Verte/Część pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Verte |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Burza, wisząca nad głową Tomasza, nie wybuchnęła jednak. Pan Cezary pod wpływem żony powstrzymał się od ostrych wymówek i zarzutów względem syna, zgromił go tylko za jakieś chimery i uciekanie od gości, ale bez wytknięcia zasadniczej sprawy. Wzruszyła starego twarz Tomka; był on jak struty, z pod oka z niepokojem spoglądał na Gorską, która się także zmieniła. Rozdrażnienie swoje maskowała nadrabianym humorem, lecz niedość udatnie. Unikała trochę i Burbów i Tomka. Chodziła na samotne przechadzki tylko z Kajtusiem i olbrzymim brytanem, Murmyłą. Lubiła Pyszny Bór, mając już w nim ukochane przez siebie miejsca. Tomek śledził ją wówczas i często Elża dziwiła się, gdy po nocnej śnieżycy znajdowała rano swoje dróżki odkopane ze śniegu i wygodne do przejścia. Czasem towarzyszył jej Uniewicz, wówczas rozmawiali dużo o zagranicy, o sztuce, o literaturze i podróżach. Od pana Mela dowiedziała się Elża, że Karolcia owej pamiętnej nocy dostała spazmów, bo ktoś jej tam coś nagadał, a że i sama zobaczyła ich razem na polowaniu, więc nastąpiły „zwykłe fochy panieńskie”. Że zaś stary Słupski chce kuć żelazo póki gorące, przeto wszelkich starań używa, aby osiągnąć wymarzony cel. Lecz ponieważ nawet potentatom marzenia nie zawsze się spełniają, zatem on, Mel Uniewicz, obawia się, że złote sny pana Słupskiego i panny Słupskiej zostaną w krainie swego poczęcia, bez wymarzonych horyzontów. Więcej w tej sprawie nie mówili. Często Elża jeździła do boru z panem Cezarym na upatrzonego, czasem w sąsiedztwa, lecz te były dość odległe, a śniegi pozawalały drogi, utrudniając przejazdy. Elża towarzyszyła pani Urszuli w odwiedzaniu wsi chłopskich, zasypanych śniegiem, w których Burbina wspomagała biednych, wożąc sute dary, leczyła swoimi sposobami chorych, prowadząc nieraz długie gawędy o ich biedach. Dzieciom rozdawała spencerki i czapki wełniane, robione własną ręką, na drutach. Wyprawy takie nudziły Elżę, gdyż nie czuła do zadymionych chałup i bab cuchnących żadnego upodobania, tylko litość, choć tego uczucia nie znosiła organicznie. Wolała polować z naganką lub psami w towarzystwie miejscowych mężczyzn. Tomasz i pan Mel uczyli Elżę strzelać, chodzili we troje na ślizgawkę na jeziorko wśród lasu. Gorska grywała na fortepianie, często z Uniewiczem na cztery ręce, wieczory zaś spędzali wspólnie w stołowym pokoju w kręgu olbrzymiej lampy wiszącej i przy buzującym się ogniu na potężnym kominku. Elża zwykle czytała, stary Burba pykał z cybucha, słuchając pilnie. Pani Urszula chyliła swoję poważną głowę nad robotą dla biednych. Tomek zasunięty w kąt pochłaniał Elżę wzrokiem, a pan Mel zawzięcie robił papierosy, lub wyręczał Elżę w czytaniu. U nóg Elży mruczał przez sen niedźwiedź, Kajtuś, obok rozciągniętego w cieple ognia brytana, Murmyły, w kudłatym płowym futrze. Czasem pan Cezary z żoną, ze starym rezydentem, sybirakiem, i panią Jasiową grali w marjasza lub preferansa, a młodzi sprowadzali sobie z czeladnej starego leśnika, Stacha Domalewskiego, który, kucnąwszy przed kominkiem, opowiadał im o cudach boru, o obławach dawnych na niedźwiedzie i wilki, wreszcie różne legendy, baśnie fantastyczne, których mnóstwo umiał, lub sam sobie stwarzał; były te opowiadania tak ciekawe niekiedy, że słuchano ich z przyjemnością. Elża lubiła w takich chwilach wytwarzać odpowiedni nastrój, gasiła lampę i wszyscy zbierali się w promieniu ognia, przy kominku, Tomek zaś i pan Mel grzali korzenny krupnik w kociołku. Elża podawała napój gorący obecnym, w małych czarkach. Często Stacho brzdąkał na odwiecznym teorbanie i, udając „dida”, śpiewał przez nos wołyńskie dumki! Z poza okien dolatywał przytłumiony szum boru i bliższy rozgwar wiązów, śnieg sypał w szyby i tłukła w nie wichura. Pan Cezary opowiadał swoje przeprawy z powstania 65 roku, a stary jego kolega, Krywajko, epizody z pobytu na Syberji, podczas zesłania. Burbina i pani Jasiowa wtrącały także jakieś ciekawe szczegóły dawnych wspomnień, częstując wszystkich serkami jabłecznemi i owocami w cukrze. Starzy wprowadzali do tych posiedzeń archaiczny ton i jakiś sentyment, wiejący niby z zapylonych szpargałów a