Odwróciła głowę, żeby ją zobaczyć raz jeszcze, ale strażnik „nie za tém dziełem” był wysłany, więc dał jéj zaraz w kark i poszli daléj.
W ratuszu, w głównéj sali, pusto było i cicho. Muchy tylko brzęczały po zakurzonych szybach, a zająkliwy kancelista, rozparłszy się w burmistrzowskim fotelu, ćmił lichego papierosa i marzył. Pora była obiadowa, mógł więc to czynić tém swobodniéj, że już przed chwilą spożył dwa serdelki i trzy bułki, które, w oczekiwaniu na prezydenturę i polędwicę, łykał tymczasem... bez zająknienia.
Przybycie strażnika i prowadzonéj przez niego dziewczyny spotęgowało jeszcze błogi nastrój duszy kancelisty. Bądź-co-bądź, był on tu w téj chwili najwyższą i jedyną władzą. Kiedy więc Fedorenko, wsadziwszy głowę do drugiego pokoju i przekonawszy się, że tam niema nikogo, mruknął półgłosem, że dziewczynę zamknąć chyba tymczasem będzie musiał: — Do ko... ko... ko...mórki z... z... z... nią! — wykrzyknął kandydat na burmistrza, nie chcąc stracić jedynéj może sposobności wydania urzędowego rozkazu, a zarazem próbując powagi i głosu.
Próba wypadła świetnie.
„Ko... ko... ko...” i „z... z... z...” szeroko rozległo się po pustéj sali, a Fedorenko pchnął dziewczynę przed sobą do sieni.
Kancelista pozostał w fotelu sam, z piersią wzdętą, brwią zmarszczoną, dyktatorskim gestem, którym tylko co rozrzucił po ziemi pudełko stojących na biurku burmistrza zapałek, i pałającém nieograniczoną pychą, ku drzwiom zwróconém spojrzeniem.
W téj chwili wszakże drzwi się te otwarły, a w progu stanął pan sekretarz. Kancelista zerwał się, schylił i zaczął zbierać po podłodze rozrzucone zapałki.
Pan sekretarz niewiele się odmienił.
Taż sama urzędowa maska obojętności na twarzy, taż sama żółta i niezdrowa cera, też same wydęte wargi i czerwone u powiek obrączki.
Wszedł, drzwiami trzasnął, i nie spojrzawszy nawet na kancelistę, stojącego właśnie na czworakach pod biurkiem zwierzchnika, do swego pokoju się zwrócił.
Strażnik wpuścił za nim Hankę i drzwi zamknął.
W jednéj chwili oblicze młodego urzędnika zmieniło się do niepoznania. Płomień po niém przeleciał potém chmura, potém znów płomień, a płaska twarz jego z grubym, zadartym nosem i wydatnemi szczękami zrobiła się podobna do czerwonego, dymiącego żużla.
Przez chwilę milczał i czytał coś, stojąc ku oknu zwrócony. Widoczném było, że sili się, aby opanować właściwe sobie, nerwowe, targające ruchy. Usiłowania te wszakże były daremnemi.
Ręce jego z chrzęstem gniotły trzymany papier, mięśnie policzków i kąty ust drgały. Zwrócił się wreszcie do Hanki i objął ją długiém, jaskrawém spojrzeniem.
— Taki popadłaś się do mnie?... a?... — przemówił swoim skrzypiącym głosem, mrużąc pałające oczy.
Dziewczyna patrzyła ponuro w ziemię.
— Tak na nic, znaczy, było tobie uciekanie?... I do kogo ty uciekała?... a?... Do kochanka uciekała?...
Dziewczyna milczała.
— Tak cóż?... Gadać nie umiesz? Niemową się zostałaś?...
Przysunął się bardzo blizko i pochylił nad nią, owiewając ją gorącym oddechem.
— Tak gadaj zaraz! Do kochanka uciekała?... a?... — mówił przerywanym, świszczącym, podobnym do stłumionego chichotu głosem.
Dziewczyna krokiem w tył się cofnęła i plecami o drzwi wsparła.
