Verte/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Obława była w pełni. Dwadzieścia kilka strzelb, licząc z gajowymi, dokonywało spustoszenia wśród kniei, niszcząc wilki zawzięcie. Zajmowane ostępy leśne huczały grzmotem strzałów; wrzaski licznej naganki, trzask kołatek, trąby leśniczych prowadzących naganiaczy, skowyt i zajadłe szczekanie ogarów, wszystko to zlało się w piekielny harmider, który ożywił bór, do nerwów ludzkich wprowadzając dreszcz namiętny i morderczą pasję. Elża jeździła po kniejach w małych saneczkach Tomka, czasem z nim, częściej z dziadkiem. Z nimi też stawała na stanowisku, niezmiernie zainteresowana polowaniem. Drażnił się z nią Uniewicz, że po wczorajszym dublecie z Tomkiem straciła werwę do mordowania wilków, gdyż nie strzelała ani razu, poprostu nie chcąc się narażać na żarty, a będąc przekonaną, że wilka nie zabije.
Na ostatniem stanowisku przed śniadaniem stała przy Tomaszu Burbie. Wilków nie było, natomiast Elża miała sposobność przyjrzeć się dzikom, których parę stad wypłoszyła naganka. Szły ociężałym galopem, roznosząc po lesie łomot swych kolosalnych cielsk. Racicami miażdżyły gałęzie, świst i rechot wściekły wychodził z ich zajadłych ryjów. Czarne, oblepione żywicą, miały wygląd śpiżowych kul. W pewnej chwili Tomek trącił lekko Elżę i wskazał jej oczyma na prawo. Spojrzała i — cichy okrzyk wypadł z jej piersi. Pełnym cwałem biegło kilka saren. Płowe ich ciała, wyciągnięte w pędzie jak cięciwy, miały w sobie wdzięk i grację, smukłe główki wysuwały naprzód, czarną błyszczącą chrapką wietrząc powietrze, rozedrgane od krzyków.
— Tomek, czy ty strzelasz do sarn?...
— Ojej! okropnie lubię. Ale dziś nie można.
— Wiem, a ja żałowałabym. Zające bym tłukła.
— Nauczę cię strzelać, jeśli chcesz?
— Ależ bardzo chcę. Naganka wraca, niema tu wilków.
Klekotały w gąszczach drewniane kołatki; pohukiwanie, świsty i hałas zbliżającej się zgrai rósł, aż zaczerniał szereg ciemnych postaci, idących ławą, z ogromnemi kijami w rękach.
Myśliwi schodzili ze swych stanowisk.
— No, teraz na śniadanie, panowie, do leśniczówki! Niewiasty nasze już tam pewno czekają.
Tomek szepnął do Elży:
— Jedź ze mną saneczkami.
Oczy jego wyrażały prośbę gorącą i pieściwą. Zgodziła się i poszli naprzód do koni. Usadowił ją, okrył jej nogi wilczurą, sam siadł zamaszyście i wesoło zaciął konie. Pomknęli pierwsi, za nimi inne sanie. Tomek obrzucił Wzrokiem postać Elży. Była w ciemnym sukiennym kostjumie.
— Nie zimno ci w tem?.. twoja dacha została w leśniczówce.
— Jest mi aż za ciepło. Patrz, ktoś jedzie naprzeciw.
— Pewno jakiś spóźniony myśliwy. Sąsiedzi nasi wytrzeszczają na ciebie oczy. Najchciwiej przygląda ci się Olgierd Poberezki, „Dziunio”. On ci się spodoba — zobaczysz! A teraz wpadniesz pod pręgierz krytyki kobiecej.
— Ta najgorsza, — skrzywiła się.
— Bo najzłośliwsza. Nasze panie obejrzą cię od stóp do głów, bo jesteś tu nowa, więc z obowiązku muszą cię otaksować. Ale ciebie to chyba nie przestrasza?...
— Niewiele sobie robię z ludzkiej krytyki, jednak taka obserwacja nie jest miła, zwłaszcza kobieca. Wyznam ci szczerze, że wolę się znaleźć w towarzystwie stu mężczyzn, niż dziesięciu krytycznych niewiast, brrrr! to straszne.