szanowny; młodzi przeplatali go swoim humorem, wesołą beztroską chwili i nadziejami przyszłości. Wieczory takie lubili wszyscy niezwykle. Elża wyobraźnią przenosiła się w jakieś odległe czasy życia własnych prababek. Wzrok Tomka uparty dziwił ją, często wzruszał. Stosunek z nim był niby braterski i wesoły, ale bez dawnej szczerości, nasiąkły niepokojem, drażniącym ich oboje. Czuli, że stanęła między nimi zapora i że już tę zaporę przemóc ciężko. Odczuwali to samo i starzy Burbowie i Uniewicz. Elża częściej podczas dnia przesiadywała w swoim pokoju, gdzie „obłożona bibułą”, jak mówił pan Mel, przenosiła się w inny świat, zapominając o Warowni i Tomku. Na stalugach jej stało zaczęte płótno obrazka, malowanego z natury — widok z jej okna. Pokój swój urządziła po swojemu, biurko zapełniło się gracikami wytwornemi, z których każdy był jakąś pamiątką lub symbolem; kilka obrazków małych własnej roboty i pejzaży z Riviery, a także reprodukcje ulubionych mistrzów zdobiły ściany. Brakło jej kwiatów, tęskniła za niemi tak silnie, że zaczęła malować kwiaty z pamięci i z wzorów. Te, co były w Warowni: sztywne fikusy, dostojne jakieś rozłożyste a niewymowne rośliny — nie zadawalniały jej pragnień. Aż kiedyś spotkała ją niespodzianka: Tomek przywiózł jej z miasta cały stos różnych doniczek kwitnących i zielonych. Wdzięczna mu za to niezmiernie, umaiła gustownie pokój i zaprosiła wszystkich, aby podziwiali. Stary Burba rzekł wówczas:
— Poczekają przyjdzie wiosna, to i tej twojej Riviery nie trzeba, będziesz mogła spać na kwiatach, kiedy je tak lubisz, i to na jakich! Ha! Nie anemonki, co od anemji nawet biorą nazwę, ale kwiaty nasze, waćpanno; to przepych, to rozkosz, ot co! Facecja! A jak ci tu leśnicy naniosą konwalji, że sobie z nich materace możesz porobić.
— Niech dziadzio nie urąga na anemony, bo to bajeczne kwiaty, zwłaszcza różowe.
Tęskna zaduma padła na jej twarz. Artur ofiarowywał jej często różowe anemony.
— At, sztuka wielka! — wołał Burba, — nasze kraśne maki zakasują te twoje anemony. A jest ich tu pełno, czerwone łąki.
Zamyślenie na jej twarzy dostrzegł Tomek. Rzekł z odcieniem żalu:
— Kto tęskni za... wspomnieniem anemonów, tego nie zadowolnią — maki.
Elża poczerwieniała, a pan Cezary spojrzał na nią, na Tomka i wzruszył ramionami.
— At! jeśli o wspomnienie chodzi, to czasem i byle jaka pstrutka, mizerna kwiecina robi wrażenie. Ot ja, gdym się Urszulce oświadczył i został przyjęty, zerwałem jakieś kwitnące niebożątko z pod jej stóp i schowałem na pamiątkę, mam do dzisiejszego dnia zasuszone. Ha! że też to każdy najstateczniejszy człowiek przechodzi takie fiksacje sercowe. A pan ma co zasuszonego?... spytał nagle Uniewicza.
— Pewno cały snop, — śmiała się Elża.
— Nie, pani, mam tylko siebie, to już pamiątka wszystkich moich fiksacji.
— Słuszna i dosadna pamiątka. A ty, Tomek?... — Pan Cezary zwrócił się do syna dla równowagi.
Młody człowiek zapłonął rumieńcem i z niechęcią spojrzał na ojca. Elża nagle uprzedziła jego odpowiedź:
— On sobie zasuszy niezapominajkę z boru.
Zaległa przykra cisza.
Elża zrozumiała, że palnęła głupstwo, i zalała się ponsem. Tomkowi drżały usta, chciał coś odrzec i Wahał się. Ale już ona podała mu żywym ruchem oderwany z wazonu purpurowo-biały kwiat fuksji.
— Masz, Tomek, na początek zasusz sobie to ode mnie, zanim będą... inne od innych.
Wziął radośnie i ucałował jej rękę serdecznie, bez słowa.
— Fuksja? Oj, to kapryśny kwiat, fantastyczny, same załomy i kontrasty, trudny do zasuszenia, straci kształt i barwę, — mówił powoli Uniewicz. — Połamią się te drżące prątki, czy piórka nerwowe, co jest zdaje się cechą główną tego kwiatu.
— Zasusz go w wacie, — śmiał się pan Cezary.
— Wolałbym, żeby kwitł wolny i nie usychał — rzekł młody Burba.
— Patrzaj, jaki przemyślny, — tak niech ci cieszy oczy i kwitnie...
— Aż zniknie, — dodał pan Mel.
— Kruk waćpan jesteś! Moja pstrutka tyle lat nie zniknęła, czemuż fuksja. Ha!
— Ot, na pesymizm mi się zebrało.
— Chyba... że tak!
Tomasz i Uniewicz ciekawi byli wierszy pisanych przez Elżę, ale kryła się z niemi, nie czytając. Natomiast na prośbę dziadka, przeczytała im kilka wspomnień z Riviery, ze swego pamiętnika, takich, w których nie było nic znaczącego o Arturze. Słuchali ciekawie.