Chwycił ją za ramię i zaklął wściekle:
— Stój ty taka!... Czort tu ciebie dał, kukło ty!... Czort ciebie... Na wolności nie chciała... Tak w kozie kochanka nie będzie... Ja będę!... ja!... ja!...
Cisnął ją ku ziemi, giął, łamał, palce jego wpiły się w jéj ramię jak kleszcze. Aż nagle sam się zachwiał, pobladł, a zduszony głos jego przeszedł w niewyraźne mruczenie.
— Matko przenajświętsza... Matko przenajświętsza... — szeptała dziewczyna, zacisnąwszy na piersiach ręce, a oczy jéj dziko latały po kątach, jakby szukając ratunku. Nagle puścił jéj ramię, otrząsnął się i wolnym krokiem ku oknu obrócił. Chwilkę tak stał, odgarniając włosy i wodząc ręką po twarzy, jakby chciał z niéj zetrzéć ślady niedawnego wzburzenia, splunął potém, przeszedł się po kancelaryi, i nie spojrzawszy na dziewczynę, znów pod oknem stanął. Hanka trzęsła się jak w febrze, oczy jéj pociemniały jak dwa zgaszone węgle, ząb o ząb szczękał głośno.
— Fedorenko! — zawołał pan sekretarz zmienionym głosem.
Strażnik wszedł i stanął wyprostowany, czekając rozkazu.
— Zabrać ją i wsadzić! Do sprawy będzie potrzebna — rzekł pan sekretarz, nie odwracając się od okna.
Fedorenko dwa palce do czoła przyłożył i popchnął dziewczynę do wyjścia. Kiedy się drzwi za nimi zamknęły, rzucił się pan sekretarz na krzesło, przymknął oczy, i przechyliwszy się na poręcz, westchnął ciężko. Na twarz jego wybił wyraz wielkiego niesmaku i znużenia. W téj chwili był to prawdziwie godny pożałowania człowiek.
Hanka szła przed strażnikiem wolnym, chwiejącym się krokiem, z głową posępnie ku ziemi zwieszoną.
— Nu! Nu!... — wołał, następując na nią, Fedorenko, ale zdawało się, że nie słyszy tego. Plecy jéj i ramiona wzdrygały się chwilami, jakby ją przejmowało wielkie jakieś zimno. W kancelaryjnéj sali nie było jeszcze pana prezydenta, ale już zgromadzać się zaczęli interesanci, między którymi porządek czynił Maczuski.
Naraz dziewczynie oczy zabłysły. Schyliła się i podniosła coś z ziemi, zanim strażnik, którego woźny tabaką częstował, ruch ten zauważył. Patrzyła teraz na ziemię pilnie, a po jéj śniadéj twarzy przelatywały krwawe łuny. Nim doszli do proga, schyliła się po raz drugi. Fedorenko podnosił w téj chwili rękę do nosa i oczy mrużył, szykując się do dyskretnego kichnięcia.
Kiedy dziewczyna z ratuszowego gmachu wyszła i na świat boży spojrzała, wydało jéj się, że wszystkie dachy są w ogniu i że wielka łuna nad miasteczkiem stoi. Krzyknęła przeraźliwie i zatoczyła się na Fedorenkę, ale wnet, dostawszy od niego kułakiem w bok, oprzytomniała.
— Nu, nu, ty co?... — huknął strażnik. — Opiła się?... pijana?...
Jęknęła głucho dziewczyna i szła daléj śpiesznie.
...Oj, opiła się, opiła piołunu, ziela gorzkiego.. Oj, opiła się łez gorzkich i mętnéj, wiślanéj wody...
Strażnik klął „didkiem” i spluwał przez zęby. Był zły. Obiadu dotąd nie jadł przez tę „nawidzoną,” domyślał się przytém, że Pasecki, pisarek akcyzny, przy żonce jego, jak zwykle, siedzi a szepcze. Kiedy więc doszli do komórki, pchnął gwałtownie dziewczynę pięścią w plecy dla ulżenia sobie i hałaśliwie drzwi na kłódkę zamknął.