— Ja ci wierzę. Z naszych pań najkrytyczniej będzie na ciebie patrzyła panna Emilja Gozdecka, dziewica zaawansowana w latka, z pretensją do wiosennej naiwności i wielkiej urody.
— Złośliwy jesteś. Patrz! mijamy się z kimś, kto to?...
Tomek spojrzał i uchylił czapki w milczeniu. Elża ujrzała młodziutką śliczną twarz dziewczęcą, wychyloną ciekawie z siwego baranka kołnierza i czapeczki. Ogromne niebieskie oczy, jak chabry, spłoszone i żałosne utkwiły badawczo, z przestrachem w twarzy Elży, Tomasza i znowu Elży. Źrenice błysnęły łzami i znikły w przelocie.
Elża rzuciła wzrokiem na Tomka: był zmieszany i czerwony, jak szkarłat. Odgadłszy natychmiast, kto jechał, nie chciała pytać; jednakże w obawie, by on się nie domyślił, iż ona wie o wszystkiem, spytała obojętnie:
— Czy to z sąsiedztwa?..
— Nie, to... córka leśniczego.
— Śliczna panna.
Tomek milczał.
Elża chciała mówić dużo i nie mogła; zwarzyło ją to spotkanie i to spojrzenie przerażone, prawie płaczące, niebieskich oczu młodziutkiej dziewczyny. Gorska była zgnębiona i nie mogła się przymusić do utraconego humoru. Ale Tomasz szybko odzyskał równowagę i zajrzał jej w oczy.
— Co ci jest, Elżo? Może jesteś zmęczona?...
— Czem?.. Zdaje ci się, nic mi nie jest.
— Bo... tak ucichłaś.
— Padła na nas wspólnie epidemja milczenia, albo ja zaraziłam się od ciebie.
— Niedobra jesteś, zawsze ze mnie kpisz. Oto leśniczówka!
Zdaleka, wśród lasu nieco rzadszego, widać było domek niewielki, na bronzowo umalowany, z niskim gankiem i gołębnikiem na dachu. Opodal ganku stało parę sań i cugowe konie z Warowni. Tomek zaciął batem swego karego Atamana.
— Trzeba zajechać z szykiem. Patrz, na ganku stoją panie i widzą nas.
Elża poprawiła na głowie czarny aksamitny kołpaczek z białem piórkiem i zawołała znowu wesoło:
— Zrób co, żeby je odrazu zgorszyć, mój kochany.
— Ale co?.. Wjadę na ganek, dobrze?
— Dajże pokój, warjacie. Mamę przestraszysz. Co robisz?!....
Burba umiejętnemi poruszeniami lejców podjudził konia tak, że ogier pędził jak smok prawie na tylnych nogach; dostawszy jeszcze kilka ćwiknięć bata, rozhukał się i w szalonych susach rzucił się wprost na ganek. Zanim się kto zorjentował, koń, niby czarna chmura, runął jak burza na schody. Panie z krzykiem rozbiegły się na boki i do sieni, a koń z wściekłym łomotem stanął na płaszczyźnie ganku, umiejscowiony gwałtownie przez Burbę, zziajany, z ogniem w oczach i rozdętemi chrapami. Saneczki zawisły na schodach. Elża rozbawiona, roześmiana, wyskoczyła na stopnie ganku, zniesiona jedną ręką Tomka.
— A słowo stało się ciałem — krzyknęły niewieście głosy.
Burba machnął czapką na powitanie i cofnął ogiera w tył. Załomotały znowu kopyta, lecz koń, trzymany silnie na wodzy, zsunął się gładko ze stopni. Wówczas Tomek zrobił zręczny, elegancki zawrót i oddał go w ręce stangretów. Sam wbiegł na ganek, gdzie Elża witała panie, przedstawiana przez Burbinę.
— Cóżeś ty, szałapucie, zrobił najlepszego?... — napadła na niego matka. — Chyba was koń ponosił i nie utrzymałeś go, czy co?...