— Powinna pani pisać, — zadecydował pan Mel — ma pani zdolności narracyjne i umysł spostrzegawczy. Z tych pamiętników możnaby ułożyć szereg listów z podróży.
— O, nie! — zawołała żywo, — to tylko dla mnie.
— Wierzę, bo odczułem niedopowiedzenia, które nawet nie są dla nas, ale powtarzam, że możnaby ułożyć listy.
— Jak pojadę daleko w podróż, będę pisała listy do druku.
— A wybierasz się? — spytał stary Burba.
— Ach, dziadziu, marzę tylko o tem, śnię na jawie i we śnie.
— No, ot masz... i kiedy te projekty uskutecznisz?... Ha?...
— Na przyszłą zimę, dziadziu.
Tomasz zbladł.
— A jak cię nie puścimy z Warowni, co?... Ot, co będzie wtedy?...
— O, dziadziu, mnie nic i nikt nie zatrzyma, gdy tęsknota gna. Ja muszę być wolnym ptakiem, inaczej nie mogłabym żyć.
— Znajdzie się ktoś, co ci kaptur na głowę założy, łańcuszki na nóżki, bodaj złote, i klatkę swą zaofiaruje.
— Ja klatek nie uznaję.
Była podrażniona.
— Nawet z ukochanym? — spytał Burba także trochę zły.
Elża spuściła głowę nisko i powieki jej zadrgały. Ujrzała w wyobraźni Artura zakładającego na nią złote okowy. Jego „klatka” szeroka, przestrzenna... jak cały świat. Tylko on miałby prawo ją skuć i taka niewola byłaby czarem.
Podniosła dumie głowę.
— Z ukochanym — tak! — rzekła śmiało.
— A widzisz, buntownico jedna, i ręczę, że byłabyś wtedy nawet pokorna.
— Nie, pokorna nigdy! ale cicha, słodka i poddana.
Tomek wstał z krzesła, podszedł do okna i przyłożył płonące czoło do zimnej szyby. Uniewicz rzekł rozwlekłym tonem:
— Silne musiałyby być ręce. które by panią do tego skłoniły, tytanicznie silne, lecz... aksamitne.
— Ach, jak pan to dobrze powiedział...
— I jeszcze dodam, że i dla niego byłaby rozkosz w takim tryumfie. Bo wziąć sobie gęś albo kuropatwę i przyprawić ją w dowolnym sosie, potrafi każdy, ale...
— Takiego czorta, jak ja, — podchwyciła Elża z uśmiechem.
— A tak, takiego czorta rzucić sobie do stóp, poddanego i upojonego, to już zwycięstwo. Na to trzeba mocarza.
— Albo drugiego czorta, — rzekł pan Cezary.
— Brawo, dziadziu!
— A jeśli kto ma większe pragnienia... niż siły? — spytał nagle pan Mel.
Zaległo milczenie. Nikt nie odpowiadał, chociaż Elży cisnęło się kilka odpowiedzi na usta. Więc Uniewicz po chwili rzekł znowu, jakby do siebie:
— Wówczas najczęściej świadomość tej nierównomierności przychodzi... zapóźno.
Nikt mu nie zaprzeczył, wszyscy milczeli.
Gdy Elża otrzymywała listy z Riviery od Artura, wówczas zamknięta w swoim pokoju, długie godziny była niewidzialną, wertując listy po kilka razy. Marzyła, często łzy zaszkliły w jej oczach, lecz siłą woli umiała je ujarzmić. Pisząc do Artura zaledwo parę razy na kartach, przyznała mu się, że pisze coś z myślą drukowania i że ją ta praca pochłania; wreszcie i te zwierzenia, w krótkich listach zawarte, ustały.
„Nie wolno mi, — nie wolno!” — myślała.
A gdy zadała sobie bolesne pytanie: dlaczego nie wolno, wówczas zdawało jej się, że ktoś serce rozdziera na kawały. Bo jednak dlaczego, dlaczego?... Nikt jej tak nigdy nie porwał jak Dovencourt, nikt nigdy nie odpowiadał tak jej wymaganiom estetycznym, jak on. Przystojny, świetny pod każdym względem, wybitny umysłem i wykształceniem, zajmujący wysokie stanowisko dyplomaty i taki jakiś inny niż wszyscy, taki odrębny. Zimny, sztywny anglik, „lodowiec”, — jak go nazywano. On dla niej za wielki pan, otacza go inny świat, inna sfera. Nazywali go nieprzystępnym, niesympatycznym, pesymistą, sarkastą; jej się to właśnie w nim podobało. Zanim go poznała, już ją ta niezachęcająca o nim opinja zaciekawiła. Względem niej stał się bardzo szybko zupełnie innym, niż ogólnie względem kobiet. Spostrzegła to rychło i była dumną, szczęśliwą. Potem przyszły momenty, w których ją upajał, rozmarzał, aż wreszcie wyznał jej swe uczucia. I ona, ona je odrzuciła... choć się w niej wszystko rwało do niego z nieprzepartem... pragnieniem....Ale ona bała się istoty jego uczuć, lękała się, że to chwilowy szał, kaprys, który minie prędko, bo nie mogła uwierzyć w miłość jego dla niej. Nie była piękną, czemże go porwała? czyż to możliwe, by on ją kochał prawdziwie i chciał mieć za żonę, on, Dovencourt-Howe, ją — Elżę Gorską?...