Hankę ogarnęła ciemność. Przeleciawszy, sama nie wiedząc jak, przez próg wysoki, stała chwilę wpośrodku izby oszołomiona, z rękami wyciągniętemi przed siebie. Po chwili dopiero zobaczyła trochę światła, wpadającego przez szczelinę deszczułek, któremi zabito okienko. Wtedy obejrzała się po kątach. Niewiele się tu zmieniło. Deskę tylko nową dano w ścianie, stojąca pod nią beczka rozsypała się, a klepki i obręcze leżały na tém samém miejscu. Dziewczyna patrzała na to wszystko jakimś dziwnie tępym, osłupiałym wzrokiem. Naraz uczuła wielkie zmęczenie, i rzuciwszy się na leżącą w kącie garść słomy, twardo zasnęła.
Spała tak parę, może kilka godzin. Kiedy się obudziła, wszystkie kości ją bolały, w skroniach jéj bity tętna, a zeschły język nie pozwalał przełknąć śliny. Siadła na słomie i szeroko otwartemi oczyma patrzała w ciemność. Ostatni, skośny promień zachodzącego słońca wpadł przez szczelinę u okienka i odbił się krwawo na przeciwległéj ścianie. Wtedy dziewczyna, jakby przypomniawszy coś sobie, zerwała się nagle i zaczęła czegoś szukać za pazuchą. Przysiadła potém na ziemi, zgarnęła barłóg z pod siebie, i poniósłszy go w kąt, gdzie pod ścianą leżały klepki rozsypanéj beczki, zaczęła je starannie nakrzyż układać, jak to czynią kobiety wiejskie, rozpalające ogień na kominie. Czerwony promień słońca ślizgał się po ścianie, przyświecając robocie dziewczyny. Podniosła się teraz i poszła do drugiego kąta, gdzie leżały wióry od składanego tutaj dawniéj drzewa. Zebrała je, podsypała pod ułożone na sobie klepki i zaczęła zwijać w pęczki słomę z barłogu. Chwilami przestawała, jakby zmęczona, i wypoczywała, dysząc ciężko. Nareszcie, kiedy wszystko skończyła, sięgnęła na piersi za grubą koszulę i wydobyła dwie podniesione w kancelaryi magistrackiéj zapałki. Pierwsza z nich zatliła się tylko modrym płomykiem i zgasła.
Hance zaczęło bić serce jak młotem.
— Jezu... Jezu... Jezu... — szeptała zbielałemi z przerażenia usty, zapalając drugą i podsuwając pod nią zwinięty pęczek słomy.
Ogień chwycił. Sine płomyki zaczęły pełgać po słomie. Dziewczyna odetchnęła głęboko. Poczém z najwyższą ostrożnością podłożywszy palący się wiecheć pod wióry, schyliła się i zaczęła dmuchać na nie. Twarz jéj, oświecona wzmagającym się płomieniem, zapalaiła się, to znów gasła. Jakiś twardy, dziki, nieubłagany wyraz wybijał na nią zwolna.
Skośny promyczek słońca ześliznął się po ścianie i zagasł.
Ognisko rozgorzało szybko, napełniając izdebkę lekkim, sinym dymem. Czerwony płomień biegł w górę, chwytając powiewające od szybszego ruchu powietrza pajęczyny, wielkie pająki zaczęły biegać po ścianach, wiszące od pułapu długie źdźbła słomy, naładowanéj na strychu komórki, pełgały sinemi iskry i gasły. Wkrótce zaskwierczały smolne deski ściany, pod którą paliło się ognisko, a roztopiona żywica zaczęła po nich spływać w bursztynowe sople.
Podniosła się wtedy Hanka w pół ciała, i na klęczkach przysiadłszy, patrzyła posępnie w ognisko. Potém zaczęła się kiwać w tył i na przód, jakby w żałośném rozpamiętywaniu, załamawszy ręce na kolanach.