— Broń Boże! Nie chciałem tylko, żeby Elża zamoczyła buciki w tym mokrym śniegu i wysadziłem ją na ganku. Jeśli przestraszyłem panie, — przepraszam.
Zaczął wesoło witać kobiety, które patrzyły na niego i Elżę w zdumieniu. Wrażenie całego zajścia spotęgowały jeszcze słowa Tomasza. Elża była przedmiotem powszechnej uwagi. Humor jej i tryskająca z zarumienionej twarzy radość, przytem jej swoboda i łatwość obycia, trochę zdetonowały młodsze panie. Szczególnie panna Emilja Gozdecka była niemile dotknięta i zaskoczona zjawieniem się Elży, w dodatku tak oryginalnem. Wiedziała o jej obecności, ale cały ten wypadek, postać Elży i słowa Burby zmieszały i rozgniewały pannę. Nie potrafiła nawet tego ukryć. Elży podała końce palców z wyraźnym dąsem na twarzy, ułożonej konwencjonalnie. Elża odczuła niechęć jej, lecz niezbyt ją to dotknęło. Nadjechali mężczyźni. Pani Urszula z drugą starszą sąsiadką jęły na wyścigi opowiadać o warjactwie Tomasza.
Pan Cezary zatarł ręce.
— Zuch Tomek! Moja krew! Prawdziwy z niego Burba! No, a to przecie Burbianka, moje panie, nic dziwnego, swój swego znalazł.
Panna Emilja uczuła się zranioną.
— Po tym jednym fakcie poznałbym Toma na końcu świata, — rzekł Uniewicz. Gdyby pani Elża chciała wysiąść na dachu, wjechałby na dach bez gadania.
— Czy to dla Tomka pochlebne, czy nie?.. — spytała Gorska.
— Pochlebstwo to przedewszystkiem dotyczy pani, — odrzekł Uniewicz z ukłonem.
— Charmée.
Panna Emilja była dobitą.
Podczas śniadania Elża pomagała Burbinie w częstowaniu gości, poczem usadowiona pomiędzy Uniewiczem i Tomkiem, obserwowała towarzystwo, bawiąc się wybornie zręcznemi uwagami pana Mela. Było parę pań starszych o czcigodnym i szczerym wyglądzie, wzbudzających odrazu sympatję, ubranych z prostotą i ze smakiem. Paliły papierosy, lecz to nie raziło. Parę młodszych mężatek, z naleciałościami bardziej światowemi, było już w innym typie, ale charakteryzowała je ta sama przewlekłość mowy i szczery nierobiony wdzięk i jakiś ciepły ton całego obejścia, nadawał im charakteru ujmująco-sympatycznego. Elża była mile usposobiona i czuła się wybornie w tem towarzystwie. Tylko panna Gozdecka i druga jakaś mumja podobna do niej drażniły Gorską zbyt obcesowem przyglądaniem się. Panna Emilja uczesana kunsztownie z sztucznym turbanem rudych loków na głowie, z szafirowemi oczyma, które stanowiły jej dumę, wystrojona i wymuszenie wesoła, była pospolitym typem panny na wydaniu, zmęczonej już wszelkiemi manewrami w tym celu odbywanemi, pokaźnym szeregiem karnawałów i wojażów do różnych wód. Grała rolę bardzo dystyngowanej, o ile można arystokratki, z odpowiednio ułożoną figurą, dumnie wzniesioną głową i zastygłym grymasem w kątach ust. Oczy jej promieniały wobec mężczyzn z rozpaczliwym wysiłkiem kokieterji. Uniewicz po śniadaniu upatrzył chwilę i rzekł do Elży:
— Panna Emilja dziobie panią oczyma, nie podobała jej się pani najwyraźniej — Helas! Panna już po trzecim dzwonku, pozostał już tylko — alarmowy...
— Ach, panie Melu!
— Daję pani słowo, że to już bliska klapa.
— No, chyba nie we własnem przekonaniu.