Więc w obawie następstw, rozczarowań przyszłych, zrażona do małżeństwa w pożyciu z Gorskim, postanowiła przerwać to błędne koło czaru i obawy, niebywałego uroku i trwogi zarazem. Odmówiła Arturowi ostatecznie; podziwiając własną siłę, uciekła z Riviery, nie chciała korespondencji, nie wzięła z sobą nawet fotografji. Chciała wszystko zniszczyć, zadławić, pogrzebać. Bała się złudy i zawodu, bała się tego czaru, gdyż był zbyt silny. I teraz pisać więcej nie będzie, on zrozumie, zamilknie, skończy się piękny kilkomiesięczny sen, bo tak być powinno. Pozostanie w kraju i dla kraju, bo tu jest jej obowiązek. Nie Anglja i obcy świat, ale jej własna ojczyzna. Lecz cóż tu będzie robiła? — Praca społeczna?... jaka, na jakim gruncie?... Wszak rodzinny majątek, Taraszcza, nie do niej należy; majątek Gorskiego zabrała jego rodzina, ma tylko posag swój, cóż z nim zrobi?... jakże swe życie spożytkuje dla kraju, w czem stać się może pożyteczną?...
Elża łamała ręce nad głową w chwilach takiej rozterki. Ogarniało ją straszne zwątpienie w siebie, a pragnienie jakiegoś czynu dręczyło ją okrutnie.
— Za długo już trwam pod tym znakiem zapytania, trzeba coś postanowić, coś działać! — I oto z głębi duszy, gdzieś z pod serca wydobywała się tęsknota, tragiczna prawie, oczy zachodziły lzami, a z ust gorących wybiegał krzyk:
— Ach pisać!... pisać!... pisać! Czuła, że to pragnienie jest silniejsze ponad wszystkie inne, że ono napełnia ją całą, jak musujące wino puchar, że ono rozsadza jej piersi, że przypina jej skrzydła do ramion, że jest jej żywszem marzeniem, najdroższem dobrem do osiągnięcia.
— Lecz czy zdolna jestem w tej chwili i wogóle do twórczych poczynań?
I pogrążała się w beznadziejnem kole zwątpień. Nasuwały się jej ponure wspomnienia lat małżeńskich z Gorskim, kiedy nie mogła wziąć pióra do ręki bez szyderstw z jego strony.
Ale oto ciężkie lata tej niedoli małżeńskiej z Adamem skończyły się; jest wolna, ma przed sobą otwarte pole do działań, może pisać, kształcić się, pracować.
I oto pragnienia rosną, rosną, budzi się nowe natchnienie.
Elża przypomniała sobie, jak wkrótce po owdowieniu postanowiła dowiedzieć się prawdy o pierwocinach swoich utworów drobnych i trwożnych jeszcze. Wzięła swe zeszyty i udała się do wybitnego autora polskiego, bardzo czcigodnego starca, by zasiągnąć jego rady, usłyszeć uczciwe i bezstronne zdanie i przekonać się: warto, czy nie? Czuła, że od jego miarodajnego zdania zależy wszystko, że jej marzenia mogą runąć odrazu w gruzy lub ożywić się nadzieją. Szła jak na szafot. Miłe przyjęcie, żartobliwy uśmiech z powodu jej tremy i jakiś serdeczny ton obejścia, cechujący zawsze tego wielkiego, a skromnego człowieka, usposobił ją raźniej i pobudził do odwagi. Staruszek wskazał jej krzesło przy swem biurku, a widząc, że cała drży, nalał jej z karafki szklankę wody i położył przed nią karmelki. Sam spacerował po pokoju, pytając ją o postronne rzeczy. A wreszcie, gdy na jego żądanie zostawiła zeszyty i po kilku dniach trwogi i emocji usłyszała w tym samym gabinecie, pamiętne dla niej słowa: „pracuj, dziecko, pracuj bardzo, ale pisz, bo warto”, — rzuciła się do rąk starca, całując je z wybuchem szczęścia i okrzykiem szalonej radości i uczucia.
— Entuzjastka z pani, ale to dobrze, to nie szkodzi — mówił ten drogi starzec, a jej się zdawało, że nowe widnieje przed nią życie, opromienione tęczą nadziei.
Młoda kobieta ze smutkiem potrząsnęła głową.
— Gdybyż mię tak stale ktoś pobudzał, dodawał otuchy, nadzieją krzepił, możebym dopięła swego celu, ale zwątpienie mnie truje, tak mię to zwątpienie zniechęca do dalszej pracy twórczej... Ach, Boże, Boże! Czy szczyt marzeń moich spełni się kiedy? — czy ja, czy ja?... Boże, nie karz mię za zbyt śmiałe myśli...
I znowu Dovencourt wypłynął w marzeniu.
— On by mię nie krępował, on by nie szydził z tego, co mi jest tak drogiem, to człowiek wysokiej kultury, on by mi pomocą był, natchnieniem, twórczą siłą, zachętą, — nakazem do pracy. To nie ciasny umysł Gorskiego, który w kobiecie widział tylko klucznicę, mamkę i oprzątkę domową. Artur nie broniłby mi piastować moich ideałów, on by budził i zapalał, by płonęły coraz szerzej.
— A Tomek?...
Elża zastanowiła się głęboko.
— I Tomek także, on taki uczuciowy i wrażliwy, zapaleniec i entuzjasta, większy może niż Artur... bo Artur lodowiec, zimny, sztywny anglik.