Niepocieszone jéj oczy patrzały w jakąś przeszłość daleką, daleką... Widziała może ubogi warsztat rodzinny, ojca, matkę, brata, Piotra... Nagle pierś jéj się zatrzęsła pod grubą koszulą, usta zadrgały, opadły powieki, a z pod nich wybiegły dwie łzy wielkie, jasne, i potoczyły się po znędzniałéj twarzy.
Raptem podniosła się, chwyciła za piersi. Dym gęsty i żrący wypełniał komórkę całą. W głowie jéj się kręciło, pobiegła do okienka, i zasłoniwszy twarz rękami, na ziemię padła. W téj chwili właśnie z trzaskiem zerwała się część przetlonego pułapu, czerwony płomień na dach się wyrzucił, a ognisko buchnęło gwałtownie, zasilone przypływem świeżego powietrza.
Napół zduszona i oślepiona dymem dziewczyna porwała się raz jeszcze z ziemi, jak obłąkana zaczęła biedz do drzwi, chciała wołać ratunku, ale głosu dobyć już nie mogła i runęła jak kłoda u proga.
Jednocześnie krzyk i gwałt dał się słyszéć z zewnątrz.
— Gore! Gore!... — krzyczano przeraźliwie.
— Pali się! Gore!... Ratujcie!...

Hanka słyszała jeszcze, jak się te krzyki zbliżały, jak wyważono drzwi komórki, poczém stała się nad nią wielka, wielka cisza.




IX.

Przed starym Arsenałem bzy cudownie zakwitły téj wiosny. Wielkie ich, pięknie okrzesane i symetrycznie zasadzone krzaki osypane były jasno-liliowemi gronami kwiatów, których silna, upajająca woń rozchodziła się szeroko.
Pod niemi w gwiaździstych i owalnych klombach bujały irysy błękitne, a wśród srebrnéj zieloności traw włoskich wychylały się gęsto główki zroszonych stokroci i wielkie, aksamitne bratki. Powietrze pełne było świegotu i ożywczego chłodu. Na wysypane żwirem ścieżki młodociane kasztany i akacye rzucały drżące, lekkie cienie, a delikatne spireje zakrywały jasną zielenią swych drobnych liści i białością puszystego kwiecia pleśń wilgotną, któréj wielkie, rude plamy występowały na zewnątrz żółtych murów, jakby zdradzając ich wewnętrzną zgniliznę.
Na ulicy była cisza zupełna, godzina może czwarta rano, kiedy nizka, sklepiona brama Arsenału, po któréj obu stronach rozciągał się ów wirydarz kwietny, zaskrzypiała na swoich rdzawych zawiasach i otwarła się z głuchym łoskotem.
Strażnik, który ją odemknął, był to nizki, zeschły starowina, z białemi jak mleko wąsami, po sapersku nad górną przyciętemi wargą, w krótkim spencerku, drepczący na cienkich, obutych w miękkie pantofle nogach. Drżące jego ręce miały na sobie czerwone wełniane mitynki, jakie niekiedy noszą stare kobiety, takiż szalik okręcał jego wątłą szyję. Głowę miał siwą, obnażoną, trzęsącą się ustawicznie, a grzbiet mocno wypukły zgięty był trudami i wiekiem.
Otworzywszy z wysileniem oba wierzeje bramy, starowina stanął przed nią, nosem wiatru pociągnął, spojrzał w górę na rozbiegające się obłoczki białe i mruknął:
— Będą dziś mieli pogodę, kanalie...
W téj chwili wzmógł się szczebiot jaskółek, które nad samą bramą ulepiły gniazdo.
Odwrócił się stary, podniósł trzęsącą się głowę, i przysłoniwszy ręką czoło, patrzał na zwijające się ptaszęta.
— Kanalie!... — mruknął z uśmiechem zadowolenia. — Niedługo się już wywiodą...
Podreptał potém do sztachetków kwietnika, szeroko rozstawił cienkie, drżące nogi, ręce w tył założył na pochyłym grzbiecie i z wielkiém zajęciem przypatrywał się pełzającemu po żwirze ślimakowi, który z jakiegoś nocnego bałamuctwa na grządkach stokroci pod liście irysu powracał, wystawiwszy delikatne i ruchome różki na świeżość poranku.