— Tem gorzej. Ostatnie czary skierowane są na Tomka, a tu raptem: pani z nim, on przy pani i... i t. d. Sama widzi, że akcje bajecznie zagrożone.
Spostrzegłszy cień na twarzy Elży, Uniewicz zawrócił na miejscu.
— A ta druga jak się pani podoba?...
— Istna mumja, coś z kwakierki i coś z mentorki, jakaś ślamazara.
— To siostra cioteczna Gozdeckiej, mężatka i obecnie jej opiek...unka... na naszym kresowym gruncie. Cnotliwa wielce niewiasta, do tego stopnia, że jej nawet Bóg oszczędził wszelkich pokus, wiodących do grzechu, i z tego powodu jest niezwykle surowa co do zachowania reguł moralności. Sama, nie doświadczywszy żadnych burz, ani nawet burzek namiętnych, prócz emocji zaręczyn, Veni Creator i jego... lojalnych następstw z bardzo limfatycznym małżonkiem, poprostu piętnuje i plwa na wszystko, co choć na włos wykracza z ramek kodeksu towarzyskiego i surowo moralnych obwarowań. Katon w spódnicy.
— Straszna! — wykrzyknęła Elża. — Wybryk Tomka z tym gankiem pobudzić ją może do rekolekcji. A ja zginęłam w jej oczach.
Podszedł Tomasz. Wtajemniczony w temat rozmowy, szepnął do Elży:
— Ostatnia kampanja Gozdeckiej na nasze kresy zakończy się, jak wszystkie...
— Nosem na kwintę, — rzucił Uniewicz.
— Porażką, — poprawił Tomek.
— Więc te panie nie są tutejsze?
— Pochodzą z Królestwa; do Poberezkich przyjechały tylko na szeroki połów kresowiaka, z dużemi włókami, intratami, pałacami... w marzeniu...
— Bodaj nawet dworem a la Warownia, — wtrącił Mel.
— A tak i Warownia wystarczy, bo już koroniarze jakoś...
— Odstrychnęli, — podchwycił Uniewicz. — Potem, jak stąd wrócą do Królestwa, pod zakład — pana Emilja przerobi się na kresowiankę; to znowu jest ponętną wędką na koroniarzy, bo nasuwa również złote wizje włók, lasów...
— Cicho... Poberezki idzie do nas.
Zbliżył się mężczyzna pięćdziesięciokilkoletni, średniego wzrostu, szczupły, przygarbiony, w okularach na dużych błękitnych oczach. Wąsy, jak dwa rudawo-siwe pukle, grube u osady, cieniutkie na końcach, zwisały ku surdutowi, bez fantazji, niedbale. Głowę mocno łysawą wyciągnął ciekawie naprzód, jak gdyby dochodziły go niepokojące wieści. Przemówił uprzejmie do Elży śpiewnym tonem:
— Nawet i nie słyszałem, że sąsiad Burba ma tak foremną wnuczkę, bo ojca pani, Walerego, znałem jeszcze kawalerem.
— Dawne to już czasy, panie, — uśmiechnęła się Elża.
— Nie tak to i dawne, ale czas ptakiem leci. Któż słyszał, chować się gdzieś po zagranicznych kątach, zamiast siedzieć na swojej ziemicy. Ot i dlatego pani nie znamy. Trochę to i wstyd.
— Przed zamążpójściem i po owdowieniu mieszkałam stale w Taraszczy, dopiero od paru lat spędzałam z wujostwem zimę na Rivierze.
— No to się już pani zaraziła tamtą kulturą, — trząsł rozstawionemi palcami prawej dłoni, lewą ręką gładził wiechy swych wąsów.
— Widzi pan, że nie, skoro przyjechałam w zimie na Wołyń.
— Ach, hołubko, to nęci, już wiem; jeździłem dawniej dużo, Rivierę znam i już mnie zaczynała ciągnąć, byłem troszkę poczuł spęcznienie kieszeni, tak zaraz fałajt... już i mnie tu niema. Morze, góry, rojne miasta, porty, ach, pani. Krutyło, krutyło, taj zakrutyło w hołowie. Alem sobie powiedział: — a ty kudyy? A tobie co do cudzego, jak masz swoje? Wernyś, rybeńko, a to pohybnesz. — Pani rozumie po małorosyjsku? — spytał nagle.