Wstrząsnął nią gorący, przenikliwy dreszcz, bo utkwiły w niej przymrużone, wymowne oczy tego „lodowca“.
— Nie, nie, nie! on nie dla mnie! Ja już tam nie wrócę, ja go już nigdy nie zobaczę.
Zaczęła rozmyślać o Tomku, lecz wspomnienie o Karolci przesuwało się uparcie, jak przykry majak.
— Ostatecznie jestem chyba więcej warta, niż ta gęś, — jątrzyła się Elża. Ładna buzia, nic więcej, czyżby Tomek mógł nawet porównywać? — A jeśli?... Ach, rywalizować z nią nie będę.
Zbudziła się w niej duma, niechęć do Tomka, raczej wmówiona, niż rzeczywista, bo młody Burba coraz silniej działał na wyobraźnię Elży, wbrew jej woli nawet i pomimo pewnego ochłodzenia ich stosunku. Młoda kobieta z energją właściwą jej naturze odsuwała od siebie uparcie wspomnienia z jasnego brzegu, nie otwierała więcej pamiętnika, nie zanurzała się w marzeniach. Listy od Artura przestały nadchodzić. Było jej dziwnie przykro, ale potrafiła wytłumaczyć sobie, że tak — lepiej. Posądzała go o jakąś nową słabostkę i z rozkoszą raniła samą siebie takiemi przypuszczeniami, chcąc w nie uwierzyć.
Tymczasem dni przechodziły w Warowni dość monotonnie. Elża oswoiła się z ciszą leśną, z wyciem wilków, lubiła wieczory przy kominku, swoje spacery i polowania z Tomkiem. Pisała przytem dużo, myślała, czytała; fortepian najczęściej był jej powiernikiem, zwierzała mu swe zapały i tęsknoty serdeczne. Stary Burba, słysząc jej muzykę, zwykł mawiać:
— Oho! Elża już za górami, za lasami, buja po świecie!
— Tak mię, dziadziu, porywa coś — wyraziła się kiedyś — więc muszę się w muzyce wypowiedzieć.
— Elżę „nosi“, — mówiono potem, słysząc jej burzliwe, namiętne warjacje, często szalejące na klawiaturze.
Pod koniec karnawału odbywały się „wieczory tańcujące“ w sąsiedztwach, gdzie były panny; Elża bawiła się tam wybornie, ciągle w asyście młodego Burby i sąsiada Poberezkiego z Chodur. podniecona gniewem panny Gozdeckiej. Śmieszyły ją te panie, łapiące Tomasza na wędkę wcale niedwuznacznie. Elża z przyjemnością obserwowała towarzystwo, zbierając ciekawe wzroki sama lub z Tomkiem i Uniewiczem, który celował dowcipem i złośliwością. Na wieczorze w ostatki w Chodurach, u Poberezkich, Gorska rzekła do Uniewicza:
— Niech pan da spokój, — nie obmawiajmy. Tutaj to razi, nie wszczepiajmy takiej trucizny towarzyskiej. Dzięki Bogu, na tutejszym gruncie niema ona powodzenia i dlatego lżej się oddycha.
— To prawda! — potwierdził Tomek, a wiesz czemu się to dzieje?... Oto u nas ludzie są szczersi, niż naprzykład w niektórych okolicach w Królestwie. Nigdzie tak ludzie na siebie wilkiem nie patrzą, jak tam właśnie.
— Masz słuszność i ogadują się nawzajem bez skrupułów. Sąsiad sąsiada zna głównie z najgorszej strony i nie zaniecha, by wady dostrzeżone opublikować mniej lub więcej głośno. Na to zaś, co dobre u sąsiada, zamyka szczelnie oczy i uszy. Przytem cóż za różniczkowanie towarzystwa. Wystarczy, aby ktoś posiadał kilka włók majątku więcej od drugiego, a już uważa się za wyższego i jak to mówią, zadziera w górę nosa. Och, jakież to niesympatyczne.
— A wie pani, kto zwykle zadziera głowę do góry? — spytał Uniewicz.
— Pyszałek — podchwycił Tomek.
— Ale dlaczego to robi?...
— Ponieważ ją ma pustą — odrzekła Elża — wszystko, co lekkie leci w powietrze, przeto i głowa takiego pana jak balonik wiecznie się unosi w górę, a z nią i nos naturalnie.
— Wybornie pani wyraziła to fizyczne prawo i moją myśl, — śmiał się pan Mel.
— Nigdzie także niema tylu pseudo-arystokratów, co wogóle u nas. Każdemu się zdaje, że jest wyższy urodzeniem od drugiego i gra rolę pana, najczęściej niesłusznie „dmie“, jak określają postronni obserwatorzy. Śmiesznym jest, gdy taki pan, który „dmie“, nie domyśla się nawet, że sąsiedzi wiedzą o nim wszystko. Począwszy od pochodzenia rodziny, skończywszy na jego własnych postępkach, o czem sądzi, że nikt ich nie świadomy i że znaczna ilość włók wystarczy, żeby go wynieść ponad innych. Tymczasem włóki, dając duże przywileje i sposobność do naginania karków małodusznym, nie osłaniają bynajmniej nikczemności w oczach tych, którym imponują.
— Tak! — zauważył Uniewicz, — prawda wówczas bywa za plecami, z boku, tylko nigdy en face.