— Kanalia!... — szepnął stary z cichym chichotem, od którego rozbiegły się wszystkie zmarszczki jego bezkrwistéj twarzy.
Stał tak jeszcze, kiedy z wewnętrznego podwórza rozległo się echo miarowego pochodu, a z pod sklepionéj bramy wyszło na ulicę kilkunastu żołnierzy z karabinami, którzy, rozstawiwszy się na lewo i na prawo, utworzyli gęsty szpaler. W chwilę potém sklepienie zadudniało zmięszanym odgłosem ciężkich, tłumnych kroków, a z bramy zaczęli się wysypywać aresztanci, najpierw mężczyźni, potém garstka kobiet. Za kobietami szło jeszcze kilku żołnierzy, a na ostatku oficer z obnażonym pałaszem w ręku. Była to partya pędzonych na Sybir skazańców.
Kiedy wyszli, stojące szpalerem wojsko otoczyło ich dokoła i zaczęto się szykować „w pochod.”
Nie było to łatwém. Aresztanci, jak dzieci, szturchali się, ociągali, popychali, przypatrując się to skaczącym po ulicy wróblom, to kwiatom, których woń wciągali nosami hałaśliwie, kichając przytém jakby na komendę.
Jeden z nich stroił żarciki z trzęsącego się starowiny, namawiając go na wspólną „frajdę,” inny śmiał się idyotycznym, przykrym śmiechem, nie mogąc, czy nie chcąc stanąć prosto w linii. Niektórzy, już ustawieni, odwracali się z konceptami do kobiet i znów psuli porządek, a jakiś dowcipniś zgarniał niby całą garścią łzy z pożółkłéj twarzy i ciskał je z rozmachem o ziemię, szlochając na różne tony.
Kilku tylko zachowywało się spokojnie lub z apatyczną obojętnością. Oficer — szczupły, delikatny młodzieńczyk — klął, czerwienił się, zgrzytał, przebiegał z jednéj strony kolumny na drugą, usiłując zaprowadzić ład w tém zamięszaniu, ale mu się to jakoś długo nie udawało.
Tymczasem wschodzące słońce rzuciło na przeciwległe mury pierwsze złote blaski. Jeden z milczących aresztantów odkrył głowę i przeżegnał się. Kilku innych uczyniło toż samo, reszta ucichła. Wtedy oficer zakomenderował i ruszono naprzód.
Przed Arsenałem został tylko podwórzowy kundel, na którego długo oglądał się jeden z pędzonych, i stary odźwierny, który chwilkę stał, patrząc za nimi i trzęsąc głową siwą, aż kiedy w jednym z staromiejskich kościołów zabrzmiała sygnaturka, zawrócił się, i szepcząc pacierze, podreptał do swojéj komórki.
Ulice były jeszcze puste. Gdzieniegdzie tylko otwierała się skrzypiąca brama, a w niéj stawał stróż z miotłą w ręku i przypatrywał się pędzonéj partyi; gdzieniegdzie wozy z pieczywem dudniały głucho, a śpieszące do miasta mleczarki szły po dwie, po trzy, z uwiązanemi na plecach koszami.
Niektórzy z więźniów spoglądali w okna kamienic, ale okna te były zamknięte i puste. W miarę pochodu coraz ciszéj robiło się w gromadce skazańców; zrazu odezwał się ten i ów, potém jakaś zaduma ogarnęła ich wszystkich zwolna.