— Ależ wybornie, — zaśmiała się ubawiona mimiką i zapałem Poberezkiego.
— No to i dobrze. Jakem sobie powiedział: „wernyś!“, takem się wziął krótko przy pysku do roboty na swojej ziemi, wpatrzyłem się w swoją magnifikę i dzieci i ani nosa mego nie widziała już Riviera. Czasem się pojedzie do Prus po bydełko, czasem do Krakowa, po babskie sprawuneczki, ale dalej i... ne dumaju. Gazety od tego są, żeby wiedzieć, co się na szerokim świecie dzieje. Syna już także strzegę od tej wabnej zalotnicy, podróży, bo bestja wabna. A mego syna pani poznała?.. — spytał odmiennym tonem.
— Owszem, był mi przedstawiony.
— Olgierdek to dobry sobie chłopak, porządny, dzielny, tylko moje baby lakierują go trochę na modnego franta, nawet go przezwały „Dziuniem“ jakby jeszcze był w pieluszkach! Ale z kobietami to już nie mnie wojować.
Zaczął się rozwodzić szeroko nad swoim domem i rodziną, co Elżę trochę nudziło.
Przed ponownym wyjazdem do kniei, Elża, namawiana przez Tomka by mu towarzyszyć w dalszym ciągu, stoczyła z sobą krótką walkę i oznajmiła bez wahania:
— Nie, teraz pojadę z paniami do Warowni, wierz mi, że tak lepiej.
— Ależ, zanudzisz się do wieczora.
— Ee!... nie, ja się z naszemi paniami nie znudzę, one są bardzo miłe. A pannę Gozdecką... zostawię dla ciebie.
— Dziękuję za zaszczyt.
Rozjechali się; Elża wróciła do Warowni. Zjednała sobie tem uznanie pani Urszuli i była ze wszystkiemi paniami na najlepszej stopie. Wspólna właściwa im szczerość i łatwość bycia doprowadziła do zupełnej między niemi swobody. Tylko z Gozdecką i jej siostrą Elża była sztywna i wobec nich wyraźnie szarżowała, chcąc je coraz więcej gorszyć sobą. Po podwieczorku panie zebrały się w pokoju Elży, oglądając albumy z Riviery i miast, które znała, zaciekawione zarzucały ją pytaniami. Musiała im szczegółowo opisywać zwiedzone miejscowości, przytem rozbawiła się, gdyż wkrótce nastrój zapanował wesoły, niezwykle miły. Sąsiadki Burbów zapraszały Elżę do siebie, wyrażając zadowolenie, że przybyła do ich okolicy. Na kominku trzaskał ogień, wesoły rozgwar cieszył panią Burbinę, którą zachowanie się Elży zjednało do niej ostatecznie. Rozochocona, wyciągała z szaf i apteczek wszystkie słodycze i konserwy; pani Jasiowa Łomska przyniosła miód i wino owocowe do popijania.
— Nie wiedziałam, że z babci taki cukiernik, — śmiała się Elża. — Częstowana przez babcię, myślałam, że to wszystko kupne.
— Ot, powiedziała. Oj, detyno. A cóż to ja, nie gospodyni jestem?.. Fe! wstydź się, Elżuniu — serce. To kiedy tak, muszę ci pokazać swoje śpiżarnie. Nie powstydzę się ich, zobaczysz.
— Ach, to pani jeszcze nie zna śpiżarni Warownieckiej?. Toż to zgroza! — zawołała jedna ze starszych pań. — Pani Urszula mogłaby urządzać wystawę swoich przetworów i arcydzieł.
— Domyślam się już, że to ósmy cud świata ta śpiżarnia i dlatego ją zwiedzę.