— To właśnie dowód braku szczerości. W oczy pochlebstwo, uśmiechy, zachwyty, słodkie słówka, a za oczami — hulaj dusza! en face język trzymany na smyczy, z boku zaczyna wywijać się z oków życiowej dyplomacji, lub prostego fałszu, a za plecami już siecze bez miłosierdzia.
— Słusznie zauważyłaś, Elżuś, że u nas inaczej. Cieszę się, że to widzisz — rzekł Tomasz.
— To też dlatego powstrzymałam pana Mela i siebie od czynienia złośliwych uwag o tutejszym zebraniu. Tam mogłam krytykować, będąc krytykowaną, odpłacałam z naddatkiem, bo mię to bawiło.
— I tu może pani stosować to samo względem poszczególnych osobistości. Nie pozostaną pani dłużni napewno — uśmiechnął się Uniewicz.
— Wiem o tem i stosuję swoją wstrzemięźliwość w wyjątkowych wypadkach.
— Widzisz, ciebie tu mamy trochę za swoją, pochodzisz z Taraszczy i jesteś Burbianka, to powód, że raziły ciebie inne stosunki. Ty nasza jesteś, Elżuś, — mówił Tomek z błyskiem zapału w oczach.
Widziała w jego wzroku płomień uczucia i porywał ją tem ku sobie. Patrzyła mu jasno w oczy i może wypowiedzieliby sobie w owej minucie dużo wyznań serdecznych, gdyby nie Uniewicz, który zmącił pogodę.
— Tomek nazywa panią naszą, lecz ja się na to nie zgadzam, chociaż sam nazywałem panią z początku — taraszczańską. Nie, pani nie — nasza, pani jest bardziej egzotyczna, pani to... wyrażając się geograficznie — zachód, południe, ale nigdy... Warownia powiedzmy: nie tutejsze kresy. Pani pochodzi od nas, lecz jej siła ciężkości, to zagranica, Riviera... Anglja... Tam panią ciągnie.
Elża zadrżała i spłonęła krwawym rumieńcem. Burba patrzył na nią badawczo. Zaległo wymowne milczenie. Uniewicz spojrzał na Gorską, na Tomka i odczuł, że jest tu na trzeciego zbyteczny. Usunął się w głąb salonu, myśląc:
— Tomek zaczyna nierówną walkę, ja zaś niechcący podałem mu kopję.
Po odejściu pana Mela, Burba spytał Elżę:
— Nie przyciągnie ciebie... zagranica?... powiedz, Elżuś.
Gorska położyła mu rękę na ramieniu z uśmiechem trochę nienaturalnym.
— Grają walca, tańczmy Tomku.
Otoczył ją wpół mocno i z brawurą powiódł w tańcu na salę. Pochylił się do jej ucha:
— Dlaczego nie odpowiedziałaś mi?...
— Bo nic... nie wiem.
— Elże! — wybuchnął odsuwając się od niej.
— Tom, nie warjuj, patrzą na nas.
— Szczególnie Dziunio Poberezki... co?... pożera cię oczami jak smok.
— A, dajże mi z nim spokój!
— On cię odciągnie od... Anglji.
— Nie odciągnie nawet od... Warowni, — bądź pewien.
Tomasz drgnął, jakby iskrą elektryczną tknięty. Walc jego wpadł w tempo nierówne, zbyt szybkie. Gdy mijali orkiestrę, Burba krzyknął na całą salę.
— Mazura!
I sam ruszył z Elżą w pierwszą parę, hucznie, szumnie z niebywałą fantazją i zawadjacką jakąś werwą. Twarz mu promieniała, z oczu tryskały iskry. Przeistoczenie jego było tak nagłe i wyraźne, że spostrzegli to wszyscy. Stary Burba szepnął — do żony:
— Patrzaj, serce, na Tomka; czy on kiedy tak tańczył?.. Szaleje chłopak. Coś musiało między nimi zajść, bo i Elżunia jakaś dziwna.
— Ot imaginujesz, Cezary. Roztańczyli się i kwita, a ty zaraz Bóg wie co upatrujesz.
— A taki, daj Boże, żebym się nie mylił...
Uniewicz, patrząc na pierwszą parę, myślał:
— Czyżby już turniej skończony i pierścień zdobyty?... On zwycięski, ale ona... niewyraźna. Nie tak wygląda kobieta zdobyta i uszczęśliwiona własną kapitulacją.
Przyjrzał się wyraźniej zasnutej lekką chmurą twarzy Elży i stwierdził ostatecznie:
— Nie, to nie jest porozumienie, to jakaś omyłka.
W tej chwili podszedł do niego młody Poberezki, piękny i pewny siebie salonowy bywalec, zwany Dziuniem. Siadł wykwintnie na krześle, podciągając dwoma palcami ubranie na kolanach, poprawił wytworne szklą na nosie i, pochylony zgrabnie, rzekł do pana Mela półszeptem:
— Panie, co ja mam sądzić o tym mazurze pani Gorskiej?...
Uniewicz skierował na niego swe blade, ironiczne oczy.
— Jakto, co?... to chyba tylko, że pani Gorska tańczy go z Burbą i ładnie tańczy.
— Ależ ja ją prosiłem do pierwszego mazura.
— A no, to Burba pana uprzedził, nic więcej.
— Ależ to dla mnie afront.
— Nie przeczę. To nawet zmowa, spisek na pana, bo ten mazur powstał impetycznie, urodził się z walca jak piorun i widzi pan jak grzmi.