Wyszli na Zjazd. Przed nimi cała w złotych i różowych ogniach wschodu toczyła się Wisła — matka, marszcząc lekko wysokie, wiosenne swe wody; drobne mewki z szeroko rozpostartemi skrzydłami uderzały w nią białą piersią, nagle, błyskawicznie, jakby strzały srebrne, na przeciwległym brzegu śmiała się zieleń majowa. Gdy weszli na most, który się rozciągał przed nimi długą, ciemną perspektywą swoich krat żelaznych, oficer skinął pałaszem, żołnierze otoczyli ściśléj aresztantów, a ozłocone słońcem bagnety błysnęły tuż nad nimi. Ten i ów spuścił głowę i szedł w milczeniu; kobiety oglądały się za siebie na silnie odcięte od błękitu wieże kościelne i dachy miejskie, wzdychając i bijąc się w piersi. Kilka z nich szlochało zcicha. A wysoki brzeg wiślany od strony miasta powiewał za niemi białemi płachtami dymów, jakby ich żegnając, a nadwodne jaskółki śmigały tuż, tuż, jakby licząc te głowy stracone...
Zaroiło się na „Punkcie zbornym” za przybyciem więźniów. Przedewszystkiém rozdzielono ich na dwie części: mężczyzn zabrano do kucia, a kobiety zapędzono do kancelaryi, gdzie miały być zapisane w „kontrolną" księgę.
Niewiele ich było. Ze sześć coś, czy ze siedem, wszystkie odziane w siwe więzienne kaftany i takież spódnice.
Pierwszą, jaką z kolei zapisywano w księgę, była Blacharzówna. Ostatnie wypadki znacznie ją zmieniły. Było to jakby widmo téj dawnéj, pięknéj dziewczyny, do któréj się paliły oczy pana sekretarza. Wychudzona jéj postać zdawała się wyższą i prostszą, zczerniałe wargi nie zakrywały już białych, błyskających wpośród śniadéj twarzy zębów, na pożółkłém czole zarysowała się bruzda głęboka, jakby od nagłego, wytężonego rozbudzenia myśli, a wielkie, nieruchome źrenice patrzyły przed siebie z przerażeniem i jakąś nieopisaną zgrozą.
Kiedy służbowy oficer głośno jéj nazwisko przeczytał, a dziewczyna wystąpiła z gromadki na środek sali, pisarek, który, ćmiąc papierosa, stał w progu drugiéj izby, obrócił się nagle i spojrzał jéj w oczy.
Dziewczyna spojrzała także i targnęła się gwałtownie w tył, jakby do ucieczki. Nie uciekła wszakże, a dzikie jéj oczy, zawieszone z jakąś chciwością na twarzy pisarka, przygasły i zaszły mgłą wilgotną. Mimowolnym ruchem podniosła wychudłe ręce do ostrzyżonych włosów, które przykrywał więzienny czepiec biały, a na jéj twarz wybiły ciemne rumieńce z pod serca gdzieś, z ostatka krwi żywiącéj. Opuściła pociemniałe powieki w jakiémś zawstydzeniu głębokiém i stała tak, — widmo, wywleczone po trzykroć z więzienia i mogące się jeszcze rumienić.
Tymczasem pisarek zadarł wysoko nosa, wydął policzki i przeszedł tuż koło niéj, skrzypiąc świecącemi butami i puszczając jéj kłąb dymu w twarz samą. Taką miał minę, jakby chciał pokazać, że się niczego nie boi. Istotnie, czego się miał bać?...
Hanka stała ze schyloną głową, usta jéj drżały, a siwy kubrak aresztancki podnosił się i opadał szybko na jéj wyschłéj piersi. Nie śmiała teraz spojrzéć, gdy przechodził tak blizko, że się prawie otarł o nią, ale poznała go, tak jak i on ją poznał. Był to Piotr, pan Piotr, eks-kochanek dziewczyny, piękny i słuszny kawaler w wiosennéj żakietce i niedbale związanym krawacie, pan Piotr, któremu nareszcie losy oddały sprawiedliwość i powróciły godność „urzędnika.” Tylko że teraz nie urzędował, jak dawniéj, w obskurnéj jakiéjś gminie, ale w Warszawie, gdzie i widoki na przyszłość lepsze, i życie, bądź-co-bądź, weselsze. Wprawdzie był on obecnie tylko „wolnonajomnym,” ale ufał swojéj gwieździe, która, jak dotąd, wcale mu nieźle służyła.