— A pani nie jest gospodynią?... Przecie pani była żoną obywatela ziemskiego, — z uśmiechem słodko-kwaśnym przemówiła siostra Gozdeckiej, pani Cielińska, wlepiając w Gorską bezbarwne, cielęce oczy.
Elża zaśmiała się.
— Czy to żona ziemianina musi być koniecznie gospodynią?... Ja nią nie byłam, przyznaję się do tego śmiało, i nigdy gospodynią nie zostanę, bo nie mam do tego zamiłowania.
— A do czego pani ma zamiłowanie?... Co pani robi?...
Elża przytrzymała wzrokiem atakującą cnotę! Uśmiechy zadrgały na jej twarzy.
— Bąki zbijam po świecie.
Wszystkie panie zaśmiały się, nawet pani Urszula, tylko mumja zacięła usta, a Gozdecka ironicznie się skrzywiła.
Nadjechali mężczyźni z polowania, wioząc duże trofea. Wilków padło kilkadziesiąt sztuk. Ułożono je w klamrę przed dworem, a gajowi grali nad niemi larum na trąbach. Obiad i cały wieczór przeszedł niezwykle wesoło; kilku starszych panów i pań grało w karty, reszta bawiła się, jak kto umiał, przy fortepianie, przy warcabach, nawet tańczono trochę.
Tomasz Burba, przetańczywszy raz konwencjonalnie z Gozdecką i z paru paniami, nie odstępował Gorskiej, z nią tańczył, z nią rozmawiał. Walcując w takt staroświeckiego walca pani Burbiny niezwykle harmonijnie i marząco, rzekł do ucha Elży:
— Jak ty lekko tańczysz, chciałbym tak z tobą teraz przemknąć tę ścianę domu i przez śniegi popędzić gdzieś za lasy, daleko, daleko w świat...
— „Elly... pójdźmy razem w świat...” — zatrzepotało wspomnienie jaskółczem skrzydłem.
Elża zadrżała, lecz opamiętała się natychmiast, tembardziej, że poczuła silniejszy uścisk Tomka. Opanowało ją szczególne uczucie porywu do Tomka i gniewu na niego. Drugie zwyciężyło.
— I cóżby było z tej naszej wyprawy... w świat? — spytała sucho.
— Wirowałbym tak z tobą do... — nieskończoności... odrzekł oszołomiony.
— To za długo... ja bym została tam w świecie, gdzie na mnie czekają, a ty byś wrócił do Warowni, bo tu twój byt i czyn i... tu także na ciebie... czekają.
Tomek zatrząsł się. Chmurnie popatrzył na nią i spytał prawie ostro:
— Kto na ciebie tam czeka?., i kto tu... na mnie?..
— Kto na mnie, to... mniejsza, a na ciebie...
Elża zawahała się, jednak coś ją skusiło:
— Oczy błękitne, jak niebo — rzekła.
Burba szarpnął się, niby ugodzony szpadą. Zbladł i, posadziwszy Elżę na krześle, usiadł przy niej.
— Kto ci... to powiedział, że... — zaczął, lecz urwał, gdyż podszedł do niego stary służący, Piotr.
Pochylił mu się do ucha, ale szepnął tak głośno, że Gorska usłyszała:
— Paniczu, posłaniec z Wyrębów czeka z listem; mówi, że bardzo pilny.
Burba poczerwieniał.
— Cóż tam znowu?...
— Podobno bardzo pilny.
Tomek przeprosił Elżę i wyszedł. Nie wracał długo. Zaniepokojona wyszła z salonu i zaraz w korytarzu, wiodącym do kredensu, spotkała Uniewicza. Czytał list mrucząc głośno.
— Panie, co się stało?...
— Hm, co?... Nie wiem, czy mogę mówić?
— Niech pan mówi! — rzekła stanowczo.
— Karolcia Słupska zachorowała.
Elży zrobiło się dziwnie przykro.
— Czy to ta... z niebieskiemi oczyma?
— Tak. Pani ją widziała?
— Spotkaliśmy ją, jadąc z Tomkiem na śniadanie.
Uniewicz strzepnął palcami.