— Ale cóż ja mam teraz robić?
— Pogodzić się z losem.
— Pan sobie żartuje, a ja w tym mazurze z panią Elżą chciałem się upewnić w swoich zamiarach.
— W jakich mianowicie?
Poberezki podniósł dumnie głowę i spojrzał tryumfalnie na Uniewicza.
— Chcę się starać o rękę pani Gorskiej.
Śmiech drgnął na twarzy pana Mela, lecz z całą powagą odrzekł:
— Bardzo ryzykowne zamiary.
— Jakto, nie rozumiem.
— Wszelkie zamiary matrymonjalne są, panie, ryzykowne.
— Ależ, pani Elża bardzo mi się podoba. Nie znam tylko cyfry jej posagu. Panna Gozdecka mówiła mi, że biedna, stąd wnoszę, iż jest bogata; znam kobiety, zwłaszcza panny na wydaniu.
Uniewicz zaśmiał się, szczerze ubawiony. Dziunio, zadowolony ze swego dowcipu, dodał jeszcze:
— Utwierdza mię w przekonaniu, że pani Gorska bogata, fakt, że Burba kręci się koło niej wyraźnie.
Teraz Uniewicz się obraził.
— O panie, Tomek nie leci na posag, to nie leży w jego naturze.
— Nie leci, ale każdy na to pójdzie jak jest, w dodatku; pani Gorska mniej tego potrzebuje, panna Gozdecka dużo więcej, ale każdej się to przyda i ujmy nie przyniesie.
— Ogromnie pan praktyczny.
Poberezki nic nie odrzekł. Uniewicz zauważył, że pochłania wzrokiem Tomka i Elżę.
— Ładna para, — co?...
— Burba mię niepokoi. On wygląda, jakby już miał nadzieję — rzekł tragicznie.
— Hm! to możliwe!
— Ale czyżby pani Górska?... a zresztą przecie... Chodury... nie gorsze od Warowni, — szeptał Poberezki, w ten sposób wyrażając swe myśli i obawy.
Uniewicz śmiał się.
Elża, tańcząc, nie miała ani zapału Tomka, ani jego promienności w duszy. Przeciwnie, nurtował ją niepokój, gniew na siebie za niebaczne słowo, które tak podnieciło Tomka, i gniew na niego, że tak łatwo wziął je do siebie. Przez resztę wieczoru była nie w humorze, pomimo, że Tomek jej nie odstępował, rywalizując dzielnie z Poberezkim. Jednakże, gdy się już rozjeżdżano, Dziunio, czatując wytrwale, pochwycił chwilę i spytał Elżę bez przygotowania:
— Czy pani pozwoli mi bywać w Warowni? Zależy mi tylko na pani pozwoleniu.
Elża była zdenerwowana i usposobiona ironicznie.
— A nie boi się pan wilków?
Poberezki wyprostował się, obrażony i zły.
— Nie, pani, może mi grozić tylko jedno niebezpieczeństwo, ale to chcę zwalczyć.
— A, to pan odważny.
— Nie odpowiada mi pani na pytanie. Czy mogę bywać?
— Ależ owszem, panie, dopóki nie wyjadę do... Anglji.
Powiedziała to celowo, gdyż zbliżał się Burba. Ostatnie słowa Elży oniemiły Tomka.
Poberezki zdumiał także.
— Pani wyjeżdża?... tak daleko?... Nic o tem nie wiedziałem. To mię jednak nie zraża i będę w Warowni jaknajprędzej.
Skłonił się głęboko i cofnął, gdyż kilka osób otoczyło Elżę. Mijając Burbę, Poberezki wyzywająco trochę spojrzał na niego, lecz Tomek nie zauważył tego, pochłonięty tem, co słyszał.
Siadano do sań. Tomek zwrócił się do Elży, proponując wspólną podróż odkrytemi saniami, lecz ona zaprotestowała stanowczo:
— Pojadę z dziadkami, jestem zmęczona i mogłabym się przeziębić.
Lecz z pomocą Tomkowi przybył stary Burba.
— Tedy jedźcie we troje w karecie, a ja pojadę z panem Melem.
Tomek, siedząc na przednim siedzeniu, otulił nogi Elży i milczał zamyślony. Młoda kobieta, udając, że drzemie, obserwowała go z pod rzęs. Widząc smutek i ból na jego twarzy, żałowała, że go dręczy, ale szczególna jakaś zawziętość rozpanoszyła się w niej władczo, tłumiąc wszystkie lepsze odczucia dla Tomka. Jego męski, ładny profil pociągał ją, oczy wpatrzone w las, migający poza szybą okna, miały w sobie dużo głębi i zamyślenia niezwykłego. Elża nie mogła oderwać wzroku od tej twarzy, ogarniała ją rzewność i słodycz jakaś dziwna. Cichy skrzyp sań po śniegu, głuchy szum boru, nastrajały Elżę osobliwie. Raziło ją przykre chrapanie siedzącej obok niej pani Urszuli. Były momenty, że uczuwała pragnienie przygarnąć się do piersi Tomka i tak trwać cicho, spokojnie i tak jechać w tym szumie boru, w tym ośnieżonym zimowym świecie. Widok Tomka koił ją, nasuwając łagodne dobre marzenia.