Tuż przy Hance stała Mańka Czerkas, po ostatniéj ucieczce z pobytu znowu u Bamblowéj chwycona. Nie miała ona już na sobie swojéj różowéj sukni, ani rozpiętego do połowy stanika, tylko ciężką, burą spódnicę więzienną i wielki kaftan, pod którym ginęły jéj gibkie biodra i ledwo rozwinięta pierś drobna. Piękne jéj grube warkocze spadły pod nożyczkami w Arsenale, a biały płócienny czepiec wchodził jéj głęboko na czoło, odkrywając z tyłu złote kosmyki wijących się po karku włosów. Dziewczyna wsunęła ręce w rękawy i przestępowała z nogi na nogę, jakby ustać nie mogąc w grubém aresztanckiém obuwiu. W zmizerowanéj jéj twarzy nie było widać skruchy, ani żalu. Przestrach tylko malował się chwilami w zamglonych, po izbie całéj biegających oczach.
— Hanusia, siostrzyczko! — szepnęła do stojącéj obok siebie Blacharzówny. — Jak Bozię kocham, tak wszystkiemu ta Walera winna. Żeby ona z piekła nie wyjrzała!... Jak ci się zjednała z łapaczami, tak nie było nijakiego odporu. Po wszystkich dziurach ci przewąchiwała, gdzie ino która. Żeby nie ona, piekielnica, tobym do dziś dnia u Bamblowéj siedziała. Ale jak ci ten Calik, choroba, zaczął za mną latać, tak ci się Walera rozżarła, że strach...
Hanka patrzyła przed siebie, jakby nie słysząc Mańki.
W téj chwili właśnie powracał od progu pan „wolnonajomny,” a dziewczynie zdawało się, że ziemia się rozstępuje pod nią.
— A i Bamblowa szelma — szeptała daléj Mańka. — To ci powiadam, siostrzyczko, głodziła mnie baba, zamykała, pókim jéj rubla dziennie nie oddała. A zkąd mnie ruble zaraz brać? Albo mi to rublami kto sypał?... A tu, żeby ci nie wiem jak, to ani się gdzie posięgnąć bez meldunku. A o tym zegarku, Hanusia, nieprawda!... Żebym tak zaraz trupem padła, jak nie łżę... Papierek mu ino wyciągnęłam z kieszeni, żeby babie gębę zatkać... A Walera zaraz ci się wysforowała... Jakem ci ją zobaczyła, fiu!... Gęba taka... kołnierz u kaftana aksamitny, spódnica z falbaną... Ino szur, szur... ani do niéj przystępu... Choroba!...
Umilkła na chwilę i zakaszlała się mocno.
— A niech ta! Tyle ich tego, co mnie wzięli. Albo ich tam mało inszych zostało? Julka Mikusówna już blizko rok siedzi, ady siedzi.
Urwała, bo zapisywano ostatnią aresztantkę. Musiały jednak czekać dość długo, zanim zakuto i wyprowadzono mężczyzn.
Przez godzinę może albo i dłużéj słychać było miarowe uderzenia młotów, aż wreszcie skończono robotę, a w sieniach rozległy się brzęki wleczonego po podłodze żelaztwa. Parami szli teraz skazańcy — po dwóch wspólnym łańcuchem na ręce zakuci; prócz tego każdy miał na nogach osobne, na wyłączny swój użytek przeznaczone kajdany.
Byli to ci sami nędznicy, których czasem widziéć można prowadzonych przez ulice miasta w siwych więziennych kapotach, w szerokich, płóciennych, wokoło wychudzonych nóg wiewających spodniach, z pogolonemi głowami, w okrągłych bez daszków czapkach, które jednym sterczą na czubku nieregularnych, guzowatych czaszek, innym wpadają głęboko na wązkie, klinowate czoła, aż po latające, lub martwe, osłupiałe oczy.
Były to te same twarze znędzniałe, obrzękłe lub przyschłe do kości, z surową, ziemistą cerą, na które patrzymy z ciekawością, wstrętem lub przestrachem, gdy nam migną na jakimś zakręcie wpośród czterech karabinów, idyotycznie tępe lub wykrzywione cynicznie. Tak, byli to ci sami nędznicy.