— A, to teraz jestem w domu. Niebożątko dostało pewno spazmów, zwykłe panieńskie fochy.
— Czy Tomasz tam pojechał?
— Wezwali go na gwałt, stary kutwa Stupski prosi, by posłać po doktora. Mądry to jest dziad... O! mądry.
— Panie, czy Tomek pojechał na Wyręby? — pytała Elża powtórnie w nerwowem podnieceniu.
Uniewicz patrzał na nią badawczo.
— Pojechał, — rzekł z naciskiem.
— Dziękuję panu i... proszę... proszę pana... bardzo...
Wahanie jej nie uszło uwagi Uniewicza.
— Czem mogę służyć, proszę mówić śmiało.
— Niech pan nie wspomina Tomkowi o naszej rozmowie. Proszę mi dać słowo.
— Słowo honoru, — rzekł pan Mel z powagą
— Dziękuję.
Podała mu rękę, którą ucałował serdecznie. Elża wróciła do salonu, blada i zmieniona. Nie chcąc więcej tańczyć, wyręczyła babkę przy fortepianie. Z początku grała mazura z taką pasją i werwą, że poruszyła całą salę. Protestowano przeciw jej usunięciu się z koła tańczących, lecz nie ustąpiła. Jej gra rozbrzmiewała hucznie, pełna szału, wrzawy, ale utrzymana w tempie, porywającem do tańca.
Wyrażał się — w tej muzyce cały bunt jej istoty, temperament i walka, jaka w niej wrzała. Oczyma duszy goniła Tomka: przez białą przestrzeń, w zaśnieżonym lesie — pędzącego małemi saneczkami do... tamtej dziewczyny. Czarny Ataman gna jak wichura, a Tomasz ma serce ściśnięte bólem, że... Karolcia chora. Jej oczy błękitne przerażone, za łzawą powieką. „Panieńskie fochy”, — dlaczego to Uniewicz powiedział?... Ach tak, bo Karolcia zmartwiła się, ujrzawszy Tomasza, zajętego rozmową z nią, z Elżą. Zgryzła się i dostała spazmów, ha, ha, ha! Niewiniątko! A Tomek tam do niej pędzi; nie, już pewno tam jest, trzyma w ramionach rozpłakaną Karolcię, swoją umiłowaną, ha, ha! A Słupski „kutwa, mądry dziad”, czuwa i prosi o doktora.
Mazur rozszalał się na dobre, stracił tempo i wkrótce przeszedł w huczne warjacje, fugi, scherza, — aż zaczął szlochać i konać w nokturnie Chopina. Nikt już dawno nie tańczył; wszyscy patrzyli na grającą, z początku w zdumieniu, potem wsłuchani w łkające tony nokturna, który w końcu wpadł nagle w burzliwą uwerturą. Jakby buńczuki zaszumiały na sali. Elża grała dla siebie. Znikł dla niej salon i ludzie. Uniewicz, obserwujący ją z daleka, czytał w jej skupionej twarzy jak w książce; gdy jednak dostrzegł w jej rysach drgania nerwowe, przestraszył się, że wybuchnie płaczem. Podszedł do niej biisko.
— Pani Elżo, — usłyszała cichy głos.
Podniosła na niego oczy już pełne łez. Pytała w milczeniu.
— Gramy z panią mazura na cztery ręce. Niech tańczą!
Nogą przysunął sobie krzesło, usiadł i zaczął w wiolinie grać tego samego mazura, którego przedtem grała sama. Elża zdusiła w sobie łzy i bez słowa zaczęła akompanjować, wdzięczna Uniewiczowi za jego manewr.
— Wszystkie pary! — rzucił na salę Uniewicz.
Tańce zerwały się na nowo, ale w grupach siedzących komentowano różnie zapomnienie się Gorskiej. Jedni chwalili jej muzykę, inni z Gozdecką i Cielińską na czele krytykowali złośliwie ten wyskok nietaktu towarzyskiego. Szczegół, że Tomasz Burba nie pokazywał się w salonie, dawał temat do złośliwych szeptów. Coś z tych uwag dobiegło do uszu pana Cezarego. — Zbadawszy, że Tomka istotnie brak, przywołał do siebie Piotra.