Wtem zadrżała. On raptownie spojrzał na nią, złowił jej wzrok i utonął w jej źrenicach. Z zapartym oddechem patrzyła w niego przerażona, żeon to widzi. Długi czas oboje nie mogli słowa przemówić. Wreszcie Burba zerknął na śpiącą matkę i, utkwiwszy w Elży sporzenie prawie surowe, — spytał bezbarwnym głosem:
— Kto to jest... Artur?..
Elża doznała wrażenia, że ściany karety stłoczyły się na jej głowę. Imię tamtego padło między nich, jak nóż gilotyny, zabijając momentalnie urok chwili poprzedniej. Artur Dovencourt-Howe? z całą potęgą swej siły, z całą plastyką stanął w oczach Elży i zapanował nad nią jak tytan. Szatańskie, drwiące jego oczy zaćmiły jej świat, pod ich władzą powieki Elży opadły niby liście trącone wichurą. Na policzki wolno, wolno wypływał gorący rumieniec.
A Burba powtórzył pytanie.
— Kto to jest... Artur, Elżo?...
Młoda kobieta ocknęła się — z wrażenia. Zapanowała nad sobą.
— To mój znajomy z Nicei.
— Anglik?...
— Tak.
— Czemu nie patrzysz na mnie, Elżo?...
Podniosła teraz na niego oczy, pełne dumy.
— O co ci chodzi?...
— Ach, nic tylko wspomniałaś to imię, gdyśmy jechali pierwszy raz do Warowni, wówczas kiedy nas opadały wilki, rzekłaś — „strzelasz jak Artur”. — Przypominam to sobie; potem w pamiętniku, z Riviery nam czytałaś, imię to parę razy było powtórzone jakby niechcący, snać uważałaś czytając, by go unikać. Dziś znowu ta Anglja dwukrotnie.
— Badasz mię jak detektyw.
— Czy nie mam do tego prawa?
— Niezupełnie.
Tomek zbladł.
— I chcesz dlatego uciekać do Anglji
— Co znaczy: „dlatego“? Mówiłam to zresztą nie do ciebie, lecz do Poberezkiego.
— Przed wszystkimi zasłaniasz się tą Anglją. Widocznie Uniewicz miał słuszność.
Elża milczała.
— Ja zaś — źle zrozumiałem twoje słowa w walcu i... byłem szalony.
— Cóż chcesz, czarowałeś cały salon mazurem.
Burba poczerwieniał jak ogień. Gwałtownie otworzył okno.
— Co wyrabiasz, babcia się przeziębi.
Tomasz wychylił głowę i krzyknął na stangreta.
— Stój!
— Warjat jesteś, Tomek.
— Nie, ale przyślę ci tu Uniewicza, jemu możesz urągać Potrafi się odciąć.
Kareta stanęła i jednocześnie zrównały się z nią sanie.
Burba otworzył drzwiczki, wysiadł, wślad za nim wyskoczyła Elża na śnieg.
— Co się stało? — pytał pan Cezary.
— Nic, dziadziu, tylko ja wolę jechać saniami, duszno mi w karecie — zawołała Elża.
Stary Burba patrzał na nią uważnie.
— Przedtem nie, a teraz tak; tak z kimże pojedziesz?...
— To mi obojętne.
— Ot, kiedy komplement dla nas wszystkich. No, to siadajcie w trójkę na sanie, a ja idę Urszulkę kołysać, bo widzę, że śpi niebożątko i zdrowo chrapie. Pewno ciebie tem i wystraszyła. Siadajcie, bo zimno.
— Tomek niech idzie do karety, — rzekła Elża rozbawiona — bo on chce spać, a ja będę dużo mówiła z panem Melem. Dobrze, panie?...
— Jestem na rozkazy.
— No, Tomek, gdzie siadasz?... — wołał pan Cezary.
Ale Burba wskoczył już na sanie. Usiadł przy stangrecie i odebrał od niego lejce. Strzelił z bata, czwórka ruszyła tęgiego kłusa, wymijając karetę.
— Widzę z tego wszystkiego, że pani zatęskniła za moim towarzystwem, a Tomkowi chciało się powozić, — rzekł protekcjonalnie pan Mel.
— Zgadł pan w zupełności z małym dodatkiem co do Tomka, który nagle uczuł pragnienie okładania kogoś batem. Najfatalniej wyszły na tem szpaki.
— I ja, bo siedzę za Tomem, mogę dostać batem — rzekł Uniewicz. — Zaczynam się namyślać, czyby nie przesiąść do karety.
— Idź, jeśli chcesz, Elża mi wystarczy.
— Pomimo twej uprzejmości zostanę właśnie z wami dla dwu powodów; po pierwsze, że... ty mi nie wystarczasz i chcę towarzyszyć pani, a po drugie, że pani Elży groziłoby niebezpieczeństwo.
— O, panie, ja się obronić potrafię sama, jestem odważna.
— O tak! Elżę trudno poskromić, — rzekł Tomek — i nikt jej nie utemperuje.
— Owszem, jest ktoś.
— Kto by cię ujarzmił? Nie wierzę — zaśmiał się Burba nerwowo.
— Ciekawym kto?... — rozwlekle spytał Uniewicz.
— Ktoś, kto jest stąd... bardzo daleko.
Głos jej miał głęboki ton. Zaległa cisza, tylko trzaskał bat i raźno prychały pędzące cwałem konie, dzwoniąc uprzężą. Uniewicz wiedział już wszystko.