Tylko że teraz na tych twarzach odbił się szczególny wyraz. Idyotyczna tępość ustąpiła płaczliwemu przestrachowi, a cynizm — zaciętości ponuréj.
Paru zaledwie z zakutych miało spokój i powagę na twarzy. Wyszli oni pierwsi, krokiem pewnym, równym, bledsi tylko nieco, niż kiedy ich tu przypędzono.
Oficer wydał rozkaz i zaczęto aresztantów ustawiać w kolumnę.
Podniósł się wtedy płacz i lament wpośród tych, co tu przyszli, aby pędzonych pożegnać i opatrzyć czém kto mógł na drogę.
Najbliżéj kobiet podszedł obdarty nędzarz z pijacką twarzą i zamglonym wzrokiem. Wyłysiała jego głowa, nad któréj uszami tylko sterczały kępki spłowiałych włosów, trzęsła się na długiéj, cienkiéj szyi; nogi pod nim drżały, a jakieś wewnętrzne łkania wstrząsały mu piersi, okryte brudną i porozrywaną koszulą. Trzymał on za ręce dwie wychudzone i bose dziewczynki, których jasne dziecięce oczy patrzyły dokoła z dziwem i ze strachem.
Przenikliwy krzyk wybiegł z gromadki kobiet na widok tych dzieci. Był to krzyk Michalakowéj, która nawpół oszalała rzuciła się do nich, a kiedy ją żołnierz odepchnął, na ziemię padła i nieludzkim wybuchnęła rykiem.
— Mama... mama... — odezwały się cienkie głosy dziewczątek. — Czy mama znów odchodzi?
Nędzny pijak silniéj jeszcze trząść się zaczął, a po jego nieogolonéj twarzy toczyły się łzy grube i ginęły w szczeciniastéj brodzie.
Kolumnę formowano z pośpiechem. Ci, co przyszli, zaledwie mieli czas oddać zawiniątka z chlebem, z bielizną, przemówić dwa słowa, uśmiechnąć się, pożegnać.
Ci, których nikt nie żegnał, udawali obojętność, lub patrzyli ponuro w ziemię.
Jeden z młodych skazańców odwrócił się od matki, która go żegnać przyszła, i zacisnąwszy zęby, klął przez nie. Inny sam do pośpiechu naglił. Największa część zachowywała się apatycznie, kobiety szlochały.
W otwartych oknach, we drzwiach kancelaryi cisnęli się ciekawi. Pomiędzy nimi stał z bezczelną twarzą i papierosem w zębach pan pisarek, robiąc głośne uwagi o stojących w kolumnie dziewczętach i zerkając ku Hance. Właśnie musiał coś dowcipnego powiedziéć, bo cała kupka jego słuchaczy wybuchnęła wesołym śmiechem, kiedy nagle Mańka Czerkas obejrzała się, i ująwszy pod boki, pokazała im język jak długi.
Śmiech głośniejszy jeszcze przyjął to zuchwalstwo dziewczyny.
Wtém zaturkotały wozy, na których leżały zawiniątka i siedzieli chorzy więźniowie. Oficer wyszedł przed kolumnę, obejrzał ustawionych, dobył pałasza i zakomenderował.
Uderzono w bęben. Urwany, głuchy odgłos odbił się posępném echem.
Jeden z więźniów odkrył głowę, inni poszli za jego przykładem.
Wtedy słońce rzuciło się złote całe na te pogolone głowy, rozjaśniając je jakąś tragiczną aureolą, a wśród głębokiéj ciszy słychać było dzwoniącego w błękitach skowronka.
Ruszono.
Hanka szła pierwsza z pośród garstki kobiet sporym, równym krokiem. Zaciśnięte jéj usta nie wydały żadnego jęku, ni westchnienia. Tylko jéj twarz męczeńską pokryła śmiertelna śniadość, a głęboko zapadłe oczy patrzyły przed siebie tępym i zagasłym wzrokiem.
Wielka, hucząca woda zamknęła się ostatnim kręgiem nad jéj nędzną głową.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.