— Gdzie panicz? — spytał groźnie.
Stary sługa zawahał się.
— Mów prawdę, błaźnie!
Piotr niewiele był młodszy od pana Cezarego, ale obyty z tym epitetem.
— Panicz pojechał na Wyręby, wezwany listem leśniczego...
— Co się tam stało?..
— Leśniczanka zachorowała...
— Djabli! — zaklął stary — trzeba było listu nie oddawać.
— Mówili, że bardzo pilny, posłali po doktora.
— Kto posłał?
— Panicz.
— Proś do mnie pana Uniewicza.
— Pan Uniewicz gra z młodszą panią.
— Aaa... prawda. Więc proś panią starszą.
Stary Burba chodził szerokiemi krokami po gabinecie z rękoma założonemi w tył i pykał z cybucha, gdy weszła pani Urszula.
— Co powiesz, Cezary?...
Burba stanął przed żoną z marsem na czole.
— Wiesz jejmość, gdzie Tomek?...
— W imię ojca i syna, a toż co?... Gdzież ma być?...
— Na Wyrębach, u Słupskiej.
— Ta... pleciesz, kochany.
Burba był podrażniony.
— Ten chłopak szaleje. Goście, dom pełen ludzi, noc, a on sobie do tej dziewczyny jedzie, bo chora, słyszałaś, serce, chora! Ot, awantura! Leśniczanka zachorowała, a Burba w dyrdy do niej, rzucając wszystko i w nocy. Sądny dzień! Wzywają sobie jego już jak zięcia. Hę?.. Słyszane rzeczy. Słupski Burbę, listem w nocy, bo córeczka zachorowała. A, błazny! A Burba leci na wezwanie jak smarkacz. Pfuj! błazen jeden!
— Nie gniewaj się Cezary, a może ona i bardzo chora, ta Karolcia?
— Cóż, może mu syna rodzi? Ha! Facecja!
— Fe, Cezary, obraza boska! ta i cóż wygadujesz.
— Dość mam tego wszystkiego. Już ja mu za to natrę uszu.
— Komu?...
— A no gagatkowi jejmości.
Chodził, sapiąc z gniewu, i znowu stanął.
— Trzeba go ożenić. Chłop ma skończonych trzydzieści dwa lata i nie żonaty. Wstyd dla Burby. Dlatego to i humory biją mu do łba. Leśniczanki się zachciało. Wiesz co jejmość, mam dla niego żonę.
— A toż kogo?... Czyżby Emilję Gozdecką?... Cezary...
— Durneńka jesteś, Urszuleczko, ot co! Emilję!.. Zachciała.... Patrzajże! Podstarzała pannica w pretensjach, łowiąca nie męża, lecz fortunę jego. Nie dla Burby taki skwaśniały specjał. Dla niego byłaby w sam raz... Burbianka.
— Elżunia?...
— Przecie odgadłaś. A co myślisz, swoja krew i pokrewieństwo nie krępujące. A zresztą od czego Rzym. Co zaś masz przeciw Elży?...
— Nic przeciw niej nie mam, kochane dziecko, tylko, że... wdowa, o zawsze nie panna. Chciała się z Gorskim rozwodzić.
— Tere fere. słyszałaś przecie, jakie były powody.
— Ale ona Tomka nie zechce.
— A toż dlaczego?... Hę! Aha... co to było dzisiaj z tą j ej muzyką.... grała tak, jak nigdy dotąd, ale tak się zapomniała, ze aż warjowała na fortepjanie. Czy to nie było w związku ze zniknięciem Tomka?.. Bo oni się ku sobie mają, już ja widzę.
— A Karolcia?
Pan Cezary aż parsknął z gniewu.
— Ja mu dam Karolcię! i tak myślę, że Elża, gdyby chciała, toby mu tę Karolcię prędko wybiła z głowy.
Burbowie naradzali się długo i zgodnie nad sposobami ratowania syna od ślicznej leśniczanki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.